TYP: a1

Polinezja - podróż w czasie

piątek, 3 czerwca 2016
Jerzy Cygler
Temat rejsu po morzach południowych pojawił się w 2015 po rejsie na Seszelach. Tam nas jeszcze nie było. Magiczne słowa Bora Bora, Tahiti, przewijały się w licznych rozmowach. Z racji odległości - dokładnie druga strona globusa - w tym też ceny, nie wszyscy chętni mogli się tam znaleźć.

Polinezja

W końcu lata 2015 mieliśmy już 10-o osobową załogę. I jacht Catana 47. Taki lepsiejszy, z generatorem, dobrą odsalarką i klimą. Inna kwestia, czy to będzie działać. Formalności jak w większości ostatnich rejsów załatwiliśmy przez Charter Navigator. Jacht jest własnością DYC. W związku z tym, iż Jurek szukał czarterów w różnych firmach, zrobiło się spore zamieszanie. Różne firmy próbowały nam sprzedać te same jachty w różnych cenach. Szefowa DYC napisała maila do Jurka z prośbą o kontakt bezpośrednio z nią w sprawie najmu. Jednak pośrednictwo Charter Navigator było nieco tańsze. Wyboru zresztą nie ma zbyt dużego. W zasadzie jest tam kilkadziesiąt jachtków, a obszar Polinezji Francuskiej obejmuje teren większy niż Europa. Rejon też specyficzny, nie ma marin ( poza dwoma) są tylko kotwicowiska i mooringi. Sie zobaczy w realu. Przygotowania trwały 3/4 roku. W końcu wyprawa życia. Skipper znalazł dwie locje tego rejonu ( szczegóły w aneksie), a nawet mapy dostępne w necie. Po wydrukowaniu w wymiarze dwa razy większym niż w oryginale i sklejeniu otrzymaliśmy solidny materiał nawigacyjny. Jurek znalazł kilka osób, które tam pływały. Jedni byli tam cały rok. Żywili się tylko tym, co strzelili na jedną kuszę. Kontakt został nawiązany przy ognisku na Zimnym Kącie na Kisajnie ( a jest też taka zatoka na Jagodnym). Potem drobiazgowe rozpatrywanie trasy, zaopatrzenia, i wielu innych rzeczy.

Załoga składa się z pięciu Dam i tyluż Gentlemanów. Połowa bez obycia z morzem. Reszta z mniejszym lub większym doświadczeniem w żegludze. Ale ta będzie zupełnie inna od tych, które znamy. Atole z przejściami, w których prądy mają po 5 knotów tworząc rwące rzeki, naprzeciw nim fale przyboju, pływanie po płytkich wodach pełnych koralowców, często bez oznaczonego szlaku, i wiele innych niespodzianek. Da radę. Mamy zacięcie wędkarskie. Zabieramy dwie wędki i tyleż kusz. Jedna to pneumatyk, druga z podwójnym naciągiem gumowym. Jurek specjalnie trenował tygodniami na wioślarzu, aby dać radę napiąć gumy. Ryby będą biedne. Trudno, w końcu są smaczne. 9 osób leci przez Paryż i LA, wylatują w niedzielę 15 maja, Jurek przez Hong Kong i Auckland. Do chwili początku rejsu nie otrzytmał jeszcze wizy USA. Wylot 13 w piątek. Taka data to przygoda sama w sobie. Rano, przy wyjeździe z Przerwanek w radio leci " I am sailing ". Na Okęciu jest potwierdzenie, iż w taki dzień portu się nie opuszcza. Stworzenie płci żeńskiej przy odprawie czepia się do wędek. Co prawda bagaż specjalny opłacony, ale wędki to jednak druga sztuka bagażu. Trzeba wyciągnąć, ponownie opłacić i już tylko lecieć. Tylko tyle. Niech ich szlag trafi. Ale lepiej odbębnić te złe na samym początku a potem niech już będzie dobrze.

Szeremietiewo to duże lotnisko, 6 terminali. Ładna infrastruktura, piękne marmury. Brak ruchomych taśmociągów w poziomach, schody ruchome - tylko w górę. Jest gdzieś autobus kursujący pomiędzy terminalami, ale nie wiadomo jak do niego trafić. Trochę trzeba się nastepować. Ubikacje dla żeńszczyn w innej lokalizacji niż dla facetów. Tak dla ułatwienia. W kiblu też lekko nie jest. Obiekt sprzątający ( zestaw: baba + szmata) wali z ryja: No? kuda ??? Nielzia !!! Przecież po zmywanym nie można. Spłoszony skośnooki obywatel po chwili tłumaczy w umyśle tekst. W prostym tłumaczeniu wychodzi "paszoł won", co też czyni. Pęcherz poczeka. Przy wejściu na lot do Bangkoku grupa młodych Polaków rozpatruje dylemat, gdzie wypić gorzałkę. Chyba jednak w kibelku, co czynią. A już myślałem, że całe bydło to tylko w pewnej partii politycznej. Piwo Baltika gasi przykre wrażenia. Zaraz nocny lot do Chin.

W Hong Kongu mam zarezerwowaną dziewczynę przez AA, która ma mnie zawieźć do wioski rybackiej na lunch. Samolot nieco spóźniony, długa odprawa paszportowa. Już 11-ta. Nie można niestety odprawić wcześniej bagaży. Dopiero o 14-ej. Z czemodanami tam nie pojadę. Poza tym w aeroporcie nie można kupić karty pre-paid, na mojej już nie ma kasy. Wypad szlag trafił. Potem przesuwają godzinę odprawy bagażu, najpierw na 15-ą, potem na 16-ą. Wszystko na gębę, brak jakiejkolwiek informacji na tablicy. To jednak piątek trzynastego. W knajpce na lotnisku na kelnera czekam równo godzinę. Kelnerstwo w ciągłym ruchu, cały czas coś robią, ale klientów omijają szerokim łukiem. Skądś pamiętam ten klimat. Jest internet, ale zapchany, trudno nawet się połączyć. W końcu udaje się coś zamówić. Tyle, że pacjent przyniósł pałeczki, nie wróżyło to dobrze, to nie są chrześcijańskie sztućce. Trudno, byle szybciej na Tahiti.

Ale na Tahiti trzeba dolecieć. Na żadnej tablicy lot nie figuruje. Pani w informacji mówi, że te tablice to tylko tak, ogólnie, żeby się tym nie sugerować. Nawet jak otworzyli odprawę dalej lotu na tablicy ani śladu. Czyli nie jechać wg drogowskazów, tylko tak jak ta pani mówi. Coś takiego miało miejsce kiedyś we Frankfurcie jak pierwszy raz odwiedziliśmy Seszele. Właśnie otworzyli nowy terminal I był bardach. Tablica wskazywała w lewo, stojąca obok pani - kierowała w prawo, tzn. w swoje lewo. Nocny lot spokojny, w związku z tym iż siedziałem sam w swoim rzędzie trzech foteli mogłem się wyciągnąć z kopytami jak w salonce. Obsługa stewardów to starszy pan około 65 roku życia i może kilka lat młodsza oryginalna maoryska. W trakcie lotu poznałem rodaka. Polak urodzony w NZ, mówiący dobrze po naszemu, jego żona też Polka. Swoje dzieci również uczą naszego języka. Fajny gostek. Nasi są wszędzie. Przed lądowaniem pozbyłem się kanapek, nie wolno wwozić żadnego żarcia. Po drodze obejrzałem dwa filmy szkoleniowe: “Moby Dick” ( też będziemy żeglować i łapać ryby ), oraz “Cast Away” - Tom Hanks na bezludnej wyspie na Pacyfiku. Budujące. Zbliżamy się do lądowania. Widać olbrzymie, oceaniczne fale przyboju no i nową terrę. Zupełnie inny świat. Widocznie bez prezesa też można.

Auckland. Tutaj jest 09.30, niedziela. U nas po północy, również początek niedzieli. Za kilka godzin wsiądę w aeroplan i po kilku godzinach lotu będę na Polinezji. Tyle, że w sobotę. Jak u Zemeckisa. Pogoda piękna, słońce, ok. 22 C. Ale tutaj to już jesień, o siedemnastej będzie ciemno. Terminal futurystyczny. Mieszanka ras, tak jak wszędzie sporo żółtych, ale są też biali z różnych stron świata oraz rdzenni mieszkańcy. Ludzi zbyt dużo nie ma, to przecież już prawie koniec świata.
Lot na Tahiti spokojny, sporo wolnych miejsc. Znów mam do dyspozycji cały rząd foteli. Po 4,5 godzinach międzylądowanie na Tahiti w Faaa, aeroplan leci dalej do Los Angeles. Padają instrukcje co do odprawy, np. nie można wwozić żywności. Ale nikt nie sprawdza. Temp. 27 C, duża wilgotność. Na lotnisku nie ma klimatyzacji, pracują wiatraki jak na filmach sprzed stu lat. Od strony parkingu biegają kury. Przy okazji widzę jak nadawane są bagaże przy wylocie. Nie ma taśmociągów. Jest kilku rosłych facetów, którzy odwalają palcami tą cała ciężką robotę. Hotel w zasięgu wzroku, ale pod górkę, jak zawsze od dzieciństwa. Krótkie formalności, kąpiel i można się normalnie wyspać.





15 maja, niedziela

Rano idę na lotnisko wymienić jeszcze trochę pieniędzy. Jednorazowo można poddać tej operacji 500 Euro. Przed kantorem dwoje młodych ludzi, wyraźnie nie w humorze. Ona nadęta, czegoś ciągle szuka, on też zacietrzewiony. W końcu facet rzuca tekst
( pisownia oryginalna): „mogłabyś się kurwa, ogarnąć!”. Rzeczone słowo na k... mogło się tutaj odnosić do sytuacji, ale z akcentu nie było to takie jednoznaczne. Nasi są rzeczywiście wszędzie. Potem realizacja ambitnego planu. Marsz pod górę Mont Marau, raptem 2093 m wysokości. Staram się dojść jak najwyżej, droga pnie się ostro w górę. Parzy słońce, wilgotność też spora. Po drodze zaszedłem do sklepu, woda była ciepła, a piwo z lodówki. Zastana sytuacja nie dawała wyboru. Po 2,5 godz. marszu udało mi się zrobić może z połowę trasy. Potem nadciągnęły deszczowe chmury, siadła widoczność, dalszą wspinaczka straciła sens, a i piwo się skończyło. Schodziłem inną trasą. Napotkani ludzie bardzo przyjaźni. Pozdrawiają, podają rękę, uśmiechają się. Jak robię zdjęcie dzieci w glinianym basenie ich opiekun zaprasza do kąpieli. Inny coś grilluje, też zaprasza, choć, spróbuj! Kolejny wiezie taczką kokosy. Nie chcesz jednego? Dzięki! Co z nim zrobię? Nie mam maczety. Poza tym jak się dobrze rozejrzeć walają się pod nogami.

Wchodzę do miasteczka. Tutaj słychać niesamowity śpiew kościelnego chóru. Piękne polinezyjskie pieśni w perfekcyjnym wykonaniu. Coś w rodzaju gospel, ale szczebel wyżej. W kościele wszyscy radośni, witają się z sobą. Znak pokoju przekazują sobie obejmując się i całując ( w kraju znak pokoju w imieniu Prezesa przekazywać będzie minister Ziobro, ale chyba w inny sposób). Ksiądz nie straszy piekłem, nie krzyczy, namawia do radości. Ludzie ubrani odświętnie, sporo facetów w tradycyjnych spódniczkach, kobiety z wiankami z kwiatów na głowie. Wszyscy szczęśliwi. Przez ostatnie lata chodziłem do kościoła najczęściej jak ktoś umarł. Tutaj zostałem do końca mszy. Oni wierzą w jakiegoś innego Boga, na pewno nie tego od Rydzyka. Ta msza zrobiła wrażenie. Chmury pozostały wysoko w górach, na dole smaży słońce. Krótki powrót do hotelu celem wzięcia prysznica i dalej w drogę. Teraz popełzłem w drugą stronę, chcę zobaczyć marinę. To też ileś kilometrów. Ta strona bardziej cywilizowana, nowoczesne apartamentowce i wille.

Próba kupna piwa spełzła na niczym. Alkohol sprzedają do 10-ej. Dramatyczny pomysł. Marina przyzwoita, nie jest duża, raczej nawet kameralna. Woda w basenie czysta, śmigają kolorowe rybki, przy dnie czasami coś w wymiarze gastronomicznym. Pontony pomostów porastają piękne korale. Potem wracam do hotelu, kupuję bagietki po 1 m.b. długości i wodę dla ekipy. Niestety, piwem ich nie poczęstuję. Ale w zanadrzu mam coś mocniejszego. Kilka refleksji. Na tej wyspie czym wyżej tym dalej od cywilizacji. Domki posklecane z byle czego, przykryte też byle czym. Ale ludzie fantastyczni. Mają niesamowicie śpiewny język, ich alfabet składa się z 24 lub 26 liter, głównie samogłosek - dominuje "a". Bardzo przychylni, cieszą się, że cię widzą. Z tymi bogatszym w zasadzie kontaktu nie ma, może i lepiej. Posesje często solidnie ogrodzone. Jeden feler ( prócz tego z alkoholem - prawdziwy skandal) to brak koszy na śmieci. Jest ich niestety sporo na poboczach. Poza tym mnóstwo zieleni i kwiatów, ładne zapachy. Obok hotelu intensywny zapach imbiru. Roślina rośnie tu po rowach, można ją samemu wydłubać. Ogólnie biorąc nastrój, klimat i przyroda trochę przypominają Martynikę, ale chyba ciepłej (dzisiaj w cieniu było 32 C), mniej wietrznie, no i fantastyczni Aborygeni.

Wieczorem o 22-ej przybywa reszta ekipy. W całości. Zmęczeni i nieco wk....ieni międzylądowaniem. Wywalili wszystkich z samolotu, a następnie wprowadzili z powrotem lekko poganiając. Kontrolowali wszystkich, tych z tranzytu i tych, co wlatują do USA, tak samo. Trwało długo, obsługa niezbyt przyjemna, pasażerowie ledwo zdążyli z powrotem. Oddanie moczu należało wykonać ekspresowo, najlepiej bez zdejmowania majtek i rozpinania rozporka. Całość trwała 2,5 godziny. W krajach rozwiniętych wyznacza się po prostu strefę transferową i po sprawie, żadnych kontroli, jak np. w Auckland. Ale to USA, ludzie prości. Bardzo prości. Jacek odgrażał się, że napisze do prezydenta Air Tahiti Nui. Do dupy z tą ich tarczą antyrakietową.




16 maja, poniedziałek

Skoro świt stepujemy pieszo na lotnisko, mamy z górki. Wczoraj było pod górkę. Lekko zaniepokojeni, zapowiadają strajk obsługi lotniska. Państwowa firma, tak jak u nas górnicy. Zdążyliśmy się odprawić. Czy bydło strajkowało - nie wiemy. Lecimy różnymi lotami, część przez Huahine, część przez Bora Bora. Ładne widoki z samolotu. Na lotnisku umówiony kierowca, do mariny mamy 10 minut drogi. Marina kameralna, poza tą i drugiej na Tahiti w zasadzie innych tutaj nie ma. Jacht mamy odebrać o godzinie 12,30. Tak jest w rzeczywistości, z tym, iż odbiór jachtu trwał nieco dłużej. Przed nami są jeszcze Kanadyjczycy na bliźniaczej jednostce. Jacht duży, więc odbiór trochę trwa. Jak nas informują na Raiatei mieszka jeden Polak, Krzysiek. Reperuje lodówki. Upał jak diabli, wszyscy ociekają potem.

W cieniu palm, robimy własną odprawę. Olivier, zastępca base managera - najpierw robi odprawę dla kanadoli i dla nas, potem po kolei omawia jachty. Na środku pupy ma trzaśnięte gacie, nasze panie natychmiast to wychwytują. Oczywiście jest zawsze jakiś problem. Tym razem z generatorem wdzięcznej marki Onan. Coś nie kontaktuje, coś się nie włącza, a jak już włączy, to nie gaśnie. Odslarka ma działać. Nie dają nam kabla do prądu ani węża do wody, do prądu i tak nigdzie się nie podłączymy. Po zrobieniu zaopatrzenia ( część załogi w czasie odbioru robi zakupy) odpływamy. Jacht wyprowadza Olivier, po wyjściu za główki portu ewakuuje się na pontonie do bazy. Odpływamy 200 metrów na mooring w zatoce po drugiej stronie atolu. Nareszcie kąpiemy się w ciepłej wodzie. Potem szanty w kokpicie i dużo alkoholu. Zdecydowanie za dużo.
Postój: 16° 43’ 265 S, 151° 26’ 423 W


17 maja, wtorek

Niektórzy mają jeszcze w czubie poprzedni dzień, Agnieszce zdecydowanie nie wywietrzało. Rano okazuje się, iż w lewym pływaku są pozapychane kible i z jakiejś instalacji cieknie woda. Nawiązujemy kontakt z bazą, przypływa dwoje ludzi i naprawiają usterki. Odpalamy motor (nic nie wieje zgodnie z prognozą) i przez Tahaa kierujemy się na Bora Bora. W trakcie żeglugi okazuje się, iż jeszcze jeden kibelek, przypchany, ale czort z nim. Ze względu na pogodę zmieniamy plany. Kilka dni ma być sztil, więc zaliczymy Maupiti. W zasięgu wzroku kilka łódek ze dwie postawiły groty. Ze względu, iż wiatr jest bezwzględne zero, żagle nieco spowalniają te łódki. Ciągniemy woblera, ale bez skutku. Niemniej po wyciągnięciu wędki okazuje się, iż przynęta jest ogryziona, ale jakieś bydle się nie zacięło. Przed wejściem do Bora Bora stajemy w dryfie, mamy pooglądać rekiny. Są rzeczywiście w umówionym miejscu. Pływają pod powierzchnią wody, również głębiej. W dwóch partiach schodzimy do wody. Wrażenia niesamowite. Bydlątka są różnowymiarowe, są jednometrowe maleństwa jak i duże bydlaki. Oprócz nas są jeszcze turyści z motorówek. Wszyscy pływają pomiędzy rybami, w pełnej symbiozie.

Po spotkaniu z rekinami wpływamy do atolu. Bora Bora oświetlona słońcem robi niesamowite wrażenie. To prawdziwa perła mórz południowych. Kształty skały, odcienie jej zieleni, lazurowa woda - prawdziwa bajka. Robimy kilkaset zdjęć i ujęć filmowych. Klimat nieziemski. Prawie jak na Dobskim. Żaden z nas w swojej młodości nie przypuszczał, iż taka ekskursja będzie możliwa. To dokładnie druga strona globusa. A jednak można. Nie działa odsalarka, zawsze musi być jakiś feler, ten jest dosyć istotny. Poza tym nie działa kran z zaburtówką. Telefon do bazy nic nie daje. Jak wrócimy to może naprawią. Chrzanić ich. Stajemy na kotwicy w północnej części atolu ( pomiędzy Toopua a północnym krańcem wyspy ), kotwica trzyma. Jemy cudowny lunch z widokiem na tajemną górę. Potem do wody. Ładne rafy, sporo małych kolorowych rybek. Jurek strzela jedną na przynętę, połowę zużyjemy na haczyk dzisiejszej nocy. Jak nic nie złapiemy to jutro zarzucimy " na trupka " tam, gdzie dzisiaj oglądaliśmy rekiny. Trudno, jak nie chcą po dobroci... Potem szanty w kokpicie przy świeczkach, w cieniu tajemnej góry. Jacek ujawnia skrywany talent śpiewaka, sławi w pieśni skippera. Rozsądny załogant, stara sie o stopień oficera. Zakładamy sprzęt na duże ryby.
Postój: 16° 31’ 895 S, 151° 45’ 440 W





18 maja, środa

Nad ranem jest branie rekina, widać go nawet, ale się nie zacina. Wstajemy o szóstej, wypływamy przed atol tam gdzie były wczoraj rekiny. Przed dziobem w przejściu harcują delfiny. Rekiny wczoraj były, dzisiaj ani śladu. Za to małe ryby bezczelnie ogryzają przynętę. Woda o pięknej barwie, ale wiatru jak na lekarstwo. Termometr jachtowy pokazuje wartość 35 C. To temperatura wody. Chyba nieźle. A my płyniemy pełnym wiatrem, maszyna równo gra, cała reszta tam za rufą już nie ma żadnych szans. Tak mówią słowa szanty. Droga bez wiatru, w upale. Z wiatrów mamy do dyspozycji tylko wiatr własny i tzw. wiatry. Ale te ostatnie to indywidualna sprawa każdego z nas. Ocean gładki jak stół, z dala jakieś stado delfinów. Kolor wody jak z bajki. Tylko ten wiatr... Powoli pojawia się wejście na Maupiti - Passe'Onoiau. Wejście trudne, wąskie, kręte z silnym prądem wychodzącym z wyspy. Są nabieżniki, liczne boje systemu bocznego. Przy większej fali przybojowej byłoby nie do przejścia. Ze w względu na bezwietrzną pogodę zmieniliśmy planowaną trasę i teraz wchodzimy spokojnie. Podpływamy do samej wioski, chcemy tam rzucić kotwicę. Woda mętna, nawet brudna. Cofamy się niedaleko wejścia i łapiemy jeden z wolnych mooringów nieopodal Motu Pitiahe. Obok nas stoją jeszcze trzy jachty, dwa wkrótce odpływają. Całą załogą w dwóch partiach przemieszczamy się na Motu Tiapaa. Naprzeciw nam wychodzi jakaś kobieta. Będzie gonić? Nie, wita nas zaprasza, proponuje zakup własnoręcznie malowanych pareo. Ma tylko trzy po 1000 FP. Naprawdę okazja, to ok. 50 PLN. Kupujemy wsie i zamawiamy jeszcze sześć.

Wybrzeże piękne, zachwycająca roślinność. Woda bardzo płytka i bardzo ciepła. Potem zwiedzamy motu. Bajkowa zieleń, kwiaty, zapachy, kolory i bardzo ciepła ale płytka woda. Wracamy na jacht, Jurek strzela rybki na przynętę i impreza w kokpicie. Śpiewy, kąpiele w nocnym morzu, sporo alkoholu. Jak zwykle dla niektórych zbyt sporo. W nocy branie na wędkę. Mamy pierwszego rekinka. Stworzenie małe, ale zadziorne. Po krótkiej chwili Paweł i Jurek obrabiają zwierzę na pokładzie. Mamy w końcu pierwszą rybę. Potem w nocy jeszcze jedno branie, ale ryba szarpie wędką i nie zacina się. Trudno, coś w lodówce już mamy. W nocy lekki deszczyk przegania tych, co śpią na batucie. Pogoda trochę się zmienia. Znaczy będzie wiało. Rano mamy na piechotę zdobyć szczyt Maupiti - Tiriano. Wieczorem znów sporo alkoholu, jak zwykle w czubie tej rywalizacji występuje Agnieszka.
Postój: 16° 28’ 361 S, 152° 15’ 2121 W


19 maja, czwartek


Rano niebo zachmurzone, na górską wyprawę to i dobrze. W dwóch partiach ewakuujemy się na brzeg. Trochę kropi, ale to deszcz przelotny, jak ciepły prysznic. Ponton zostawiamy w malutkiej przystani. Mają tutaj stację paliw, woda tylko z kranu do picia, nie ma węża, żeby zatankować. Ale za darmo. Jacek nawiązuje kontakt z jakimś żeglarzem z Australii. Pyta o przewodnika na górską wycieczkę. Ten twierdzi, iż taki nie jest potrzebny. Trzeba przejść ok. 1 km, za jedyną restauracją skręcić w lewo na betonowe schody. Tak robimy. Po drodze mijamy bar kanapkowy i nieczynny sklep. Ciekawostką są też groby na posesjach, przy domach. Nie ma cmentarza. Idziemy w górę. Schody betonowe powoli się kończą. Zaczynają się prawdziwe schody. Droga rwie ostro pod górę. Bardzo stromo, kamienie, czasem ślisko. Czym wyżej tym bardziej stromo. Ekipa szturmowa oczywiście przygotowana, Aga w klapkach, Maniek i Paweł bez zapasu wody. Ula i Kasia zostały na jachcie. Pilnują, żeby nam go nie ukradli. Poza tym zaczyna rosnąć temperatura.

Ścieżka bardzo wąska, trzeba sobie pomagać rękami. Potem prawdziwa wspinaczka, przy pomocy lin. Wspinamy się czasami prawie pionowo. Górskie klapki Agnieszki tym razem się rozpadają. Nieco wyżej na poboczu trasy jakiś inny amator porzucił takie same obuwie. Mają ludzie wyobraźnię! Szczyt zdobywamy w warunkach naprawdę ciężkich, ostatnie kilkadziesiąt metrów totalnie pionowo pod górę i tylko przy pomocy lin. Jesteśmy! Jurek przewodzi stadu, Jacek pilnuje tych z końca. Ale warto było. Weszliśmy na 345 metrów wysokości z przepięknym widokiem na cały atol. Bajkowy widok. Pod nami pionowe skały porośnięte całą gamą zieleni. Poniżej laguna z wszystkimi odcieniami wody. Prawdziwa bajka. W oddali nasz samotny jacht z dwoma załogantkami. Robimy zdjęcia, wszyscy ociekający, a w zasadzie spływający potem, ale spełnieni. Potem powrót, po linach spuszczamy się twarzą do stoku (bez głupich skojarzeń), jak taternicy. A może jak Polinezyjczycy? Na dole zjawiamy się w różnych odstępach, napadamy najbliższy kran z wodą. Puste butelki, które mieliśmy ze sobą napełniamy wodą i w dwóch partiach opuszczamy wyspę.

Przy okazji nawrotu pontonu ( wracamy w dwóch ratach) napełniamy wszystkie puste baniaki, jakie mamy na jachcie wodą pitną. Potem kąpiel w atolu. Skipper w otoczeniu kambuza przygotowuje rekina do pieczenia. Imbir, czosnek zioła, limonka i inne tajemne składniki pobudzają zmysły. Potem do pieca. Po godzinie mamy prawdziwą ucztę. Połowa uczestników je takie zwierzę prosto z wody po raz pierwszy w życiu. Po jedzeniu wszyscy nieco padli. Prawdziwe obżarstwo. Wszyscy zalegają gdzie popadło. Pod wieczór nawiązujemy kontakt z naszą rękodzielniczką od pareo. Ma, ale tylko cztery prześcieradła. Bierzemy hurtem, resztę gdzieś dokupimy. Na wieczór trochę słońca, trochę kąpiółki. Oglądamy film Pawła ze zdobywania góry. Jurek zarzuca wędkę, żyjemy nadzieją na nowe wodne potwory. Potwór pojawia się szybko. Ładne branie, kilka szarpnięć i łamie się wędka. Finn-nor, wyjątkowo kloaczna firma. Łamie się zresztą po raz drugi, została wymieniona, to ten drugi egzemplarz. Ale walczyć trzeba. Ogończa stawia zacięty opór. Trudno ją zahaczyć osęką, w końcu się udaje. Po pierwsze odcinamy ogon z kolcem jadowym. Aga i Paweł na świeżo obrabiają rybę. W zasadzie na ogończę było zapotrzebowanie, to bardzo smaczna ryba. Zastanawiamy się jak ją przyrządzić. Chyba grill się przyda. Spełnieni idziemy spać.
Postój: jw.




20 maja, piątek

Wstajemy przed szóstą, dzisiaj ma już wiać, więc chcemy jeszcze przy dobrej pogodzie wyjść na ocean. Wieje 12 - 14 knotów, na morzu fala ok. 1,5 m. Na styku przejścia kłócą się fale z morza i prąd idący w przeciwnym kierunku. Tworzy się stojąca fala, wyrzuca dziób katamarana na 3 metry w górę. Jeszcze korekta kursu i wychodzimy. Jachtem nieźle buja, stawiamy żagle po raz pierwszy w tym rejsie. Pracę ułatwia elektryczny kabestan. Grot stoi, potem fok marszowy. Płyniemy w stronę Bora Bora ( niektórzy mówią Bara Bara) pod wiatr, mamy opuszczone miecze. Wiatr stopniowo przybiera na sile do 22 kn., czasem spada do 12. Na połamanej wędce nowy wobler, może będzie skuteczny. Fala ok. 1,5 metra, załoga różnie to znosi. Wachty się zmieniają, brzmią szanty z CD. Przepiękna turystyczna żegluga. Przez całą trasę wiatr w gr. 4 B. W trakcie halsowania jesteśmy blisko Tupai, pięknego acz niedostępnego atolu.

Przed wejściem zatrzymujemy się w Shark Point. Rekinów jest mało, ale są inne duże ryby. Jurek wyjmuje jedną podnawkę. Tak jak poprzednie ryby, tą też większość załogi widzi po raz pierwszy w życiu. Wpływamy do atolu 16-ej, zapływamy do MaiKai Marina. W zasadzie cała Marina to kilkanaście mooringów, brak kei. Szukamy miejsca do zabunkrowania wody. Nawiązujemy kontakt telefoniczny, w końcu stajemy przy malutkiej kei pomiędzy motorówką a monohulem, na styk. A w zasadzie na piczy włos. II wachta idzie po zakupy, tankujemy wodę, w restauracji pozbywamy się śmieci. Proponują nam noc na mooringu za 2000 FP. Wolimy bezpłatną kotwicę. O zmierzchu drzemy na motorze w poprzek atolu do naszego ostatniego miejsca postojowego na tej wyspie. Rzucamy kotwicę, chwyta za drugim razem. Ale solidnie. Jest już ciemno. Pieczemy ryby, potem uczta. Obżarstwo. 5 kilogramów mięsa + dodatki. Stykło. Czytamy o celu naszej jutrzejsze wyprawy, jaskini na wyspie. Dopiero teraz okazuje się, iż jaskinia jest i na nas czeka, ale na wysokości 400 metrów. Chrzanić jaskinię, stalaktyty, obumarłe nietoperze i zapach moczu - tak wygląda przecież większość jaskiń – wszyscy znamy. Załoga obżarta, aktywność spada, idziemy spać.
Postój: 16° 31’ 839 S, 151° 45’ 391 S


21 maja, sobota

Poranek pochmurny, szkoda, dzisiaj mamy opływać Bora Bora ze szczególnym uwzględnieniem krajobrazu. W miejscu, w którym stoimy jest silny prąd. Spowodowane jest to wiatrem, który wtłacza do atolu dziesiątki ton wody. Musi gdzieś wypłynąć. Na śniadanie krówki i kawa. Na wędce dalej wisi nieruszona głowa podnawki. Widocznie rekiny swoich nie jedzą. Jedziemy na zewnątrz atolu na spotkanie z rekinami. Są, nie tylko rekiny. Jest też silny prąd. Kąpiemy się ze dwie godziny. Wędka rekinówka ( w zasadzie to, co z niej zostało) w akcji. Plecionka obciążona pilkerem plącze się o koral, trzeba obciąć. Od czasu do czasu kropi drobny deszczyk. Po kąpieli wracamy do stołu i zgodnie z ruchem wskazówek zegara zaczynamy okrążać wyspę. Najbardziej ekscytujący widok na całej Polinezji. Pogoda taka sobie, ale widoki ładne. Po zachodniej stronie wyspy są jeszcze oznaczenia nawigacyjne, od P-te Tahi to już wolna amerykanka, konieczna dobra widoczność, oko na dziobie i trochę wyczucia. Po sterburcie górzysta Bora Bora, po bakburcie kolejne motu oblepione hotelami. Trzeba się trzymać wybrzeża motu, środek akwenu dostępny tylko dla małego tonażu ( skutery wodne). Głębokość od 2,4 do 3 metrów. Tam gdzie locja zaleca żeglugę. Mapy papierowe oraz elektroniczne ni wuja nie pokazują aktualnego stanu dna, głębokości ani raf. Te ostatnie oczywiście są, ale w zupełnie innych miejscach. Jedziemy wolno, sprawdzamy mapę, ploter, dwoje oczu na dziobie, powoli posuwamy się na południe.

Docieramy do zatoki przy motu Taurere. Bajkowe kolory wody: lazur, błękit, turkus, trzeba to po prostu zobaczyć. Rzucamy kotwicę na 2 metrach, oczywiście trzyma ( tak w ogóle ma 46 kg wagi ). Wypijamy kapkę za szczęśliwe ocalenie. Wszyscy idą do wody. Temperatura oceanu - 34,5 C. Ujdzie. Jemy świetny lunch ( II wachta), potem znów do wody. Motu piękne, ale niedostępne - private. Niemniej wygląda bajkowo. Krystalicznie czysta woda, są też jakieś drobne żyjątka, a nawet ryby. Jurek strzela na przynętę rogatnicę. Potem polowanie na duże ryby. Dno piaszczyste, muszą być ogończe. I są. Dwie pierwsze schodzą z grota. Trzecia ląduje w pontonie. Jest sporej wielkości, wystarczy dla całej załogi. Jurek strzela kolejną, ale nie jesteśmy jej w stanie wyciągnąć na ponton. Zbyt duża I silna, wyrywa grot. Szkoda ryby, ale live is brutal. Są też mureny. Jedna piękna duża, idealna na strzał, uśmiecha się do Jurka, aż się prosi, żeby tak grotem prosto w pysk... Ale to murena zielona, można ją zjeść, ale jednorazowo. Druga czarna ( gastronomiczna) dostaje strzał w okolicę głowy, jest silna, wyrywa grot i ucieka w skałę. Powoli kończymy polowanie. Mamy 10 kg świetnego mięsa, w nocy też wyrzucimy wędkę, a w zasadzie jej kikut. Oprawiona ryba idzie do piekarnika, w kokpicie brzmią szanty, początkowo z CD, potem Piotr gra na gitarze. Znów sporo alkoholu, jednej pani tradycyjnie plączą się nogi. Bajkowy zachód słońca za szczytem Bory Bory.
Postój: 16° 32 S, 151° 42’ W




22 maja, niedziela

Piękny wschód słońca, powoli pojawiają się wszystkie kolory naszej ulubionej góry. Woda zaczyna mienić się wszystkimi odcieniami błękitu i malachitu. Trochę wieje, jest mała falka. Woda bardziej mętna, wczorajsze ryby gdzieś zniknęły. Widocznie poszła fama, iż przyjechał tutaj jeden z Przerwanek i wali z kuszy do wszystkiego, co się rusza. Niemniej pojawia się jedna ogończa. Dostaje strzał, ale schodzi z ościenia. Mamy jeszcze przygotowaną rybę z wczorajszej kolacji, nie daliśmy rady wszystkiego zjeść. Wszyscy wykąpani, ok. 12-ej mamy wypływać. Mamy, ale nie odpala prawy silnik. Właśnie mamy połowinki rejsu. Na połowinki połowę silników szlag trafił. Kombinujemy, mostkujemy akumulatory, nic to nie daje. Dzwonimy do DYC, wg. ich instrukcji też nic nie działa. Gdzieś jest po prostu zaśniedziały element przy włączniku. Nie wiemy jak się do niego dostać. Odkręcamy wszelkie możliwe śrubki, osłona nawet nie drgnie. Odkręcamy kompas, żeby się dostać do kolumny od góry. Też nie idzie, coś go jeszcze trzyma. Na końcu wg. zasady nic na siłę tylko wszystko większym młotkiem używamy tego ostatniego. Też bez efektu.

 Musimy tutaj pozostać do jutra, na jednym silniku DYC odradza nam pływanie. Jutro ma tutaj dopłynąć jakiś katamaran, skipper będzie wiedział jak się dobrać do ustrojstwa. Pomoc oferuje skipper z sąsiedniej łódki, ma wpaść pod wieczór. Ciekawy facet, ma z 80 lat, jest Szwajcarem, ma dwa jachty. Na jednym mieszka (Cyclada), drugi (Orana 44), czarteruje. Oba stoją na kotwicy obok nas. Spędza tutaj od lat połowę każdego roku. Przy okazji informuje nas, iż od 4 dni trwa strajk linii lotniczych. Używa wszystkim znanego słowa "bordel", po naszemu każdy wie, co to znaczy. Jurek w tak tragicznej sytuacji wyrusza z kuszą, trafia jedną ogończę trzykrotnie, niestety, za każdym razem schodzi z grota. Część ekipy wyrusza pontonem na barierę rafową. Obejrzeli kolorową rafę i trochę rybek. Zdobyli też motu, nikt ich nie pogonił. Po południu więcej chmurek, spada lekki deszczyk. Kąpiemy się, potem tradycyjna gitara Piotra, szanty w kokpicie. Co jakiś czas pada, nie ma jak spać na batucie. Wszyscy wchodzą do kabin, można jedynie spać w kokpicie.
Postój: j.w.




23 maja, poniedziałek

Poranek pochmurny, co jakiś czas zacina ostry deszcz. Początkowo trochę słońca z deszczem komponuje piękną tęczę. Potem już tylko chmury i deszcz. Czekamy do 10-ej ma, przybyć magik od silnika. 10-a mija, nikogo nie ma. Co prawda dopływa duży katamaran z DYC, ale są zajęci rozpalaniem grilla w strugach rzęsistego deszczu. Kilkakrotnie dzwonimy do Oliviera, ten twierdzi, iż lada moment ktoś będzie. Jest już 12.30, pogoda zła, stawiamy facetowi ultimatum. Czekamy jeszcze 15 minut i odjeżdżamy na jednym silniku. Widoczność się pogarsza, akwen trudny. Po 20 minutach podnosimy kotwicę. Odpływamy i wtedy pojawia się ponton. W środku 4 lokalsów, jeden z flachą w ręku. Rzucamy ponownie kotwicę. Wchodzą na pokład, próbują tych samych manewrów, co my. Bez skutku.

 W końcu przy pomocy śrubokręta odpalają silnik " na krótko ". Silnik zapala, ale żeby zgasnąć to już nie. Trzeba to też zrobić ręcznie. Na krótko włącza się tablica rozdzielcza, ale zaraz gaśnie. Skorodowane k...rewstwo i tyle. Ale mamy silnik. Ludzie bardzo mili, przyjaźni, na koniec ich skipper pozdrawia " płyńcie z Bogiem! „. Pada coraz mocniej, widoczność ograniczona, my wypływamy w drogę powrotną, pełną raf i mielizn. Niemniej idzie nam sprawniej niż dwa dni temu w stronę przeciwną. Deszcz prawdziwie tropikalny, intensywny, ale ciepły. Okrążamy wyspę, podpływamy do MaiKai Marina po wodę. Miejsca mało, wiatr silny. Dochodzimy pływakiem do pomostu, wyrzucamy Pawła z cumą. Walczymy z wiatrem, cuma trzaska, to nie są dobre warunki do cumowania w tym miejscu i czasie. Każą nam płynąć do miasta, tam ponoć można zabunkrować wodę w lepszych warunkach. Płyniemy, ale wody ani śladu.

Wpływamy na moment do porciku w Vaitape, ale tutaj też wody nie dowieźli. Nawiązujemy kontakt telefoniczny z nabrzeżem, odsyłają nas do Bora Bora Yacht Club. Wracamy tam, leje dalej jak z cebra. Łapiemy mooring, wodę otwierają za godzinę. Cały jachtklub to po prostu knajpa z małym pomostem i kilka mooringów. Część pójdzie po zakupy, reszta zatankuje wodę i jak dadzą radę to również paliwo do silnika. Po godzinnym postoju na mooringu cumujemy bez przeszkód do wodopoju. W zasadzie do knajpy otwartej na morze, mają szlauch z wodą przy pomoście. Tankujemy wodę. Co do paliwa facet z knajpy mówi, iż w paliwach to on nie robi i nie wie gdzie możemy zatankować. Bardzo gościnny typ. Resztki alkoholu znikły z jachtu, najwyższy czas zatankować nową dostawę. Facet z knajpy proponuje nam stolik na kolację. Ceny typowo Polinezyjskie + dodatek klimatyczny, poniżej 100 PLN nie ma nawet przekąski. Ale w końcu mamy wakacje. Rezerwujemy na 19.30. Do dyspozycji łazienka, WiFi. Korzystamy.

Wraca ekipa z zakupami. Wyjeżdżając zapytali w barze czy sklep jest daleko. Tak, bardzo daleko, 5 km, tylko taxi. Biorą taxi, w dwie strony jest 4 km. Koszt tam i z powrotem ( + czekanie ) - 4000 FP, ok. 200 PLN. Kończymy tankowanie wody. Pacjent z restauracji twierdzi, iż zużyliśmy 1500, nasze zbiorniki przyjmują 670 litrów. Pokazuje zdjęcie startowe licznika, tylko nie wiadomo, kiedy zrobione. Chce 15 000 FP i daje rabat 50%. Dobra cena. Do zapłaty 7500. Jakaś abstrakcja, tracimy chęć na kolację u oszusta. Zarobił na wodzie, straci dużo więcej na kolacji. W knajpie tylko 3 osoby. Z nami byłoby już kilkanaście. Rozmowie z zażenowaniem przysługuje się młody kelner, wie, o co chodzi. Płacimy za mooring (2000), każą nam płynąć na jakiś dalszy. Wcześniej hochsztapler proponował tuż przy knajpie. Jest już czarna noc, ale szybko znajdujemy bojkę, tutaj już nie ma WiFi, o to chyba też chodziło. Trudno, pajac na nas więcej nie zarobi, a i knajpkę (Bora Bora Yacht Club) rozsławimy w necie. Jemy pyszną zupę, popijamy rumem. Idzie przeżyć. Jutro rano musimy dokupić przynajmniej paliwo do pontonu i w drogę na Tahaa.
Postój: 16° 29’ S, 151° 45’ W


24 maja, wtorek

Dzień wita nas chmurami i deszczem. Miało być słońce. Miało. Nie spieszymy się ze śniadaniem, mamy zatankować jeszcze paliwo do okrętu i pontonu. Piotrek dzwoni kilkakrotnie do MaiKai Marina, po ósmej ktoś odbiera. Stacja czynna. Puszczamy mooring i ciągu 10 minut dopływamy do benzyniarni. Mijamy po drodze liczne jednostki gęsto stojące na mooringach. Tankujemy 127 litrów oleju + benzyna i olej do małego silnika. Wypływamy na motorze. Bora Bora żegna nas chmurami. Trochę wieje, w dostatecznej odległości od raf stawiamy żagle. Wiatr, który dmuchał 15 knotów spada w tym momencie do 10. I oczywiście w mordę. Jak zawsze biednemu. Żagle ćwiczymy dokładnie 15 minut. I dalej kataryna. Cały czas coś leci z nieba, raz mżawka, raz coś solidniejszego. Tyle lecieć żeby pływać w deszczu bez wiatru na silniku, trzeba mieć porąbane w głowie. My mamy.

Przed Tahaa pogoda się poprawia. Wypływamy przez Passe Paipai, te same, przez które wychodziliśmy na Bora Bora na początku rejsu. O dziwo prawy silnik, ten z rąbniętym zapłonem zaskakuje z tablicy. Chyba wilgoć pomogła urządzeniu. Kotwicę rzucamy na przy hotelu na Ilot Tautau. Nieopodal Coral River. Tuż po rzuceniu kotwicy otaczają nas świeżo spadłe do morza kokosy. Podejmujemy na pokład 6 sztuk. Jak się do nich dobrać? Polak potrafi. W ruch idzie piłka do-me-ta-lu. Potem wylewamy mleczko do szklanek, przy pomocy bagnetu od kałacha wydłubujemy miąższ. Mamy świetne kokosanki. Rzeka to głębsza cieśnina pomiędzy dwoma motu, z prądem, koralami i rybami. Na wprost wlotu do tej cieśniny pięknie majaczy Bora Bora. W dwóch ratach prawie wszyscy płyną na rzekę. Najpierw pontonem na brzeg motu, potem na piechotę do góry i spływamy z prądem wpław. Coral River na każdym robi wrażenie. Labirynt pięknych korali i ryb wszelkiej maści. Prąd silny, co jakiś czas ocieramy się o rafy. W zasadzie wszyscy mamy jakieś zadrapania. Ale co tam, widok przepiękny. Porównać można z najpiękniejszymi rafami Morza Czerwonego. Jest nawet mały rekinek rafowy, duża ogończa i mnóstwo wszelkich innych gatunków.

Nawracamy po kilka razy. Jurek wieczorem strzela na rzece dwie papugi, karmazyna i jeszcze jedną rybkę na przynętę. Ryby są na przystawkę do kolacji, pysznych placków ziemniaczanych. Zżeramy ich stosy. Chyba za dużo. Noc spokojna, raz coś zakropiło, ale krótko. Poza tym pięknie wygwieżdżone niebo. Zupełnie inne niż u nas. Tylko nad horyzontem Wielki Wóz, ale kołami do góry. Wszyscy są zgodni w opinii, iż jest to najpiękniejsze miejsce do eksploracji podwodnej, jakie do tej pory widzieliśmy. Idziemy spać. Choć nie wszyscy. Pewien Pan i pewna Pani robią coś, czego nie powinni. Próbowali to już zresztą, w delikatniejszej formie, robić wcześniej. Pana można usprawiedliwić młodym wiekiem, określenie "Pani" jest tutaj eufemizmem.
Postój: 16° 36’ 392 S, 151° 33’ 543 W


25 maja, środa


Poranek nareszcie ładny. Aga dostaje zakaz spożywania wszelkiego alkoholu do końca rejsu. Piękny wschód słońca, tylko szczyty Tahaa spowite mrocznymi chmurami. Ale mają swój urok. Stoimy praktycznie na mieliźnie, prawa płetwa sterowa praktycznie jeździ po piachu. Podbieramy trochę łańcucha kotwicznego, potem jeszcze raz się podciągamy. Wszystko OK. Poza tym bez pośpiechu. Postoimy tutaj do południa, popłyniemy znów na koralową rzekę, potem opłyniemy wyspę od północy. Po śniadaniu w bajecznym otoczeniu, z widokiem na Borę Borę, większość ekipy płynie na korale. Widoki oczywiście przepiękne. Pojawia się coraz więcej grup do snurkowania z pobliskiego hotelu. Niektórzy karmią ryby, wtedy jest ich pełny rój. Poza tym jak się stanie w wodzie niektóre podszczypują za nogi. Piękne słońce ( nareszcie), fantastyczne kolory. Popas do południa. Potem pełni wrażeń odpalamy motor i nie na największych obrotach opływamy Tahaa przeciwnie do wskazówek zegara, z zachodu na wschód. Ale tutaj, na południu, wszystko jest na odwrót. Droga dobrze oznaczona, bez niespodzianek, smali słońce. Robimy sporo fotek, nastroje zdecydowanie lepsze.

Po ok. 2 godzinach docieramy na nasze miejsce postojowe, nieopodal Motu Cerant. W locji piszą, iż jest to najpiękniejsze i najbezpieczniejsze kotwicowisko na Polinezji. Tak jest w rzeczywiści. Szeroki klif o głębokości 5 - 6 metrów, dla jednokadłubowców i jeszcze szerszy o gł. 2 - 3 metrów dla katamaranów. Stajemy w tej płytszej części, ale rufą na granicy 5 metrów. Tak na wszelakij słuczaj. Dno piaszczyste, kotwica trzyma dobrze. Wszyscy do wody. Upał, nikogo nie trzeba zachęcać. Woda krystalicznie czysta, opalizuje, jest koloru jasnego szmaragdu. Za nami pozostała cała gama innych kolorów. Z tyłu, od zachodu - Tahaa, na południu, za Motu Cerant - Raiatea. Na wschodzie, za pasem raf z przybojem i kawałkiem oceanu - Huahine. Obok nas cumuje ten sam katamaran, z którego udzielano nam pomocy przy silniku, pozdrawiamy się. Dno piaszczyste, rybek nie ma, są pojedyncze ślimaki. Kilka wyławiamy.

W pewnym momencie Ula S. dostrzegła ogończę. Piotrek pilnuje ryby, płynie za nią. Jurek szybko przygotowuje sprzęt do dokonania mordu - kuszę. Jest w końcu lekarzem, jak nie czuje świeżej krwi, ma złe samopoczucie. Ten zawód to jedyny w kraju z licencją na zabijanie. Często bezkarnie. Budzimy Pawła, na ponton wskakuje razem z Marianem. Piotrek śledzi rybę, Jurek w pełnym osprzęcie goni pod wskazany adres. Grot przeszywa rybę na wylot. Walczy, skacze ponad wodę. Kusza idzie na ponton, ryba ciągnie dinghy z trzema osobami w środku. W końcu Jurek przy pomocy osęki wciąga ją do pontonu. Wszyscy na pokładzie obserwują operację. Wyciągamy zdobycz na pokład, ma ponad 20 kg. Żarcie na dwa dni. Część upieczemy ( bardzo nam smakuje tak przyrządzona ogończa), część pójdzie na surowo do maggi. Potem kąpiółka, zabawy na linach, sjesta. Rybę oprawiamy w 9 osób. Każdy ma jakieś zajęcie. Potem część idzie do piekarnika. Oczywiście ryby, nie załogi. Jest już noc, zajęcia w podzespołach w oczekiwaniu na kolację.
Postój: 16° 38’ 294 S, 151° 25’ 597 W


26 maja, czwartek

Wstajemy dosyć wcześnie, mamy ambitne plany. Pogoda będzie piękna, nareszcie będą żagle. Przechodzimy przez Passe Toahotu na ocean. Wieje ok. 15 knotów, można stawiać szmaty. Robimy to sprawnie i już czujemy żeglarską przygodę. Wiatr typowo turystyczny, bez większej walki zaliczamy kolejne mile. Jemy rybę w maggi, jest pyszna. Jednym halsem wychodzimy na wysokość Huahine, ok. 10 Mm na północ od niej, potem zwrot i podchodzimy do Passe Avamoa. Droga bardzo sympatyczna, świeci piękne słońce, wiatr od 12 do 18 knotów, wachty robią swoje. Jacek ma nowe określenie oficera: ”wachten fuhrer”. Nareszcie żeglarskie warunki, nie mieliśmy takich w zasadzie od początku pływania. Wchodzimy do Fare. Piotr nawiązuje kontakt telefoniczny z klubem nurkowym, mają nam zapewnić wodę. Kierują nas do restauracji na lewym brzegu, tuż przed portem. Port to zresztą jakieś nadużycie, mały kawałek pirsu i to wszystko.

Cumujemy do pomostu, nie ma żadnych knag, deski zmurszałe, niektóre leżą luźno i są po prostu niebezpieczne. Woda jest dostępna z restauracji, w związku z tym, iż ją kupujemy mamy bezpłatny mooring. Korzystamy z tego, łódka na uwięzi, my zwiedzamy wioskę. Nie jest zbyt duża. Kilka sklepów, poczta, bank, posterunek policji. Na brzegu jarmark z rękodziełem. Sprzedające kobiety w pięknych kolorowych strojach, z wiankami na skroniach. Przygrywa lokalna kapela, muzyka typu Polinezja Polo. Miejscowa ludność przygotowuje się do święta morza, wypada w najbliższą niedzielę. Spotykamy nawet Polkę, mieszka w Teksasie, zna nawet jedną osobę z Giżycka. Jest tutaj też biuro Air Tahiti, pytamy, co dalej ze strajkiem. Nie mamy zdecydowanej odpowiedzi, trzeba zadzwonić w sobotę to powiedzą czy w niedzielę polecimy. Odczuwamy pełen komfort. Nie ma to jak strajkująca państwowa firma. Potem z zakupami płyniemy po wschodnim wybrzeżu Huahine, celem jest Baie d'Avea, zatoka na jej południowo - zachodnim brzegu.

Po drodze mijamy przepiękne brzegi, liczne zatoki. Obraz fantastyczny. Trasa doskonale oznakowana systemem bocznym, są też kardynałki. Ścigamy się z dwoma ekipami tutejszych kanadyjkarzy. My na motorach po 2000 obrotów, oni po 5 pagajów na czółno, a w zasadzie prao. Chłopaki wygrywają, gratulujemy im i pozdrawiamy. Do celu docieramy pół godziny przed zachodem słońca. Rzucamy kotwicę i wszyscy skaczą do wody. Temperatura jak zwykle 34 C. Potem szybkie przygotowanie do kolacji, Piotr stroi gitarę. Mamy jeszcze rybę, stare zapasy i świeże zakupy. W tym lokalny rum. Całkiem niezgorszy. Noc na kotwicy spokojna, choć czasami łańcuch i wąsy piszczały niemiłosiernie.
Postój: 16° 48’ 779 S, 150° 59’ 523 W

Poranek słoneczny, choć równolegle do nas idzie niezła ulewa. Widać nawet tęczę. Zastanawiamy się czy płynąć na plażę, czy przeczekać. Deszcz idzie bokiem. W dwóch partiach lądujemy na brzegu w pobliżu P-te Tiva, w zatoce Baie d'Avea. Wybrzeże piaszczyste, zaraz za nim kilka ładnych posesji z trawą jak na polu golfowym. Zamiast dołków rosną liczne palmy. Zbieramy muszle, oglądamy rybki na głowach koralowców. Potem powrót na jacht, lekka przekąska i ruszamy na przejażdżkę. Kolory wody fantastyczne, ale dostrzegalne tylko w słońcu. Kiedy chowa się za chmury barwa też jest piękna, ale jednolita. Nie widać mielizn. Tutaj trzeba nawigować tylko przy dobrej pogodzie. Jedziemy na motorze niespiesznie, zawijamy do Port Bourayane. Piękna zatoka, kończy się Passage Honoava. Jest to cieśnina oddzielająca Huahine Nui na północy i Huahine Iti na południu. Łączy je most, cieśnina nie jest dostępna do żeglugi. No chyba, że kajakiem. Łapiemy mooring przy Mt. Teapaa. Jeden zajęty, dwa wolne. Kolejne bajkowe miejsce. Mamy własną plażę. Widać na niej jakiegoś lokalsa. Piotr nawiązuje z nim kontakt, jest wdowcem, mieszka tutaj samotnie. Może zorganizować grilla, ale dzień wcześniej trzeba go powiadomić, żeby mógł dokonać aprowizacji. Zaprasza do ogniska. Wszyscy w wodzie.

Jest pełno głów koralowych i sporo ryb. Są też duże, ale głęboko. Przejrzystość wody w tym miejscu nie jest najlepsza. Ale i tak fajnie. Słońce powoli coraz niżej, oplata swoimi promieniami w cudowny sposób brzeg, wydobywa przeróżne odcienie zieleni. Bajka. Po kolacji znów się kąpiemy. Mamy kilka ryb ukatrupionych z kuszy na nocne wędkowanie. Początkowo chcieliśmy je złapać po dobroci, na wędkę. Nie chciały, to siłą. Siłą podwójnej gumy Cayman Omer 75. Podpływa do sąsiedniej łódki a potem do nas patrolówka policyjna. Ostrzegają przed kradzieżami w nocy, ponton trzeba podwiesić ( zawsze to robimy), należy też schować lub zabezpieczyć wędki. Jesteśmy na to przygotowani, mamy kilka metrów stalówki z kłódką. Nocą z tego ustrojstwa korzystamy. Drobiazg, który zawsze warto ze sobą zabierać. Zabieramy się do pysznej kolacji, potem brzmi gitara Piotra. W pewnym momencie wędka ( w zasadzie jej kikut) zaczyna się giąć. Wyciągamy małego rekinka, w sam raz na porcję obiadową dla 10 osób. Od razu go oprawiamy, tniemy na fragmenty piłką do-me-ta-lu. Do lodówki, potem szanty, tańce i na koniec głośna dyskusja. Mooring trzyma dobrze, my idziemy spać.
Postój: 16° 46’ 923 S, 151° 01’ 671 W


28 maja, sobota

Wstajemy jak zwykle ok. 6-ej. Mamy zamiar się pokąpać i wypłynąć za 3 godziny. O ósmej dzwonimy do Air Tahiti. Nikt nie odbiera. Nie dosyć, że strajkują, to jeszcze nie odbierają telefonów. Zasiadamy do śniadania. Po pół godzinie mamy kontakt z tą zawszoną firmą. Długie rozmowy, jest tylko jeden samolot rano, jesteśmy na liście rezerwowej. Dupa. Pada hasło żeby popłynąć bezpośrednio na Tahiti, 200 km. Nie mamy na to zgody DYC, łódka po nas jest od razu czarterowana. Tylko jak ci klienci dolecą na Raiateę. Nasi opiekunowie z DYC też interweniują. Po kolejnych telefonach mamy potwierdzenie lotu dla Piotra i Jurka, reszta nadal wisi w próżni. Zresztą w tej szybko zmieniającej się sytuacji nikt nie może być pewny lotu do momentu, kiedy znajdzie się na pokładzie. Tak czy owak musimy zmienić plan naszego rejsu i dzisiaj do 16,30 zameldować się w marinie. Wiatr zero. 20 minut na ostatnią kąpiel i odpalamy motory. Wiatr dosłownie zero, jest martwa fala. Najkrótszym kursem idziemy do swojej mariny. Mamy zapas czasu, idziemy w kierunku Passe Iriru ou Maire. Wchodzimy bez problemów, mamy czas na kąpiel. Rzucamy kotwicę przy Motu Tipaemau, ok. 50 metrów od brzegu. Piękne Motu, prywatne - ale nikt nie goni. Kąpiemy się w ciepłej wodzie, jej temperatura 34C, powietrza sporo więcej. Ładujemy nową porcję świeżych kokosów na jacht. Tak w ogóle te świeże orzechy kokosowe pływające obok jachtu to nowe doświadczenie. Podpływa do naszej konstrukcji facet na kajaku z sąsiedniej konstrukcji ( też Catana 47 ), " jak się czujesz ? " prawie poprawna polszczyzna. Szok. Facet jest zawodowym skipperem, zobaczył naszą banderę i przypłynął. Mieszka tutaj, miał przyjemne kontakty z naszymi rodakami, dlatego przypłynął. Jeśli chcemy zostać na noc proponuje nieco inną lokalizację. Informujemy go, iż postój jest typowo kąpielowy. Dziękujemy, on wraca na swoją jednostkę. Bardzo miły epizod.

Wracamy do mariny. Stajemy przed nią żeby zatankować paliwo. Ładujemy 127 litrów. Do benzyniarni wpada Olivier, sprawdza, czy napełniliśmy zbiorniki do pełna, przejmuje stery. To już koniec rejsu. Cumujemy w naszej marinie. Część idzie na zakupy ( rum się skończył ), Piotrek i Jurek zdają jacht. Zgłaszamy problemy, o których wiedzą w DYC - odsalarka i prawy silnik. Poza tym generator odpala tylko z rufy, nie z tablicy rozdzielczej. Zgłaszamy też zatkany kibel u Jacka. Chcą 80 Euro za przeczyszczenie, trzeba było zgłosić na początku. My rościmy zwrot kosztów za silnik ( 1 dzień) i odsalarkę. Za tą ostatnią w zasadzie nie muszą nam płacić, umowa tego nie przewiduje. Za silnik proponują 1 dzień bezpłatnego czarteru w przypadku następnej wycieczki z ich udziałem. O kiblu już zapomnieli. Zgadzamy się, ale co do odsalarki zobaczymy jeszcze w kraju. Mamy nowe zaopatrzenie ( w zasadzie alkohol i warzywa + limonki), przygotowujemy kolację. Rekin pieczony w ziołach, czosnku i warzywach do tego ziemniaki. Obok nas przypłynęła motorówka z olbrzymim marlinem. Były zawody wędkarskie, rozdawano nagrody, grały bębny i duże kołatki, dziewczyny potrząsały biodrami. Rekordzista złapał marlina o wadze 214 kg. Jurek nauczył zwycięzcę polskiego sformułowania " ja pierdolę ! ", chłopak bardzo szybko przyswaja termin. Inteligentny gostek. Potem czekamy na pieczonego rekina. Loty mamy już potwierdzone, ale jak naprawdę będzie okaże się na lotnisku. Pora na krótkie podsumowanie.
Postój: marina Uturoa


1. Okręt.

Catanę już znamy. Dobry okręt, ma miecze, które umożliwiają pływanie pod wiatr. Co prawda można je opuścić do połowy, ale to wystarczy do jazdy pod wiatr. Jacht przestronny, dla 10 osób wystarczyło miejsca. Niedogodnością jest usytuowanie dwóch kół sterowych na końcu pływaków. Sternik przy manewrach, zwłaszcza przy podejściu lewą burtą ( manetki i zegary są przy prawym pływaku) nic nie widzi. Konieczne oko, dobra komunikacja, jakoś idzie. Choć komfortu nie ma. Poza tym poziom kokpitu i messy jest różny, jest schodek. A mogło być płasko. Dużym udogodnieniem jest elektryczny kabestan. Stawianie i zrzucanie grota, a nawet podnoszenie pontonu - czysta przyjemność. Obsługa żagli prosta, jacht słucha steru. Okręt dożaglowany ( 140 m2 ), dwa foki: jeden marszowy na ostre wiatry i genua na drugim sztagu. Bardzo dobre rozwiązanie. Nic nie plącze się pod nogami, zawsze jest się za co złapać. Sternik nie widzi bezpośrednio plotera, to też drobne utrudnienie. Zapas wody dla 10 osób wystarczy na 4 dni. Odsalarka nie działała, był to istotny problem. Koledzy, którzy pływali na takim samym jachcie z taką samą odsalarką nie musieli dodatkowo tankować wody. A maszyna była w cenie. Generator dawał więcej prądu niż silniki zużywając mniej paliwa. Klimatyzacji nie używaliśmy, nie była w zasadzie potrzebna (choć była sprawna ).

2. Akwen

Teren dla nas i chyba nie tylko dla nas dziewiczy. W okresie naszego rejsu wiatry słabe, albo ich było brak. Pływaliśmy na początku pory suchej, ale deszczyk popadywał. Żegluga pomiędzy wyspami prosta, wypływając z jednej widać drugą. Ale wejścia do atoli i pływanie w nich to zupełnie inna bajka. Musi być dobra pogoda, ten sam akwen przy słońcu i w okresie zachmurzenia wygląda zupełnie inaczej. Jak jest ciemnej nie widać mielizn i głów koralowych. Szlaki dobrze oznaczone, ale kotwiczenie tylko przy dobrej widoczności. Kadłubem szoruje się o dno ( np. 1,5 metra głębokości), do tego dno nierówne na płyciznach, są koralowce. Teren po wschodniej stronie Bora Bora w zasadzie bez oznaczeń, płytki, liczne głowy koralowców. Tylko nie tych miejscach gdzie są oznaczone na mapie. Piękne zadanie dla nawigatora, ale trasa najbardziej ekscytująca dla wzroku. Widoki rzeczywiście przepiękne. Bora Bora to perła mórz południowych. Maupiti, bardziej dzika, też przepiękna. Inne wyspy również mają niesamowite klimaty. Ruch na żaglach śladowy. Marina na Tahiti i na Raiatei - i to wszystko. Nie mieliśmy z sobą kabla do prądu ani węża do wody, nie ma marin. Ogólnie warto. My zrobiliśmy plan minimum, można zaznaczyć o sąsiednie atole ( np. Maupihaa), ale to już dłuższa wyprawa. Narasta problem kradzieży z jachtów, najczęściej zdarza się to na Bora Bora. Wyspy godne zobaczenia, chyba najładniejsze na świecie, jakie do tej pory widzieliśmy ( plaże jednak na Seszelach). DYC udostępnia bardzo dobrą locję tego akwenu ( w internecie jest też locja Moorings), my ją przetłumaczyliśmy na język polski. Poza tym na stronie DYC są linki do map tego akwenu. Te z kolei wydrukowaliśmy ( i posklejaliśmy) w formacie dwa razy większym niż oryginał.

Link do locji:

http://www.dreamyachtcharter.com/wp-content/uploads/2012/03/Guide-DYC-Anglais-May-2015.pdf

Link do bazy DYC na Raiatei:
http://www.dreamyachtcharter.com/wp-content/uploads/2012/03/Raiatea-Base-details-08.04.2016.pdf

Link do map Polinezji:

http://www.dreamyachtcharter.com/english/destinations/pacific/resources/itineraries/


3. Załoga

Wszyscy byli zgrani. Połowa bez żadnego doświadczenia na żaglach ( nie mówiąc o morzu), ale dawali radę. Akwen nie jest wymagający ( poza skipperem). Oprócz kapitana konieczna jest jeszcze jedna osoba znająca kunszt żeglarski ( duży ukłon dla Piotra, duży szacun dla faceta). Poza tym pozostałą część załogi mogą stanowić turyści. Wszyscy pomagali wszystkim, głównie w kambuzie. Nie było większych problemów, poza jedną Panią, może w życiu się czegoś jeszcze nauczy. Choć czasu ma mało. Przyjemna atmosfera jest podstawą dobrego rejsu. Ogólnie było bardzo fajnie. To opinia całej załogi.

4. Ryby

Są, ale nie za dużo. Na trolling nic się nie łapie, po prostu głębia 10 km. Są przy samych wyspach, ale trzeba stanąć na wprost przejść ( Passe ), i wtedy można coś wyhaczyć, tak robią miejscowi. Ale co ma robić załoga, która w tym czasie nie wędkuje? W atolach ryby małe albo najwyżej średniej wielkości, to nie Seszele. Niemniej na kuszę albo wędkę idzie coś złapać. Zdecydowanie lepsze efekty są na kuszę, ale solidną, min. 2 gumy naciągu. Poza tym mnóstwo rybek akwariowych, warto mieć aparat albo kamerę do zdjęć podwodnych.

29 mają, niedziela

Rano ostatnia kąpiółka w ciepłym oceanie przy bajkowym wschodzie słońca. Na Tahiti mamy lecieć w dwóch partiach. Jurek rano, reszta po południu. Przyjeżdża ten sam bus, który nas przywoził do mariny. Na lotnisku wszystko pootwierane, ale nie ma nikogo z personelu. Poleci ten samolot? W końcu pojawia się obsługa. Ląduje też mały samolocik, ale nie z Air Tahiti. Zabiera na pokład 20 osób. Tyleż tylko osób się odprawia. Potem pojawiła się rzecz niespotykana. Wyczytują po nazwisku pasażerów i ważą każdego z nas. Nad wszystkim czuwa osobiście kapitan aeroplanu. Sumuje wagę, można lecieć. Latadło naprawdę małe, wchodzi się schylonym, bagaż podręczny pod nogi. Start, pod nami przecudne laguny Raiatei i Tahaa, w dali bajkowa Bora Bora. Za kilka minut wyłania się Huahine, też w pastelowych barwach. Po niespełna godzinie lądowanie przy równie cudownych kolorach wody na Tahiti. Mam kilka godzin na połażenie po wiosce. Moja karta kredytowa nie funkcjonuje w 3 sklepach, karta płatnicza też. Wszędzie wyskakuje, iż jest debet na kartach. Raz mi kasę z karty ściągnęli, ale żeby aż tyle? Brak łączności z telefonicznej z bankiem. Nie mogę też połączyć się przez internet na lotnisku. Wygląda to na bardzo dobrze zorganizowaną przestępczość. Wylatuję bez problemów. W Auckland przez Skype’a łączę się z bankiem, wszystko jest OK. Widocznie elektrony na drugiej półkuli żyją własnym życiem. Potem już bez przeszkód docieram do Warszawy. W drodze powrotnej nikt nie czepiał się do wystającej z plecaka rury PCV z wędkami. Dwa razy tylko zapytano, czy aby w środku oprócz wędek, nie ma jakiejś armaty. Wszystko przechodziło bez problemu, jako jeden bagaż ponadwymiarowy – jednak można.

Hong Kong – przy wejściu do terminalu przylotów dwóch klientów mierzy temperaturę ciała przybywającym. Używają do tego miernika pistoletowego. Mierzą wybiórczo. Jeden z nich czai się na mnie. Widząc to uchylam się, gość nie trafia, próbuje mnie namierzyć trzymając “pistolet” dwoma rękami, również momentalnie dostosowuje się do zabawy. W końcu staję, podnoszę ręce do góry w geście poddania się. Facet z dumą oddaje strzał z dwóch rąk w moje czoło, pozoruje duży odrzut. Obydwaj śmiejemy się i rozchodzimy. Potem czekam na próżno przy okienku dla bagażu ponad wymiarowego, nic z niego nie wypada. Po kwadransie orientuję się, iż mój bagaż zabrały dwie pracownice lotniska i podwiozły do taśmy z normalnymi pakunkami. Na Okęciu tego nie uświadczysz. Do Warszawy trafiłem bez przeszkód.

Pozostała część załogi wylatywała w niedzielę wieczorem, trafili na obchody Święta Morza. Jak wyglądał ich ostatni dzień opisuje Jacek Gawryszewski:

Jurek zdjął banderę (smutno). I wyjechał (też smutno) – a my jak te sierotki bez skippera. Łódki już nie wyprowadzimy. Nie chcemy. A i kąpiel w oceanie dzisiaj jakoś nie pociąga. Zatem – po śniadaniu – do kościoła – świetny pomysł Grażyny. Kościółek chrześcijański, dość egzotyczny i niezbyt nam znanego odłamu. Panie w sukniach i kapeluszach ustrojonych kwiatami, panowie – różnie, niektórzy – w garniturach, a niektórzy po polinezyjsku i w klapkach. Wszyscy bardzo odświętnie. I jak pięknie, na głosy, śpiewają. Na koniec mszy pozdrawiają nas, uśmiechają się, a nawet obcałowują Mariana. Ładnie było i miło. Przejdziemy się teraz na spacer po Uturoa. Zjemy lody (na patyku) i odwiedzimy restaurację nad samym brzegiem oceanu. Przychodzimy w samą porę. Zamawiamy morito ( miejscowy odpowiednich mojito), niektórzy – piwo, a jeszcze inni – doskonale odświeżający sok z ogórka, z tabasco ( bez alkoholu). I tańce, tańce. W parach, solo i wraz z pięknie wystrojonymi gośćmi restauracji, i z Wodzem w naszyjnikach z kłów i muszli – mają przecież dziś Święto Morza. To nie są stroje dla turystów, oni się tak naprawdę ubierają. Po południu wyjazd – taksówką na lotnisko (10 minut), oczekiwanie na spóźniony samolot ( 2 godziny), przelot na Tahiti (40 minut), oczekiwanie na samolot (4 godziny), przelot do Los Angeles (8 godzin). Potem - przekraczanie granicy USA z pobieraniem odcisków palców (planowane są w niedalekiej przyszłości wymazy z różnych miejsc w zależności od płci, dla porównań genetycznych) -3 godzi Tagi: Polinezja, rejs, relacja
TYP: a3
0 0
Komentarze