TYP: a1

Rejs po Bałtyku - cz. IV

środa, 31 sierpnia 2016
Bartłomiej Miłek
Od momentu pojawienia się Utklippanu na horyzoncie wypatrywałem fok, które przy tej wyspie bardzo lubią biwakować. Ostatnim razem gdy wpływałem w ten malutki porcik witało nas z 150 jak nie więcej tych sympatycznych stworzeń. Tym razem nie było to niestety tak spektakularne, powitało nas tuż przy główkach portu zaledwie kilka sztuk.



Do portu weszliśmy około 05.00. Nie mieliśmy żadnych problemów ze znalezieniem miejsca ponieważ o tej porze stały tam zaledwie cztery jachty. Sam manewr wyszedł idealnie, moglibyśmy wyłożyć zamiast odbijaczy siatki ze świeżymi jajkami. Jednak dobre silniki to podstawa manewrów portowych, przyzwyczajony do zaburtowych silników na Mazurach jestem zachwycony mocą tych zabudowanych ropniaków.

Po rzuceniu cum czas na jakieś śniadanko. Domin, bo był najgłodniejszy z nas wszystkich rach-ciach przygotował syty posiłek. Po śniadaniu Darek dostał polecenie pozmywania naczyń, za co zabrał się bardzo niechętnie, bo kto to widział o 6 rano myć naczynia na wczasach. Ale klar na pokładzie to podstawa więc nie ma co marudzić. Chwilkę później ruszyliśmy zwiedzać wyspę. Nie odeszliśmy jednak za daleko kiedy zatrzymały nas żółte karteczki z wykrzyknikiem. Czytamy uważnie i dowiadujemy się, iż z naszej dalszej eksploracji raczej nic nie wyjdzie, ponieważ jeszcze przez najbliższy tydzień trwa okres lęgowy tutejszego ptactwa.

Wbrew naszej polskiej naturze zaprzestajemy dalszej eksploracji, obserwując i fotografując zza linii z żółtych karteczek. A było co oglądać, ponieważ prócz popularnych mew pojawiły się tutaj takie egzotyki jak bernikla kanadyjska, wróbel cytrynowy, zniczek czy alka łudząco przypominająca pingwiny. Zresztą daliśmy się nabrać gdy Darek powiedział, że widzi pingwiny. Wszyscy, widząc tego ptaka pierwszy raz uznaliśmy, że rzeczywiście wyglądają jak te nieloty. Jednak gdy się wzbiły w powietrze zaprzestaliśmy dywagacji nad tym co to za ich rodzaj... Oczywiście zawsze mogły to być pingwiny z Madagaskaru, bo z nimi to nigdy nic nie wiadomo.

Wracając na jacht zahaczamy o główki portu, skąd znów mamy możliwość obserwować foki, a także o mały domek nieznanego pochodzenia. Jak dowiedzieliśmy się później przypuszcza się, iż ruiny domków mogą pochodzić nawet z XIV wieku i raczej były to tymczasowe domki rybaków niż stałe osadnictwo. Jednak nie ma - a raczej nie natknęliśmy się na żadne profesjonalne badania w tej sprawie.



Po powrocie na jacht Agacie zebrało się na porządki i wylała wodę z wiadra a wraz z nią wszystkie nasze kubki, które Darek płukał. No to będziemy mieli bekę do końca rejsu. Basen portowy nie jest głęboki bo ma jakieś 2,5 - może 3 metry, woda jest tu tak przejrzysta, że widać wszystkie kubki. Karolina i ja zdecydowaliśmy się wejść do tej zimnej wody i je wyłowić. W sumie ja wchodziłem zupełnie niepotrzebnie bo Karolina wyciągnęła wszystkie za jednym razem. Po zimnej kąpieli czas na kawę - wszak mamy w czym. Popijając małą czarną słyszę pukanie w burtę. Wychodzę - pada pytanie czy mówię po francusku? Nie. To może po niemiecku? Też nie. To może po angielsku? Wreszcie pada odpowiedź satysfakcjonująca dla mojego rozmówcy, który tłumaczy, że mają duży jacht i czy nie bylibyśmy tak mili aby odbić od brzegu, oni zaparkują na nasze miejsce a my do nich.

Rozglądam się po porcie i widzę, że rzeczywiście nie ma już wolnych miejsc. Z uśmiechem na ustach mówię, że nie ma najmniejszego problemu, omawiamy szybko manewr po czym wołam załogę na pokład. Szybko odcumowujemy i na chwilę wychodzimy z basenu portowego gdzie zrobiło się już naprawdę mega ciasno. Robimy dwa kółka w basenie obok i wracamy na swoje miejsce. Wchodząc mijamy się z drugim cumującym właśnie jachtem z flagą Stanów Zjednoczonych, szybko dogadujemy się kto gdzie płynie. Teraz na naszym miejscu stał co najmniej 20-metrowy ciemnogranatowy slup, który śmiało mógłby pływać po oceanie. Nasz Francuz i jego żona stoją już w gotowości, żeby odebrać od nas cumy. Znów ładny manewr portowy. Jean Pierre i Anna Marie dziękują nam za uprzejmość i mówią, że gdybyśmy im nie ustąpili to by musieli płynąć dalej bo inne załogi nie były skore ruszyć swoich cum.


Trochę zagadaliśmy się przy cumach i od słowa do słowa zostaliśmy zaproszeni do zwiedzenia tego jak na nasze warunki kolosa, przy którym nasz jacht wyglądał jak rafandynka. Podczas zwiedzania zauważyłem rozłożoną popularną grę scrabble - nasi nowo poznani znajomi ubóstwiają tę grę ale jak to ujęli, w dwójkę to nie to samo. Zaproponowałem zatem inną grę – qwirkle, która jest miksem scrabble i domina i w którą można grać pomimo różnic językowych. Umówiliśmy się na wieczór na partyjkę i lampkę francuskiego wina.

Opuściliśmy zatem jacht by zgodnie z porannym planem zwiedzić drugą część wyspy. Aby się tam dostać trzeba było przepłynąć małą łódką przycumowaną do pomostu. Niestety na miejscu nie było wioseł ale nie widzieliśmy w tym problemu. Niedaleko widzieliśmy starą rozwaloną paletę euro, z której wyjęliśmy cztery deski i użyliśmy ich jako prowizorycznych wioseł. Parę chwil później byliśmy na drugiej wyspie, na której znajduje się latarnia morska oraz kilka zamkniętych na głucho budowli, które służą okresowo ornitologom jako hotel. Na tej części wyspy byliśmy jedyni ponieważ był tylko jeden bączek ( dla niewtajemniczonych to ta mała łódka).

Ostatnim razem gdy byliśmy na tej wyspie Karolinie zamarzyło się, by wziąć śpiwór i nocować na tej części pod latarnią obserwując jak oświetla morze nocą. Niestety dowiedzieliśmy się, iż latarnia nie funkcjonuje już od kilku lat. Kiszki grały nam już werbla więc wsiedliśmy do naszego dyliżansu i ruszyliśmy w powrotną drogę. Po obiedzie z qwirkle w ręku poszliśmy w odwiedziny. Nim jednak wytłumaczyliśmy zasady Jean Pierre i Anna Marie opowiedzieli nam ich historię i historię ich łodzi. We dwójkę są już na emeryturze i spędzają pół roku na lądzie a pół roku na jachcie. Żeglują z portu do portu, a gdy mija ich czas na morzu zostawiają jacht w kraju, z którego wypłyną w kolejny rejs za pół roku. Na pytanie dlaczego wybrali Bałtyk odpowiedzieli, że tu jeszcze nie byli i że jest tu pięknie a ludzie są bardzo przyjaźni. Według nich nasze morze bije o stokroć Chorwację i inne popularne kierunki (też podzielam te zdanie). Rozmawialiśmy długo, bardzo długo a z każdą wypowiedzią Jean Pierre i Anna Marie stawali się moimi idolami. Pokazali mi, że warto marzyć, warto o te marzenia walczyć. W nich widziałem siebie za kilkadziesiąt lat.



Tymczasem zapadła noc i czas było wracać na swój jacht. Nad ranem skonsultowałem z Jean Pierrem pogodę, ponieważ chcieliśmy pożeglować na Olandię. Niestety w kierunku Olandii zmierzał silny wiatr, 7-8 w skali Beauforta. Po naradzie z załogą zdecydowaliśmy odpuścić tego roku Olandię i skierować swój dziób w stronę Bornholmu. Nim odpłynęliśmy wymieniliśmy się jeszcze z Jean Pierrem i Anną Marie mailami aby wysłać sobie zdjęcia. Nasi sympatyczni znajomi żegnali nas machając jeszcze na główkach portu, czułem się jakbym coś zostawił na tej wyspie. Na szczęście nadal mamy kontakt z tymi sympatycznymi staruszkami i od czasu do czasu piszemy do siebie.

Pogoda nas niestety nie rozpieszczała - cały dzień lał deszcz i nie było wiatru. Dopiero koło godziny 13.00 Utklippan zaczął zanikać na horyzoncie. Załoga, która nie pełniła wachty nadrabiała braki w lekturach. Przed zapadnięciem zmroku na prawej burcie trochę rozwiało chmury i było widać zachód słońca, który po chwili po drugiej stronie stworzył podwójną tęczę. W ruch poszły aparaty, to był niesamowity widok . W sumie to dwa, bo i zachód i pełna podwójna tęcza - nie wiedzieliśmy, w którą stronę zwrócić obiektyw. Całość trwała może z 15 minut ale było warto płynąć w deszczu by na pełnym morzu doznać tego zjawiska. Dalsza część podróży do Gudhjem odbyła się równie leniwie, mokro i bezwietrznie co dzienna część przelotu. Jedynie na wachcie Karoliny włączyliśmy silnik, by jak najszybciej zejść ze szlaku, po którym to w jedną, to w drugą stronę chodziły większe statki.
Tagi: Bałtyk, rejs, Utklippan
TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 19 kwietnia

W Warszawie odbywa się prezentacja projektu udziału Jarosława Kaczorowskiego w regatach mini Transat.
środa, 19 kwietnia 2006
Henry de Voogt otrzymuje paszport na rejs z Vlissingen do Londynu "w małej, samotnej łodzi, zupełnie samodzielnie, jedynie z pomocą Opatrzności Bożej".
czwartek, 19 kwietnia 1601