TYP: a1

Londyn-Plymouth na s/y Jagiellonia - dziennik rejsu

piątek, 28 października 2011
Jacek Dziedzic



Zabłysną nam bielą skał zęby pod Dover

I znów noc w kubryku wśród legend i bajd
Powoli i znojnie tak płynie nam życie
Na wodach i w portach przy South Foreland Light




Czwartek, 14 lipca


Dowiedziałem się od Leszka, że KYC pilnie szuka kogoś, kto poprowadzi w przyszłym tygodniu rejs Jagiellonii z Londynu do Plymouth. Niewiele się namyślając korzystam z okazji i zabieram się jako skipper z łapanki na tydzień przed wyjazdem. Jagiellonia to jacht klubowy i do tego drewniany Opal, więc wiadomo czego się można na nim spodziewać (albo raczej się nie spodziewać..), ale to tylko mnie podkręca, tym bardziej, że południowa Anglia to akwen żeglarsko niesamowicie ciekawy, dla mnie wprost legendarny, bo to w końcu, jak by nie było, kolebka żeglarstwa. Sprawdziłem tez ceny biletów lotniczych, coś mi się zdaje, że pojadę samochodem.

Wtorek, 19 lipca

Napisałem do Marcusa maila, powinien wiedzieć co warto zwiedzić i gdzie się zatrzymać, w końcu mieszka na Jersey.

Środa, 20 lipca

Nadal trwa nerwowe zbieranie załogi, Monika załatwia chętnych na miejscu, lista cały czas się zmienia, chętni raz się deklarują a raz rezygnują. Do końca nie wiadomi ile osób będzie na jachcie. Dogadałem się Moniką, że zostawię samochód w Londynie u niej na podwórku.

Czwartek, 21 lipca

Marcus świetnie się spisał, następnego dnia dostałem listę portów i adresów internetowych. Poleca mi także kupić aktualny almanach, już o tym pomyślałem i pożyczyłem od Pawła, skippera z następnego etapu. Absolutnie się zgadzam z Marcusem, że bez almanachu ani rusz.

Piątek, 22 lipca

Rano o dziewiątej wyjeżdżam z Krakowa zabierając ze sobą Marcina, jedziemy do Gliwic zabrać drugiego załoganta Piotra. Przy okazji robimy pierwsze zakupy na rejs, najważniejsze są oczywiście Michałki, bez słodyczy nie da rady. Ruszamy w drogę i po godzinie na autostradzie w kierunku Wrocławia wpadamy w korek, przed nami jakiś poważny wypadek, helikopter zabiera ofiarę, tracimy godzinę w tym korku. Przydaje się CB radio, przynajmniej wiemy co się dzieje i spokojnie czekamy na odblokowanie drogi. Dalej jazda idzie nam bez problemu, jest dobra pogoda i nawet jadąc na tempomacie bez pośpiechu, kilometry uciekają nie wiadomo kiedy.

Sobota, 23 lipca

W nocy, już po pierwszej, zabieramy z Lille Pawła, dalej jedziemy już w czwórkę (jak policzyć gitarę w środku to w piątkę...) na prom. Mimo straty godzin w korku nadal mamy jeszcze zapas, w nocy nie ma ruchu i na terminalu promowym meldujemy się ponad godzinę wcześniej niż planowałem. Ku memu zaskoczeniu bez gadania wpuszczają nas na wcześniejszy prom, bez czekania nawet minuty odpływamy. Odpoczynek na promie był raczej symboliczny, już o 5 rano, dwie godziny wcześniej niż mięliśmy być, jesteśmy w Dover. Prosto z promu zjeżdżamy na autostradę i jedziemy do Londynu, oczywiście lewa stroną. Robię to pierwszy raz, nawet jest to zabawnie i ekscytujące, szczególnie ronda brane skrętem w lewą stronę.

Nawigacja Sygic w HTC zwiesiła mi się po drodze ze dwa razy, mimo to bardzo mi pomaga, nawet nie myślę ile błądzenia było by bez niej po drodze. O 7 rano, więc sporo przed czasem, jesteśmy w Limehouse marina. Bez trudu znajdujemy jacht w marinie, jedyna w swoim rodzaju mahoniowa konstrukcja z daleka wyróżnia się w tłumie plastikowych łódek. Bez litości budzę swoim wejściem załogę, na jachcie panuje sajgon, poprzednia załoga śpi, widać zmęczona dopiero co położyła się spać po imprezie. Umawiamy się więc na odbiór po południu i idziemy do miasta. Szybka kawa, kanapka na śniadanie, upycham samochód na bocznej uliczce i ruszamy na zwiedzanie okolic Tower Bridge.

Wracamy koło południa na jacht, jeszcze nie jest gotowy do przekazania, znosimy więc bagaże na pomost. Zależy mi na zrobieniu zaplanowanej naprawy kranu jak najszybciej, więc zaczynamy od razu od zamontowania przywiezionego z Krakowa kranu i naprawienia wywietrzników. Po poprzedniej załodze zostaje nam trochę jedzenia i prawie pełna beczka ropy do silnika.

Odebranie jachtu przebiega bez problemów, pakujemy się do środka ze swoimi klamotami i żegnamy poprzednią załogę. Ja jadę samochodem do Moniki, mieszka na przedmieściach, 20 km od centrum. Chyba ze dwie godziny przebijam się przez Londyn, bez nawigacji chyba nigdy bym tam nigdy nie trafił. W pewnej chwili uświadamiam sobie, że jestem w samochodzie sam, ciekawe czy tutaj wolno tak jeździć, siedzę przecież po „niewłaściwej” stronie samochodu. Zaczynam nerwowo wypatrywać policji, nic jednak się nie dzieje a mijający mnie patrol całkiem mnie ignoruje.

Zostawiam samochód na podwórku domku w którym Monika wynajmuje pokój, bierzemy jej worek z rzeczami i razem wracamy metrem do mariny. Pakujemy się na jacht, nareszcie piwko, pierwsze rozpoznanie co gdzie jest na jachcie no i można w końcu odpocząć po drodze. Przestawiamy wszystkie zegarki na czas lokalny. Samolotem przyleciał do nas Marcin, dotarł do mariny nieco błądząc po drodze, jest nas więc już sześć osób.

Niedziela, 24 lipca

Wstajemy o 7 rano. Śniadanie na początek, gorący prysznic i podekscytowani o ósmej rano wychodzimy przez śluzę z portu na Tamizę, w samym centrum Londynu. Świeci słoneczko, łagodny prąd niesie nas do ujścia rzeki. Wszyscy na pokładzie robią zdjęcia, mijamy Citi po naszej lewej, po prawej kopułę milenium, dalej ciągną się nieciekawe przemysłowe przedmieścia. Zgłaszamy się przez UKFke do przejścia przez zaporę pływową Thames Barrier, dostajemy zgodę, i oczywiście aparaty zaraz idą w ruch.

Mijamy dalej duży most wantowy obwodnicy Londynu i jak twierdzi Monika, w ten sposób oficjalnie opuszczamy miasto, teraz jesteśmy już za obwodnicą. Dalej Tamiza się rozlewa szeroko i zaczyna się nawigacja po płyciznach oraz pływanie oznakowanymi torami wodnymi. Przydają się do tego materiały zabrane na rejs przez Monikę, locja Tamizy i przewodnik po ujściu rzeki. Około pierwszej po południu wychodzimy z ujścia na morze, płyniemy do Ramsgate. Wiatr jest słabiutki, ładna pogoda, jest wyż i ciśnienie cały czas rośnie. Morze jest gładkie jak stół, jedziemy powoli na silniku. Wieczorem stawiamy żagle, niby coś powiało, ale bardziej robimy to dla zabawy i sprawdzenia co i jak działa. Około dziesiątej wieczorem zgłaszamy przez radio chęć wejścia do portu Ramsgate południowym kanałem, dostajemy zgodę i po północy cumujemy w Royal Harbour, zadowoleni po pierwszym dniu pływania.

Poniedziałek, 25 lipca

Rano pobudka o ósmej, prysznic i golenie. Port i miasto wygląda raczej nieciekawie, zatrzymaliśmy się tu raczej dla wygody i nie mamy zamiaru zostawać. Śniadanie robimy na jachcie, zabieramy się za drobne naprawy na jachcie i bez pośpiechu w południe wychodzimy z Ramsgate do Dover. Tak jak wczoraj, mamy dobra pogodę, słaby wiatr kręci, więc idziemy na silniku. Nie mamy daleko, wkrótce jesteśmy przy podejściu do portu Dover, chcemy wejść przez wschodnie wejście, panuje tutaj bardzo duży ruch w porcie i na podejściu, czekamy więc grzecznie na zgodę krążąc koło falochronu. Przepuszczamy płynące jak po sznurku jeden za drugim promy. Harbour master ustawia nas do wejścia i pyta czy wyciągnę 6 kn, nie mam pojęcia czy nasz silnik to potrafi, więc na wszelki wypadek nie potwierdzam. Dostaję w końcu zgodę na przejście przez wschodnie wejście i basen portowy, wyciskamy z silnika 6,5 kn, całkiem nieźle, przecinamy więc szybko basen i płyniemy w lewo prosto do mariny.

Wpływamy do mariny przed siódmą wieczór zabieramy się za porządki i naprawy na jachcie oraz kolację. Dzisiaj wszyscy są wypoczęci, zadowoleni i pojedzeni, więc impreza rozkręca się gładko. Do pierwszej śpiewamy z gitarą szanty, gitara i śpiewniki niewątpliwie się dzisiaj przydały.

Wtorek, 26 lipca

Wstajemy o dziwo, bez kaca już o ósmej rano, prysznic i toaleta w marinie, następnie śniadanie na jachcie, a potem wybieramy się wspólnie na zakupy w Dover. Spacerkiem idziemy z portu do centrum, trochę zwiedzamy i robimy drobne zakupy, kupujemy także kartę do modemu, przyda nam się internet na jachcie.

Koło południa wychodzimy do Brighton, mamy 70 mil do przepłynięcia. Wiatry nadal słabe, pogoda dobra, wyż jest stabilny z bardzo wysokim ciśnieniem nad kanałem. Wiatr cały czas kręci i zdycha, płyniemy to na silniku to na żaglach, leniwe pływanie ciągnie się do wieczora. Zaczyna się pierwsze nocne pływanie i wachty. Robię szkolenie, wyciągamy pasy, pokazuję co jak należy używać, w nocy wszyscy na pokładzie mogą być tylko w pasach.

Środa, 27 lipca

Płyniemy nocą do Brighton, spokojnie i leniwie. Ruch na morzu jest niewielki, statków raczej mało, jesteśmy daleko od toru i niewiele się dzieje. O piątej nad ranem cumujemy w Brighton i idziemy spać.

Rano robię z Pawłem sporo porządków na jachcie, naprawiamy różne rzeczy i walczymy raczej bez sukcesów z niezbyt sprawnym silnikiem. Silnik kopci na większych obrotach a przede wszystkim nie trzyma stałych obrotów. Szczęśliwie dla nas Paweł ma talent techniczny i zapał do prac bosmańskich, robota pali mu się w rękach. Marina w Brighton jest duża, świetnie urządzona, na miejscu mamy oczywiście sanitariaty a także duży supermarket (w którym robimy zakupy), różne sklepiki, także żeglarskie, puby i restauracje z ogródkami. Po południu jedziemy piętrowym autobusem zwiedzać miasto, nasza marina jest położona nieco za miastem.

Brighton jest ładne, w mieście i na plaży jest dużo turystów, to typowe nadmorskie miasteczko wypoczynkowe, z deptakiem, plażą, molo i lunaparkiem. Spacerujemy po starych uliczkach i zachodzimy do pubu, kilka kolejek „ale” daje nam doskonały humor, nie chce nam się wprost wychodzić z pubu. Klimat angielskiego pubu i lokalne piwa bardzo mi pasują, podoba mi się tutaj. Na ulicach w ogródkach siedzą ludzie, gra muzyka, miasteczko tętni życiem. Nie spieszy nam się, więc wracamy piechotą brzegiem morza do mariny. Poprawiamy sobie jeszcze humor na jachcie i idziemy spać w świetnych humorach.

Czwartek, 28 lipca

O dziewiątej rano wychodzimy z Brighton, płyniemy do zatoki Chichester. Znowu jest piękna pogoda, niestety wyż to słabe wiatry. Staramy się iść na żaglach, ale czasem silnik jest niezbędny. Czas płynie sobie miło i leniwie, Piotr wychodzi na pokład z gazetą w ręce, na schodkach wypada mu z gazety piwo, akurat spada mi ono wprost pod nogi, a to miał pecha, uśmiałem się z tej konspiracji prawie do łez.

Piątek, 29 lipca

Jest cicha noc, bez wiatru, gdy wpływamy w zatokę Chichester, jest ciemno i walczymy z przeciwnym prądem przy wejściu do zatoki. Idziemy na silniku prawie 5 kn, mimo to ledwo co przesuwając się względem brzegu. Na brzegu widać dziwne światła, jakieś reflektory samochodów, nastrój jakby nierealny no i ten prąd jak na rzece. Płyniemy powoli w górę zatoki, jeden zakręt, drugi i widzimy kotwicowisko na którym planujemy stanąć. Jakieś nieoświetlone jachty widać w ciemności, wszystko tańczy na prądzie, w ciemnościach nie wiadomo co gdzie jest.

Kręcę się chwilę wybierając najlepsze miejsce, w środku między jachtami stajemy na kotwicy około trzeciej w nocy. Pełno jachtów dookoła, zupełnie jak na Chorwacji. Rzucamy kotwicę i 40 metrów łańcucha, wystawiamy wachtę kotwiczną, a potem idę spać po upewnieniu się, że dobrze stoimy. Światło kotwiczne nie świeci, Paweł robi więc tymczasowe białe światło które wyciągamy fałem na maszt.

Jachty obracają się wraz ze zmianą prądu, prąd ma ponad 2 kn, jest całkiem żwawy, wygląda jak byśmy stali na rzece. Rano widać obok nas wolną boję, w nocy było tam coś słychać, teraz już widać, że nawet można było na niej stanąć. Szkoda, że szperacz mamy zepsuty, może byśmy to zobaczyli w nocy.

Wstajemy późno, po śniadaniu podnosimy kotwicę ręczną windą. To niezbyt ciężka praca, ale trzeba się sporo namachać aby wybrać te parę metrów łańcucha. O 11 płyniemy do Portsmouth, znowu dzisiaj piękna pogoda, czasem płyniemy na żaglach a czasem na silniku bo wiatry są nadal słabe.

Nie wieje, więc czasami stoimy uparcie pod żaglami nie spiesząc się do celu i czekając na wiatr. Wpływamy do Portsmouth o 16, wchodzimy kanałem, podejściem z lewej strony, marina do której płyniemy jest natomiast po prawej stronie, więc trzeba obowiązkowo prosić o zgodę na przejście na prawą stronę kanału do mariny. Dostajemy przez radio zgodę i po chwili stajemy w samym centrum Portsmouth, za jedyne 50 funtów, na dodatek pokazowo cumujemy w ciasnym porcie longside do oltimera Alice.

Na brzegu czeka już Bartek i Piotr, którzy dzisiaj dołączą do załogi. Idziemy razem do pubu na chips & fish, świetne żarcie bardzo mi smakuje, następnie przenosimy się do innego pubu na piwo. Wracając późno z miasta robimy po drodze zakupy, idziemy spać o pierwszej.

Sobota, 30 lipca

Wstaje o 7:30 biorę prysznic i robię reszcie załogi pobudkę. W nocy był pierwszy przelotny deszcz, rano chmury wiszą na niebie i pokład jest mokry, ale nie leje. Szybka jajecznica na śniadanie i idziemy z Moniką i Pawłem zwiedzać Victory i Warrior. Mamy mało czasu, tylko trzy godziny, potem chcemy płynąć dalej, ze względu na godziny prądów i pływów.

Wspaniałe okręty stoją w Portsmouth w muzeum, świetne przygotowane do zwiedzania, można by siedzieć tam cały dzień. Po raz kolejny przekonuję się, że Anglicy potrafią robić wystawy muzealne. Długo można by pisać o tym co widziałem, najlepiej jednak samemu to zobaczyć.

Wychodzimy w południe na wyspę Wright. Wyjście z mariny o tej porze i przy dużym weekendowym ruchu kończy się slalomem między jachtami i motorówkami. Już za główkami wejścia do mariny uciekam przed dużym promem odchodzącym od nabrzeża z prawej, ten uprzejmie robi mi miejsce, to miłe, po raz już kolejny przekonałem się, że tu naprawdę trzeba mieć oczy dookoła głowy.

Mnóstwo jachtów jest na wodzie, jest weekend, wszystkie płyną na wyspę Wright. Nie wieje, ale korzystny prąd niesie nas do Cowes. W pewnym momencie mija nas mała łódka lecąca ślizgiem pół metra ponad wodą, w asyście motorówki, poznaję tą konstrukcję, to „ćma” widziałem niedawno reklamy w internecie. Faktycznie, na żywo widać jak fajnie toto leci, ślizg kończy się jednak po chwili, może zabrakło wiatru?

Wejście do Cowes roi się od różnych jachtów, na redzie rozgrywane są regaty, duże promy nic nie robiąc sobie z tego bałaganu, w wąskim kanale przemykają między lawirującymi żeglarzami, aż dziw, że nikt się nie rozbija.

W marinach przy wejściu do nie ma już wolnego miejsca, nawet na drugiego albo longside, płyniemy więc w górę zatoki wypatrując wolnego miejsca. Nasz jacht jest trochę duży i ciężki jak na tutejsze warunki, dlatego pomimo że powszechnie stoi się tu longside na drugiego i trzeciego, to nas boją się tak ustawić.

Stajemy po prawej do pomostu w jakimś wolnym miejscu, silny prąd ma tu ponad 2 kn, woda płynie jak rzeka i podejście na silnym prądzie jest ekscytujące. Jednak w praktyce okazuje się łatwe, nawet ciężką i mało sterowną łódką, wystarczy odpowiednio zgrywać prędkość i jacht sam cumuje.

Po chwili rozmowy z żeglarzami obok okazuje się, ze nie możemy tutaj stać, więc grzecznie odpływamy i przechodzimy vis-a-vis na drugą stronę na miejsca przeznaczone dla visitors (gości), faktycznie wcześniej nie zauważyłem tabliczki. Robię drugie podejście, nadal jest silny prąd, cumuję miedzy jachtami, mam metr miejsca przed dziobem i metr za rufą, ale już więcej doświadczenia. Wychodzi perfekcyjnie.

Pomosty na wodzie nie są połączone w żaden sposób z lądem, więc przez UKFkę wołamy taxi wodne i jedziemy do miasta leżącego na wyciągnięcie ręki, po drugiej stronie. Jest piękna pogoda, świeci słońce i jest ciepło. Spacerkiem zwiedzamy centrum Cowes chłonąc atmosferę malowniczych uliczek, domków i widoków na morze. W żeglarskim sklepie kupujemy trzy kamizelki pneumatyczne, udało się wynegocjować niezła cenę, potem zadowoleni z zakupu idziemy do pubu The Anchor Inn na jedzenie i piwo. W polecanym przez Marcusa pubie spotykamy grupę facetów przebranych za piratów z Karaibów, coś razem świętują, wyglądają malowniczo i dają zrobić sobie zdjęcie, od słowa do słowa i przy stoliku pijemy razem piwo. Potem spotkaliśmy ich jeszcze raz na mieście. Piwo jest bardzo dobre, jedzenie także, atmosfera w pubie wyśmienita, jeszcze tylko spacer na brzeg morza i gdy zapada zmierzch i robi się zimno wracamy na jacht.

Inni żeglarze często podziwiają nasz drewniany jacht i chętnie wdają się w rozmowy, nietypowa jednostka wszędzie gdzie jesteśmy budzi zainteresowanie. W rozmowach, gdy opowiadamy o planach na następne dni, doradzają nam gdzie stawać płynąc dalej i co ciekawego można odwiedzić. Odpłyniemy z Cowes przed północą.

Płyniemy do Yarmouth stanąć tam na kotwicy, już wiemy, że w marinie nie ma miejsca ale wejdziemy do portu rano, coś się na pewno znajdzie. Odpływamy z Cowes, tym razem nie ma prądu i wyjście jest więcej niż banalne, na morzu, jak co dzień, mamy słaby wiatr więc idziemy na silniku. Zapada pogodna noc, widać gwiazdy, może jest płaskie jak stół, nie ma ruchu na wodzie i gdyby nie łuny miast było by całkowiem ciemno.

Za dobrą radą sąsiadów z Cowes wyciągnęliśmy z achterpiku dużą kotwice na pokład, podobno nasza zwykła jest nieco za mała na prądy w „igle”. Na miejscu jesteśmy o trzeciej w nocy. Stajemy na kotwicy w prądzie co najmniej 3 kn, niezła zabawa, wydajemy 40 m łańcucha, woda wartko sobie płynie. Wystawiam wachtę kotwiczną, alarm kotwiczny na GPS i do tego jeszcze kompa z trackingiem dla bezpieczeństwa. Sprawdzam czy nas nie znosi i uspokojony tymi wszystkimi środkami bezpieczeństwa idę spać.

Niedziela, 31 lipca

Rano wstaliśmy około dziewiątej, sprawnie zeszliśmy z kotwicy, wpływamy do portu i grzecznie kierowani przez radio stajemy przy miejskim nabrzeżu. Toaleta, prysznic, śniadanie a potem spacerek z aparatem do miasta. Jak co dzień jest piękna pogoda, słońce przypieka i krem jest niezbędny.

Nie zostajemy w Yarmouth na długo, w południe wychodzimy na morze, odchodzi Monika. Ma problem z silnikiem, za słabo daje do przodu, rufa cofa się niebezpiecznie w nabrzeże, odbijaczem chronimy burty i rufę. Mimo wysiłków Pawła silnik nadal nie pracuje dobrze. Wychodzimy z portu, dzisiaj dla odmiany całkiem dobrze wieje, stawiamy wiec wszystkie żagle. Po godzinie wiatr tężeje, refujemy grota i zmieniamy foka na małego, wreszcie konkretnie płyniemy, czuć, że jacht dopiero teraz pokazuje co potrafi i naprawdę dobrze płynie.

Potem wiatr słabnie, mimo to dalej płyniemy leniwie do Poole, w końcu nie mamy daleko, powinniśmy być przed nocą na miejscu. Wieczorem jesteśmy przy wąskim wejściu do naturalnego portu, prąd i wiatr niestety mamy niekorzystny, 2 węzły prosto w pysk.

Wejście do zatoki jest bardzo wąskie, po lewej plaża i wydmy, po prawej na brzegu widać hotele. Płyniemy lewą stroną toru, slalomem pomiędzy jachtami, motorówkami i statkami. Nie ma wiatru ale mimo to prąd i fale robią w przejściu bystrze i wiry, fajne to i groźnie wygląda. Na dodatek w wąskim przejściu kursuje tam i z powrotem prom, więc szybko przepływamy do środka zatoki. W wewnątrz rozciąga się ogromny naturalny port ze spokojna wodą, dookoła stoi na bojach mnóstwo jachtów, widać także kilka marin i maszty stojących tam jachtów. Na wodzie panuje duży ruch, nie tylko statki, wokoło kręci się także wszelki sprzęt pływający.

My jedziemy do mariny na końcu zatoki, trzymając się wytyczonego toru. Po drodze mijamy ratowników holujących niewielką motorówkę, wyraźnie nabierającą wody. Ich wysiłki nie całkiem są chyba udane, bo mijając ich widzimy jak motorówka tonie i po chwili nad wodą widać już tylko dziób.

W marinie cumujemy bez problemu po piątej popołudniu, dostało nam się miejsce przy wyjściu z mariny, patrząc na resztę miejsc widać że są ciut przyciasne jak dla nas. Wyciągamy Pawła w uprzęży i na ławeczce bosmańskiej na maszt, w celu naprawy świateł, światło kotwiczne topowe naprawiliśmy, natomiast oświetlenie pokładu niestety nie, bo brak nam specjalnej żarówki halogenowej na wymianę tej spalonej.

Wieczorem zaczynamy imprezę, piwko, dowcipy, gadanie i wspólne śpiewanie. Wychodząc pomostem z mariny na brzeg do sanitariatów na drugiej stronie ulicy skracałem sobie drogę przeskakując z pomostu wprost na brzeg zamiast obchodzić go dookoła. Dwa razy się udało, a za trzecim razem wylądowałem w wodzie. Dobrze, że miałem puste kieszenie i obyło się bez utopienia czegoś potrzebnego, umyłem się zaraz pod prysznicem i przebrałem się w suche ciuchy. Koledzy widząc jak wpadam między pomost a nabrzeże rzucili mi się do pomocy, ale ktoś przewidująco zamocował w tym miejscu do pomostu drabinkę do wychodzenia z wody. Było o czy gadać. Szanty z gitarą ciągniemy do późna, sam nie wiem kiedy poszedłem spać.

Poniedziałek, 1 sierpnia

Monika jak zwykle nam matkuje i robi śniadanie, znowu jest piękna, słoneczna pogoda i prognoza na słabe wiatry. Sąsiad z jachtu poprosił mnie na rozmowę, wyjaśnił mi, że mamy złą banderkę powieszoną pod salingiem, więc podarował mi swoją angielską banderę. Wiedziałem już wcześniej, że ta, która była na jachcie, jest nie taka jak trzeba, ale jakoś nie pamiętałem w sklepie by kupić dobrą. Naprawdę to był miły i bezinteresowny gest z jego strony, nie zdążyłem się zrewanżować, facet zaraz odpłynął.

O pierwszej wychodzimy z mariny, najpierw podpływamy pod stacje paliw i bierzemy paliwo. Tankujemy do beczki, nie da się ropy lać prosto do zbiornika ponieważ przewód wlewowy ma za małą średnicę. Bierzemy 65 litrów, potem przelejemy ropę do zbiornika cienką rurką. Podejście do stacji na silnym prądzie wzdłuż brzegu jest bardzo ekscytujące, z jednej strony jest o parę metrów most, z drugiej strony stoi super jacht motorowy przy nabrzeżu stoczni jachtowej, sąsiadującej ze stacją paliw, jeden błąd albo silnik zdechnie i może być niewesoło...

Bierzemy paliwo do beczki, nikt nie protestuje, płacę kartą, wypełniam jakieś oświadczenie, że to na jacht, sam nie wiem po co to i płyniemy na morze. Długim i krętym torem do wyjścia z zatoki, tak jak wczoraj wszędzie wokół pełno jest jachtów, słońce praży i niemiłosiernie przypieka. Wychodzimy przesmykiem z zatoki, na brzegu kapią się ludzie, widać czysty biały piasek, zupełnie jak na naszych plażach.

Zaczyna dobrze wiać, prognoza o słabych wiatrach jakby się nie całkiem sprawdza, no i bardzo dobrze. Jacht pod pełnymi żaglami idzie łatwo bajdewindem 8 kn, wreszcie żyje, wszyscy na pokładzie są zadowoleni i szczęśliwi, kto tylko ma aparat, to robi zdjęcia. Płyniemy wzdłuż brzegu, widać malownicze białe skały, domki na brzegu, romantyczny krajobraz.

O 19 wieczorem zakotwiczyliśmy w Lutworth Cove, lokalnej atrakcji żeglarskiej. To idealnie okrągła zatoka, wcinająca się w prosty jak linijka brzeg, otoczona stromymi brzegami, a w środku, jak na Karaibach, stoją jachty na kotwicy, to malowniczy i romantyczny widoczek który warto by zrobić z góry.

Szukamy nerwowo pontonu który podobno jest na jachcie, mimo przekopania wszelkich zakamarków nie możemy go znaleźć. Pozostaje nam oglądanie widoków albo wpław do brzegu, nie jest w końcu daleko...

Polujemy na okazyjny transport na brzeg, podpływa nawet dwóch tubylców w małej łódeczce, niestety nie mają czasu nas przywieść z powrotem, ewentualnie mogą zabrać dwie osoby na brzeg, ale jak później wrócić? Zostajemy.

Monika robi obiad, po dniu wyśmienitego pływania wszyscy pałaszują go ze smakiem.

Wtorek, 2 sierpnia

Po północy podnosimy kotwicę, Płyniemy do Weymouth, jest piękna noc, niestety bez wiatru. Silnik hałasuje nie dając nam odpocząć. Monika czeka na pokładzie z nadzieją na wschód słońca, niestety chmury popsuły widok i nic nie wyszło z romantycznych zdjęć. Rano po piątej jest już właściwie jasno gdy stajemy na kotwicy pod Weymouth, morze jest płaskie jak stół, zero wiatru, prześpimy się i za dnia wejdziemy do portu.

Śpimy do woli i późno wstajemy, znowu dzisiaj będzie słoneczny, piękny dzień. Wokół nas rozciąga się typowy kurort wakacyjny, długa, szeroka plaża z białym piaskiem otacza zatokę z trzech stron, pod nami czysta i ciepła woda, a na brzegu stoją rzędem ładne, stylowe hotele. Wprost idealna zachęta do kąpieli w morzu. Wyciągamy drabinkę i za chwilę pierwsi ochotnicy do pływania skaczą do wody.

Po kąpieli schodzimy z kotwicy i wchodzimy do leżącego na wyciągnięcie ręki portu Weymouth, chcemy zwiedzić miasto i zrobić zakupy. Przez radio dostajemy polecenie aby stanąć przy pomoście w samym centrum, na wprost harbour office.

W supermarkecie zakupy nie zmieściły się nam w siatkach, pożyczamy więc sklepowy wózek i z górą żarcia pchamy go przez miasto do portu. Następnie idziemy na spacer po mieście, panuje sierpniowy upał, powietrze wisi w bezruchu pod bezchmurnym niebem, na ulicach kłębią się tłumy turystów, na plaży sajgon, hałas, dzieci wrzeszczą oglądając teatrzyk kukiełkowy, ludzie prażą się na słońcu i kąpią w morzu jak okiem sięgnąć. Już sam ten widok zaczyna mnie męczyć.

Bartek z Piotrkiem kupili w porcie siatkę świeżutkich małż, dzielimy je między załogę, dla jednych to obrzydliwe surowe gluty, innym natomiast bardzo smakują. Z przyjemnością żegnamy tłumy i zgiełk, wychodzimy w morze i płyniemy do Torquey.

Najpierw kierujemy się na południe, okrążamy półwysep Portland, niesie nas leniwie korzystny prąd, nawet 3-4 kn. Mamy słaby wiatr i gładkie morze, dla widoków decyduję się iść blisko brzegu. Na płyciźnie przy końcu półwyspu tworzą się fale nawet w tych spokojnych warunkach, mimo że morze obok jest gładkie jak stół. Widać w tym miejscu siłę prądów, co tu się musi dziać gdy warunki są trudne?

Potem wiatr całkiem zdycha i dalej już idziemy na zachód na silniku. Zapada noc, na pokładzie zostaje wachta, reszta idzie spać. Nad nami piękne, rozgwieżdżone niebo, wokół puste morze i czas płynący leniwie, tylko ten hałas silnika męczy uszy.

Środa, 3 sierpnia

Po północy słyszę ciszę po wyłączonym silniku, zaczęło wiać i zrobiło się romantycznie. Jacht sunie po spokojnej wodzie popychany lekkim wiaterkiem, słychać tylko usypiający chlupot wody.

Nad ranem o piątej, jesteśmy przed Torquey, o świcie wchodzimy do mariny i cumujemy nie budząc załogi, reszta dalej śpi, my także idziemy spać.

Budzę ich późno, możemy tutaj stać do południa, w sam raz, bo dzisiaj wysiadają cztery osoby z załogi. Pociąg mają około pierwszej. Wstajemy więc bez pośpiechu, jemy śniadanie, potem kąpiel w marinie, mają tutaj luksusowe prysznice, wszystko nowiutkie i dobrze urządzone. Za wszystko razem wraz z postojem skasowali nas tylko 8 funtów.

Bartek, Piotr, Marcin i Paweł pakują się do odjazdu, robimy pamiątkowe zdjęcia, potem odprowadzamy ich do miasta.

Wyjście z mariny opóźnia się, bo wszyscy odprowadzamy załogę na dworzec. Nadbrzeżny bulwar obsadzony jest palmami, niby wiem, że klimat tutaj morski, jednak robi to na mnie dziwne wrażenie, na tej szerokości? Jest już po dwunastej, obiecaliśmy się wynieść i zwolnić miejsce, więc wracam na jacht lekko zaniepokojony. Szef mariny osobiście pogania mnie o wyjścia, zajmujemy cudze miejsce, więc uspokajam go obiecując że już za chwilkę nas tu nie będzie, dobrze, że coś mnie tknęło i wróciłem z miasta, miał kto z nim pogadać.

Po pierwszej wychodzimy na morze, słońce świeci, wspaniale wieje, pogoda bajkowa i bardzo żeglarska. Płyniemy wzdłuż brzegu, piękne widoki warte są zdjęcia, mamy już niedaleko do celu. Po południu wpływamy w ujście rzeki Dart. Zielone, wysokie brzegi, kolorowe skały, a po obu stronach wejścia do zatoki bronią zamki z kamienia. Widoki są pocztówkowe.

Miasteczka z kolorowymi domkami są przylepione do zboczy po obu stronach rzeki, po prawej widać dużą marinę, my natomiast cumujemy przy nabrzeżu miejskim w samym centrum. Idziemy zwiedzać Dartmouth, przeprawiam się z Moniką promem na druga stronę, potem zachodzimy do pubu coś zjeść. Jemy kolację w pubie Cherubin, mieści cię on w bardzo starym domu z drewna. Żarcie jest doskonałe, wybrałem sobie z karty miejscowe danie którego na pewno nigdy wcześniej nie jadłem. Leją także świetne „ale”, podoba mi się tutaj coraz bardziej.

Na jachcie pijemy następne piwko, akurat zaczyna padać i jakiś jacht z Francuzami cumuje do nas longside, my zmęczeni po pełnym wrażeń dniu idziemy spać. Zgodnie z prognoza pogody pada całą noc.

Czwartek, 4 sierpnia

Rano o 8 biorę prysznic w marinie, nad nami niebo sine, deski mokre, w powietrzu wisi jakby drobna mżawka. Musimy się zebrać przed dziewiątą i zwolnić nabrzeże dla promów, więc wychodzimy we mgle i lekkim deszczyku na morze. Prognoza jest o dziwo dobra, ma wiać i być słonecznie, rano wcale nie wygląda na taką pogodę, jednak po godzinie przejaśnia się i dalej jest już pięknie. Monika twierdzi, że to właśnie typowa, angielska pogoda, rano deszczyk a potem słońce.

Płyniemy wzdłuż brzegu do Falmouth, podziwiając widoki na wysoki brzeg. Wspaniałe żeglowanie, mamy wiatr 4-5 B, robi się fala, jeszcze nie mieliśmy takiej dobrej żeglarskiej pogody. Gdyby nie wiatr dokładnie z zachodu, to do Falmouth było by tyle, co rzut beretem, a tak mamy halsowanie prosto pod wiatr. Prąd też nam nie pomaga, co nas poniesie na zachód to po odkrętce cofa na wschód.

Po południu się chmurzy, nadal dobrze wieje, fala robi się coraz większa. W końcu kolejna fala przelewa się przez pokład i wlewa do środka przez otwartą zejściówkę, ochlapując mnie w środku w nawigacyjnej, dziennik i wszystko co na stole. Tradycji stało się zadość, dopóki mnie nie ochlapie, nie będzie traktowania na serio klaru morskiego...

Przed zmrokiem refujemy grota, fala ma już ze 2 m, wiatr w łopocie raz po raz wyrywa Monice żagiel z ręki, razem z plastrem na kciuku, którego rozcięła nożem, z palca leje się krew i na żaglu zostają jej czerwone odciski na pamiątkę. Na zarefowanych żaglach dalej mamy jazdę pod wiatr i fale, jest 5-6 B.

Przed nami płynie ogromna platforma wiertnicza holowana przez dwa holowniki, robimy zwrot aby ją ominąć. Po zmroku wiatr uspokaja się nieco, prognoza mówi, że wiatr ma w nocy słabnąć, już teraz mniej nami kiwa, fale wydają się mniejsze. Nadal wytrwale halsujemy się w stronę Falmouth, na pewno co najmniej do rana tak pojedziemy. Liczę na bardziej północny wiatr, jak nie odkręci to zahalsujemy się na śmierć.

Piątek, 5 sierpnia

Wziąłem wachtę od północy, widzę gwiaździste niebo, nadal wieje nam dobry wiatr, a jacht z grotem na 2 refie jedzie jak po szynach. W tej chwili niesie nas korzystny prąd. Cisza i spokój, bardzo mało jachtów widać, gdzieś daleko statek na horyzoncie, nie ma w zasadzie ruchu na wodzie. Czas płynie leniwie, powoli zdobywamy wysokość, liczę nadal, że wiatr odkręci na północ, jak nie to nie dopłyniemy do Falmouth.

O czwartej idę spać, gdy rano wstaję, jedziemy już na pełnym grocie, rzut oka na mapę i widzę, że nie dojdziemy bez silnika do Falmouth na czas, wiatr nic nie odkręcił i nadal mamy prosto w pysk. Proponuję pójść na silniku prosto pod wiatr albo dać sobie spokój z tym Falmouth, po dyskusji, odpuszczamy sobie i zawracamy z wiatrem do Plymouth.

Z wiatrem jedziemy ponad 6 kn, będziemy w Plumouth najdalej w południe. Po drodze mijamy stojącą samotnie w morzu latarnię na skałach Eddyson Rocks.

Zrobiliśmy przegląd co nam zostało z żarcia i jemy śniadanie wyjadając już otwarte słoiki i konserwy. Znowu wyładował się w nocy akumulator i musze włączyć silnik by podładować akumulatory, bo potrzebny mi prąd do nawigacji.

Słońce i lekki wiaterek niesie nas do Plymouth, koło trzeciej wpływamy do zatoki, powoli nie spiesząc się jedziemy do mariny na silniku, bo jak na razie, to szukają dla nas wolnego miejsca. Znalazło się w końcu dla nas miejsce, cumujemy bez problemu w reprezentacyjnej marinie Queen’s Anne Battery w centrum Plymouth. Drogo, ale miejsce jest super.

Sprzątamy jacht, pakujemy rzeczy, kapiemy się i robimy obiad. Piwko na pokładzie w ciepły wieczór miło nas rozleniwia, żal się rozstawać z jachtem. Zjawił się pierwszy załogant z następnej załogi. Wieczorem wyciągam flaszkę, opieram w kącie gitarę, jednak impreza kompletnie się nie klei, wszyscy są chyba zmęczeni po długim pływaniu albo podróży, Monika zasypia na siedząco, po ledwie zaczętej flaszce szkockiej, nie ma kto jej wypić. Idziemy spać w jakimś ponurym nastroju, właściwie nie wiadomo dlaczego.

Sobota, 6 sierpnia

Na śniadanie dojadamy resztę zapasów, pakujemy się i porządkujemy jacht do przekazania następnej załodze. Potem idziemy zwiedzać Plymouth, Zamek góruje nad portem, niestety zajęty jest przez wojsko, więc nie wejdziemy do środka. Starówka w okolicach portu jest urocza, typowe angielskie stare piętrowe domki, puby i sklepiki.

Monika znajduje na rogu sklep z pierogami, to są duże przygotowane w cieście francuskim pierogi podawane na gorąco, zawierające różne nadzienie, czasem inne z każdej strony. Według tradycji był to sposób na przygotowanie obiadu dla górników, kupujemy i jemy przy stoliku na ulicy, są doskonałe i sycące, właściwie nie mamy już ochoty na obiad. Bez Moniki nawet bym nie wiedział, że takie żarcie istnieje.

Wracamy na jacht, a ponieważ okazuje się, że następny kapitan będzie z załogą dopiero po 19, to za upoważnieniem przekazuję jacht jego załogantowi. Mamy jeszcze chwilę czasu do odjazdu pociągu, idziemy do miasta kupić „chips&fish” na wynos, szybko wracamy i jemy obiad na jachcie, czekając na zamówiona taksówkę.

Pakuję ostatnie klamoty do wora i wsiadamy do taksówki, już w drodze przypominam sobie, ze zostawiłem na stole nawigacyjnym komórkę, zawracamy po nią do portu, całe szczęście, że taksówkę Monika zamówiła z zapasem a ja przypomniałem sobie w porę. Bez nawigacji i map miałbym wracać samochodem... brrr... masakra, na samą myśl robi mi się niewesoło.

Wsiadamy do pociągu, cicho, szybko i komfortowo jedziemy do Londynu. Za oknem mamy widoki na morze, i uroczy angielski krajobraz. Typowe szeregowe domki z kominkami, kościoły z kamienia i zielone wzgórza, istna idylla. Zapada zmrok, dojeżdżamy do Londynu na dworzec Paddington. Metrem jedziemy do Moniki po samochód, niestety z powodu remontu bezpośrednie połączenie nie działa, przez co z toną klamotów miotamy się z przesiadkami czterema liniami biegając z peronu na peron. Wykończenie dźwiganiem klamotów po peronach docieramy do domku w którym Monika wynajmuje pokój po pierwszej w nocy. Okazuje się po sprawdzeniu w internecie, że w niedzielę pierwszy prom jest dopiero o 8 rano, więc nie ma co jechać od razu do Dover, lepiej się chwile zdrzemnąć. Wyciągamy śpiwory, poduszki i kładziemy się z Piotrem spać na podłodze.

Niedziela, 7 sierpnia

Śpimy u Moniki tyle co nic, przed 5 rano wstajemy, żegnamy się cicho i jedziemy do Dover na pierwszy prom. Jest piękna pogoda, świeci słońce, przejeżdżamy na obwodnicy most pod którym płynęliśmy Tamizą, potem bez przeszkód dojeżdżamy na miejsce, nawigacja prowadzi nas bez pudła wprost na terminal.

Niestety nie wpuszczają nas na prom i każą czekać na ten, na który mamy bilet, chyba że dopłacimy 80 euro, nie ma mowy, tyle to zapłaciliśmy za bilet w obie strony dla czterech osób i samochodu, więc idziemy zwiedzać miasto.

Jest niedziela rano, parkuję w samym centrum Dover i idziemy do baru, zamawiamy śniadanie, barman przynosi świetne i tanie jedzenie za mniej niż 3 funty, najedzony i zadowolony zaczynam naprawdę lubić ten kraj, gdzie ja bym zjadł takie śniadanie u nas?? Akurat jest już dziewiąta, więc idziemy do informacji turystycznej i dowiadujemy się jak dojechać na klify. Jest także zamek do zwiedzenia, ale zajmuje to 4 godziny, a tyle czasu to my nie mamy. Jedziemy więc na klify.

Na miejscu jest parking, restauracja, informacja, sklepik, jak to w parku narodowym. Ścieżką nad przepaścią, bez żadnych barierek, idziemy nad urwiskiem, w dół jest ponad 100 m, wokół są wspaniałe białe skały i widok na błękitne morze. Dzisiaj jeszcze lepiej wieje niż wczoraj, ciekawe co tam nowa załoga robi, czy już płyną na Biskaje czy stoją jeszcze w porcie?

Od zachodu z morza nadciąga ulewa, sine niebo rozciąga się na widnokręgu, widać jak nad Dover już leje. Wiatr już tutaj wyje i szybko dopada nas deszcz, wracamy prawie biegiem na parking. Po drodze przycupnęliśmy pod drzewem aby przeczekać ulewę w towarzystwie jakiejś pary Anglików, wracamy mokrzy do samochodu, właśnie uświadomiłem sobie, że pierwszy raz zmoczył mnie deszcz w ciągu tych dwóch tygodni rejsu.

Wycieczka skończyła się wcześniej niż planowaliśmy, wałęsamy się chwilę po okolicy a następnie jedziemy na prom zaczekać na terminalu, na miasto już nie chce nam się iść, bo już dwa razy tam byliśmy. Znowu wróciło słońce, drzemię w samochodzie czekając na załadunek. Na promie oglądamy morze i pijemy kawę siedząc na pokładzie dla kierowców ciężarówek, tu jest spokojnie i są wygodne fotele, i choć to nie nasze miejsca, to jest pusto i nikt nas nie wyrzuca.

W Dunkierce jesteśmy o 17 naszego czasu, przestawiamy zegarki i ruszamy w dalszą drogę, jestem zaskoczony, że musze się przestawić na jazdę prawa stroną drogi, dwa dni jeżdżenia a już się odzwyczaiłem. W nocy, gdy robi się ciemno, wychodzi ze mnie zmęczenie, staję na parkingach kilka razy, piję kawę, w końcu mam dość szarpania się ze snem i ucinamy sobie na parkingu drzemkę do świtu w samochodzie. Dwie, trzy godziny odpoczynku i potem już dobrze się jedzie.

Już w Polsce tankujemy benzynę, w barze przy stacji próbujemy zjeść śniadanie, nie ma nawet co zamówić na śniadanie, dopada nas jak cios obuchem ta polska bylejakość. Wysadzam Piotra w Gliwicach i w południe jestem w domu cały i zdrowy a nawet niezbyt po drodze zmęczony.

Epilog

W następnej załodze będzie 10 osób, jedna osoba (poznany już przez nas Janusz) ma doświadczenie z pływania na Jagielloni, oraz kapitan, Paweł, którego poznałem w KYC-u, słyszałem, że zna świetnie jacht. Chcą płynąć jednym skokiem do La Coruna i dalej już na spokojnie do Lizbony, maja na to 3 tygodnie.

My zrobiliśmy 12 portów i 4 kotwicowiska w dwa tygodnie, żadnego orania morza, całkiem sympatyczny wynik.

Porty południa Anglii to wspaniały akwen żeglarski, urozmaicony widokowo, przyjazny dla żeglarzy no i te prądy z którymi cały czas trzeba się liczyć przy planowaniu drogi. Jednym słowem jest co robić i jest co oglądać, warto tam popłynąć.

Niezbędny do spokojnego pływania jest co najmniej aktualny almanach: Reeds Channel Almanach, warto mieć także dla wygody ręczne radio, praktycznie w każdym porcie trzeba go często używać. Świetnie sprawdziło się także oprogramowanie nawigacyjne Navionicsa na smartfonie, zawierające interaktywne tabele prądów i pływów, jest wyśmienite do szybkiej oceny co nas czeka. Jak pokazała praktyka było zgodne z tabelami pływów i z mapami, a wygoda posiadania informacji w każdej chwili pod ręką jest nieoceniona. Zakup karty do modemu u lokalnego dostawcy rozwiązał dzięki stałemu dostępowi do internetu problem posiadania aktualnej prognozy pogody, rezerwacji biletów itp. Nie obeszło się jednak bez dziwnych problemów, z dwóch posiadanych netbooków, karta po pierwszym dniu używania odmówiła łączenia się z internetem na jednym z nich, operator zablokował nam dostęp twierdząc, że „nie jest to telefon...” Dziwaczne, więc używaliśmy drugiego netbooka.

Źródło: www.pyc.org.pl
TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 7 November

Marit Bouwmeester, mistrzyni Europy i świata w klasie Laser Radial, oraz Peter Burling, sternik zwycięskiego teamu w Pucharze Ameryki otrzymali tytuły 2017 Rolex World Sailor of the Year
wtorek, 7 listopada 2017