TYP: a1

Zabójcze, zabawne, wstydliwe czyli choroby ludzi morza

czwartek, 16 czerwca 2016
Monika Frenkiel
Najgroźniejsza chorobą związaną z morzem niewątpliwie był szkorbut. Nazywany „zabójcą marynarzy” w latach 1600 – 1800 zabił ich ponad milion – więcej niż katastrofy morskie, bitwy i inne choroby razem wzięte. Choroba niemal uniemożliwiła wyprawy Vasco da Gamy czy Ferdynanda Magellana, uśmiercając około 2/3 ich załóg. Marynarzy na całym świecie uratował pewien szkocki lekarz i…kapusta.


James Lindt


Katon, cytryny i kiszona kapusta

Szkorbut to choroba wywołana niedoborem kwasu askorbinowego czyli mówiąc ogólnie – witaminy C, a powodowała go dieta marynarzy, podczas długich rejsów uboga w świeże owoce i warzywa. Efekty szkorbutu bywały dramatyczne – samoistne krwawienie, patologiczne złamania, zapalenie dziąseł i wypadanie zębów, słabe gojenie się ran. Szkorbut – lub gnilec, jak go nazywano - w 1497 r. uśmiercił aż 100 spośród 160 marynarzy płynącego do Indii Vasco da Gamy. Podobnie było z wyprawami Magellana i Kolumba, które traciły po 2/3 załogi. Dopiero rejs Jamesa Lancastera, jednego z kapitanów Elżbiety I pokazał, że tak nie musi być. Kapitan na jednym ze statków Kompanii Wschodnioindyjskiej wprowadził obowiązek regularnego spożywania cytryn i pomarańczy. Jego załoga, o dziwo, w przeciwieństwie do innych dotarła do portu w komplecie.

Jednak dopiero półtora wieku później Anglicy poszli do rozum do głowy i wyciągnęli wnioski z jego doświadczeń. Przyczyną tego był szok – i losy marynarzy admirała George’a Ansona. Z 1900 ludzi, którzy wyprawili się na Pacyfik w 1740 r., po dwóch latach do domu wrócił…co piąty. Jeden z kapitanów floty, Richard Walter zostawił dramatyczny opis walki marynarzy z gnilcem. Zareagował szkocki lekarz James Lindt, który przeforsował restrykcyjne przepisy, w myśl których na statkach i okrętach zaczęto przestrzegać surowych reguł sanitarnych. A przede wszystkim wszyscy regularnie mieli pić sok z pomarańczy lub cytryn. Z pomocą przyszła też kiszona kapusta – tam, gdzie sok z cytrusów nie był dostępny, posługiwano się tym łatwo dostępnym warzywem, które na dodatek po ukiszeniu mogło być długo przechowywane.



Na walory kapusty zwrócił uwagę niejaki John Pringle - podczas wojny siedmioletniej z lat 1756-63 zauważył, że panujący wśród jeńców szkorbut ustępował, gdy podawano im świeże jarzyny. Potwierdzenie swoich przypuszczeń, że podobnie dobroczynne działanie ma kiszona kapusta, znalazł w pismach Katona i Pliniusza. Sugestię Pringle'a inni lekarze wyśmiali (jak to bywa z rewolucyjnymi kuracjami) ale admiralicja postanowiła zaryzykować. Do zaleceń Pringle'a zastosował się – i to z powodzeniem - zapewne wszystkim znany James Cook, zabierając sławę nieszczęsnemu medykowi.

Ostatecznie szkorbut na morzu wyeliminowały statki parowe, znacznie skracające czas podróży.

Choroba morska czyli szaleństwa błędnika

Najpopularniejsza choroba morska, czyli… choroba morska. Jak wiadomo miła nie jest a nieliczni szczęściarze, którzy na nią nie cierpią budzą zazwyczaj zazdrość reszty świata. Buja, znaczy błędnik szaleje, a nam się przytrafiają rozmaite objawy, od złego samopoczucia po karmienie rybek. Na występowanie choroby morskiej nie ma wpływu ani rodzaj pływającej jednostki ani ilość przepłyniętych godzin czy mil. Choroba morska jest odmianą choroby lokomocyjnej a jej przyczyną jest brak zgodności bodźców, sygnałów wzrokowych i błędnika odbieranych przez mózg.

Wzrok odbiera zmianę otoczenia, mózg interpretuje to jako ruch, jednak błędnik, jako narząd równowagi, nie odnotowuje zmian położenia ciała. Reaguje jednak na inne siły powstające podczas przemieszczania się (hamowanie, przyspieszanie, kiwanie) co w efekcie skutkuje brakiem zgodności tych bodźców z określoną sytuacją.

Na jachtach choroba morska najczęściej dopada żeglarzy w czasie gdy przebywają pod pokładem. Wtedy nasz mózg otrzymuje sprzeczne bodźce z otoczenia – nieruchome wnętrze kajuty daje wrażenie bezruchu podczas gdy błędnik interpretuje ciągłe kołysanie jako ruch. Objawy związane z tą przypadłością najczęściej ustępują po zakończeniu podróży lub po dłuższym czasie przebywania na morzu nie powodując większych powikłań, jednak w niektórych przypadkach może dojść do znacznego wycieńczenia.

Chorobie morskiej lepiej zapobiegać niż ją leczyć. Pomaga zażycie popularnych lekarstw na chorobę lokomocyjną – co ważniejsze, gdy przestają one działać, robią to stopniowo pozwalając organizmowi się zaadaptować. Pomaga podobno także żucie imbiru lub kropla olejku miętowego wtarta pod nosem. Tak naprawdę ilu żeglarzy tyle sposobów, a najpopularniejszym podobno jest kieliszek czegoś mocniejszego. Pod warunkiem, oczywiście, że nie jesteśmy skiperem ;-)

Talassofobia czyli lęk przed…

Okazuje się, że z morzem i statkami związana jest oszałamiająca liczba rozmaitych fobii. Czyli nerwicowych zaburzeń, których objawem jest uporczywy lęk przed sytuacjami, zjawiskami czy przedmiotami potencjalnie mało niebezpiecznymi. Fobie bywają irracjonalne ale całkiem poważnie mogą utrudnić funkcjonowanie delikwentowi. I reszcie załogi też. Wyobraźcie sobie na przykład kapitana, który próbuje wysłać na maszt kogoś z lękiem wysokości. Albo stawia na oku kogoś z homichlofobią (lęk przed mgłą). Wyobraźcie sobie też, że planujecie rejs życia, dopinacie wszystko na ostatni guzik, macie już wchodzić na pokład w marinie gdzieś na końcu świata i jeden z drużyny odmawia współpracy, bo dopadł go atak nautofobii (lęk przed rejsem statkiem).



Fobie, z których zazwyczaj otoczenie sobie mniej lub bardziej pokpiwa, zazwyczaj wiążą się z objawami psychosomatycznymi a niektóre z nich na jachcie mogą być całkiem niebezpieczne. Z przyśpieszeniem akcji serca, suchością w ustach, szczękościskiem czy nadmiernym poceniem się damy sobie radę (wystarczy np. dobry antyperspirant), gorzej gdy delikwent zacznie cierpieć na zawroty głowy czy straci kontrolę nad swoim zachowaniem. Lęk fobiczny może wywołać nawet zatrzymanie akcji serca, drętwienie kończyn, znaczny spadek lub wzrost ciśnienia, bezdech, duszności, zaburzenia postrzegania i mowy, ucisk na klatkę piersiową, głowę, nos lub brzuch i inne. Może wreszcie prowadzić do omdleń oraz arytmii serca. Już mniej śmieszne, prawda?

Warto więc przed rejsem sprawdzić, czy żaden z członków załogi nie cierpi na żadne mniejsze lub większe lęki. Bez wyśmiewania i bez szyderstw. A, jak wspomniano wyżej, „morskich” i pokrewnych fobii może być całkiem sporo. Jak już się upewnimy, że nikt z załogi nie cierpi na dromofobię (lęk przed podróżowaniem) to do sprawdzenia zostaje nam jeszcze hydrofobia - lęk przed wodą czy talassofobia (lęk przed morzem, oceanem). A to bynajmniej nie koniec, bo fobie mogą nam towarzyszyć od czubka masztu (akrofobia, czyli lęk przed wysokością) po morskie głębiny (batofobia czyli lęk przed głębokością). Towarzyszące morskiej podróży zjawiska pogodowe też nie są bezpieczne – ktoś cierpiący na brontofobię za nic nie opuści kajuty w czasie burzy a aerofobia (lęk przed wiatrem) może skutecznie uniemożliwić operowanie żaglami. Tych z galeofobią (lęk przed rekinami) wiadomo, należy brać raczej tylko na Mazury ewentualnie Bałtyk, a tych z mysofobią (strach przed brudem) można nawet wykorzystać do sprzątania. No i jeśli buja, a mamy na pokładzie nowicjusza, koniecznie odseparujmy go od osoby cierpiącej na emetofobię (lęk przed wymiotowaniem).

Jak sobie poradzić z fobiami na statku? Najważniejsza, jak mówią znajomi policjanci, jest prewencja. Coś, co na lądzie może być małym problemem, bo możemy unikać źródła lęku, na wodzie i przy ograniczonych możliwościach ucieczki może się nasilić. Tłumaczenie bezzasadności obaw nic nie da, bo, niestety fobie mają to do siebie, że nie są racjonalne. Objawy fobii może redukować psychoterapia, czasem wspomagana farmakologicznie. Wrzucania do wody delikwenta, który się boi rekinów raczej nie poskutkuje.

Co ma wspólnego Kolumb z Janem Olbrachtem?

O tej grupie chorób „morskich” raczej się nie mówi, bo to temat wstydliwy. A ściśle związany ze swobodnym przemieszczaniem się żeglarzy oraz ich oszałamiającym urokiem osobistym. Pamiętacie powiedzenie o marynarzu, który ma dziewczynę w każdym porcie? No właśnie. Swoboda seksualnych obyczajów, której bynajmniej nie zamierzamy tępić (jesteśmy wszak ludźmi dorosłymi) spowodowała, że marynarze i żeglarze niezwykle często cierpieli na choroby weneryczne, w tym szczególnie na rzeżączkę. Na chorobę tę skarżyli się m. in. Krzysztof Kolumb oraz nasz król Jan Olbracht.

Wiem, że w czasach edukacji seksualnej i dostępności kuracji wiele osób pewnie postuka się w czoło, że w ogóle o tym wspominamy. Jednak od kilku lat w Europie notuje się wzrost zachorowań na tę chorobę – i znacznie szerszy niż jeszcze kilkanaście lat temu obszar występowania. Przyczyną tego bynajmniej nie jest nasze rozbuchane życie seksualne, ale…powszechne używanie antybiotyków. Częste ich używanie powoduje, że bakterie wywołujące rzeżączkę niestety uodparniają się na działanie lekarstw. Warto o tym pomyśleć oglądając się za oszałamiającą miejscową pięknością i jednak wybrać…może śpiewanie szant?

Tagi: choroba morska, szkorbut, thalassofobia, James Lindt, Kolumb, Cook, wyprawa
TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 4 December