Owoce morza, Casanova i karaluchy

wtorek, 23 sierpnia 2016
Anna Ciężadło
Od kiedy ludzie zorientowali się, że ocean wprost roi się od rozmaitych dziwnych stworów, nie ustają w wysiłkach, by je wszystkie zjeść. Jest to oczywiście walka z definicji skazana na przegraną, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że byle ryba może złożyć jakieś sto tysięcy jajeczek na raz.


Fot. Monika Frenkiel


Mimo wszystko, amatorów morskiego jedzenia nie brakuje, a ponieważ nazwy morskich stworów brzmią nieraz mało apetycznie (ktoś skusiłby się na uchowca? Albo na śluzicę?), dla zachowania pozorów, wszystko, co nie jest rybą, nazwano „owocami morza”. Taki chwyt marketingowy – ale działa :)

Jest to oczywiście małe nadużycie, bo wszystkie te „owoce” to w rzeczywistości zwierzątka, ale już nie czepiajmy się szczegółów – w końcu, jak twierdzą unijni specjaliści, ślimak też ryba, więc czemu odmawiać mu prawa do bycia owocem?

Frutti di mięczak

Do tej kategorii zaliczamy głównie małże, ostrygi, omułki, kalmary, mątwy i inne ślimory, a także całkiem sympatyczne (i bardzo inteligentne!) ośmiornice. Mimo mało apetycznego wyglądu, wszystkie te potwory zawierają cenne składniki odżywcze, nie wspominając już o wyjątkowych walorach smakowych, chociaż, o ile nie wychowaliśmy się w kulturze śródziemnomorskiej, zwykle pierwsza konfrontacja z mięczakiem na talerzu bywa mocno stresująca (i to nie tylko dla mięczaka).


Fot. Monika Frenkiel

Tak swoją drogą, to trudno zgadnąć kto i w jak tragicznych okolicznościach mógł wpaść na pomysł wypicia ze skorupki żywej przecież małży, ale można podejrzewać, że był to jakiś zdesperowany rozbitek, który miał do wyboru dwie opcje: przemóc się i połknąć gluta, albo odgryźć i skonsumować własne ucho. Ta druga opcja jest technicznie trudniejsza do wykonania niż rozprawienie się z muszlą, więc wybór był oczywisty. Małży nikt nie pytał o zdanie, zresztą i tak są to mało kontaktowe zwierzątka, a jak się okazało, są podobno całkiem smaczne.

Morskie karaluchy i rosyjskie jajka

Pomimo wszystkich walorów odżywczych i smakowych, owoce morza nie od razu zrobiły kulinarną karierę. Wiele z nich, jak np. homary, ostrygi, a nawet kawior, było uważane za pokarm biedaków, a nawet... żarcie dla kotów. Homar dorobił się nawet ksywki „morski karaluch”, co prawdopodobnie wynikało z tego, że uczeni jeszcze w XVII wieku sklasyfikowali go, jako lekko przerośniętego insekta. Niezależnie jednak od opinii jajogłowych, biedacy zajadali się homarami (chociaż może się tym nie chwalili), podobnie zresztą, jak więźniowie, dla których jeszcze w XIX wieku stanowił podstawę wyżywienia – przynajmniej w tych krajach, które miały stały dostęp do tego typu specjałów.


Fot. Monika Frenkiel


Homar był tani i wstrętny (według niektórych wstrętny jest do dzisiaj, choć już na pewno nie tani), zaś legenda głosi, że w stanie Massachusetts służba, pracująca w domach pierwszych amerykańskich bogaczy, wywołała bunt, domagając się, by podawano im homary nie częściej, niż trzy razy w tygodniu. Nadwyżkę homarów wykorzystywano więc w inny sposób – np. produkując z nich przynętę na ryby, a nawet... nawóz. Jeszcze w 1940 roku homara można było kupić w puszce, a o jego pozycji na stołach najlepiej świadczy fakt, że taka puszka kosztowała 11 centów, podczas gdy puszka fasolki – 53.

Jak to się stało, że homara serwuje się dziś w towarzystwie szampana? Po pierwsze, zmienił się sposób połowu, więc kutry rybackie potrafią dostarczyć homary, zanim zaczną się psuć (a psują się szybko). Po drugie, rozwinęła się kolej, a w XIX-wiecznym Warsie homary były bardzo popularne i ludzkość w końcu się do nich przekonała, szczególnie, jeśli występowały jako składnik sałatki. Z czasem, z wagonów restauracyjnych przeniosły się do menu prawdziwych restauracji i... jakoś tak poszło.

Kawior z kolei stanowił podstawę wyżywienia rosyjskich chłopów, i to już w XII wieku. Wąsaci panowie w walonkach wcinali go drewnianymi łyżkami i pewnie nie mieli pojęcia, że w 1520 roku niejaki Juliusz II nazwie rybie jajeczka „pokarmem bogów” i sprawi, że już na zawsze staną się symbolem luksusu.

Cudowne właściwości owoców morza

Niektórym owocom morza przypisywało się (niektórzy desperaci nadal w to wierzą) niezwykłe, wręcz magiczne właściwości. Według różnych podań ludowych (i marketingowych, ale nie odzierajmy mięczaków z romantyzmu), spożycie pewnych owoców morza ma wywołać skutki daleko wykraczające poza zwykłe poczucie sytości.



Taki na przykład Casanova ogłosił kiedyś, że ostrygi to doskonały afrodyzjak; nie wiadomo, czy lobby poławiaczy ostryg w jakiś sposób wynagrodziło go za to stwierdzenie, ale faktem jest, że nikt nigdy nie śmiał podważyć opinii takiego eksperta. A ponieważ placebo działa w jakichś 25 procentach, przynajmniej co czwarty amator tych mięczaków odczuł wyraźne podniesienie temperatury uczuć.
Wracając jednak do Casanowy – wszystko wskazuje na to, że chłopina naprawdę lubił ostrygi (cóż, o gustach się nie dyskutuje) – legenda głosi bowiem, że potrafił ich zjeść aż 50 na raz, i to na śniadanie.

Współczesne badania dowodzą, że spożycie ostryg i innych owoców morza niekoniecznie wpływa na nasze uczucia i podnosi atrakcyjność, ale też z pewnością im nie szkodzi (przynajmniej nie zawsze, ale o tym za chwilę). Owoce morza to przede wszystkim źródło łatwo przyswajalnego białka, zawierającego szereg witamin z grupy B, witaminę PP oraz nienasycone kwasy tłuszczowe. Morskie stwory dostarczają nam też wielu cennych minerałów, takich, jak jod, selen, żelazo, magnez, cynk, fluor i wapń.

Zagrożenia

Czy, biorąc to wszystko pod uwagę (zwłaszcza opinię pana Casanowy), owoce morza mogą być w jakiś sposób groźne? Niestety, mogą. Zatrucie tego typu specjałami oddziałuje głównie na układ nerwowy i, co oczywiste, pokarmowy, ale w niektórych przypadkach może doprowadzić nawet do śmierci. Co właściwie szkodzi nam w owocach morza?
Przede wszystkim, my sami, a konkretnie – zanieczyszczenie środowiska, w którym żyją wszystkie te morskie stworki. OK, ale ryby też żyją w morzu i podobno są zdrowe – dlaczego więc z owocami morza jest inaczej?

Otóż, natura zatrudnia małże, krewetki i inne podobne stwory w charakterze... podwodnego MPO, czyli sprzątaczy świata. Takie naturalne filtratory z upodobaniem pochłaniają wszelkie toksyny, bakterie, pasożyty i inne świństwa, jakie znajdują się w wodzie - dlatego, jeśli nie chce nam się czyścić akwarium, warto zainwestować w pracowitego małża, który zrobi to za nas, i to zupełnie za darmo. Z kolei homar jest padlinożercą, lubującym się w rozkładających się rybkach, zaś nazwa „krewetki-czyściciele” mówi sama za siebie. Wiele z tych stworzeń to chodzące (lub pełzające) utylizatory resztek - i całe „dobro”, zawarte w tych resztkach, kumuluje się w ich małych organizmach.

Wszystko to powoduje, że spożycie owoców morza może doprowadzić do zarażenia cholerą, wirusem Norwalk, żółtaczką typu A oraz durem brzusznym. Władze Kaliforni nakazały nawet umieszczanie na opakowaniach specjalnego napisu „ta żywność może być niebezpieczna dla twojego zdrowia”.

Powiało grozą? Może i tak, ale czym byłoby życie bez odrobimy ryzyka? A tak na poważnie – nie dajmy się zwariować, i , jeśli naprawdę mamy ochotę na spożycie jakiegoś morskiego stwora, wybierajmy z głową i... z serduchem, bowiem to właśnie sposób przygotowania niektórych morskich specjałów budzi najwięcej kontrowersji - i to nie tylko wśród obrońców praw zwierząt. Jak więc kupować, by frutti di mare nie odbiły nam się - moralną lub zwykłą – czkawką?

Najzdrowsze owoce morza

Zacznijmy od „oczywistych oczywistości”: świeże owoce morza, czyli takie, które zostały złowione przed kilkunastoma godzinami, możemy kupić jedynie w nadmorskich kurortach, wprost od rybaków. Jeśli przypadkiem mieszkamy kawał drogi od najbliższego morza, nie dajmy sobie wmówić, że to, co trafia na półki supermarketów jest naprawdę świeże – nawet, jeśli tak właśnie się nazywa. Z tego powodu, najlepiej jest wybierać owoce morza mrożone.


Fot. Monika Frenkiel


Mrożonki mają też znaczenie, powiedzmy humanitarne: większość morskich stworów albo zjada się na surowo, albo... wrzuca żywcem do wrzątku (a niekiedy po drodze jeszcze razi się prądem). Zamrożony zwierz ma tę przewagę nad żywym, że nie wierzga, gdy wrzucamy do do gara, a zamarznięcie to chyba jednak lżejsza śmierć, niż ugotowanie żywcem.

Jeżeli natomiast chodzi o zawartość w owocach morza składników, które mogą zagrozić naszemu zdrowiu – na to nie mamy bezpośredniego wpływu, ale pamiętajmy, że o toksyczności stanowi nie tylko skład, ale też dawka.

Najbezpieczniej jest więc mieszać i gatunki i dostawców. Dzięki temu, nawet, jeśli któreś ze zjedzonych przez nas potworków będą zawierały np. rtęć, to z pewnością nie wszystkie, a dawka, jaką zjemy, nie powinna w najmniejszym stopniu nam zaszkodzić.

Pamiętajmy też, że owoców morza zdecydowanie nie powinny jeść panie w ciąży, mamy karmiące piersią oraz małe dzieci; jeśli jednak nie należymy do żadnej z powyższych kategorii, warto przemóc się, i spróbować jakiegoś morskiego dziwadła. Jeśli nawet nie odczujemy skutków, zachwalanych przez Giacomo Casanowę, to może chociaż znajdziemy jakąś małą perełkę na pocieszenie, a już na pewno - będziemy mieć co wspominać :)

Tagi: owoce morza, żywność, małże, ostrygi, homary
TYP: a3
0 0
Komentarze