Wpuszczeni w kanał czyli holenderski raj cz. II

piątek, 3 listopada 2017
Monika Frenkiel

Pływanie po Amsterdamie od początku było głównym punktem naszego rejsu. I bynajmniej nie chodziło nam o słynne coffeeshopy czy równie słynne, choć już nieco przerzedzone witryny z paniami w dzielnicy czerwonych latarni. No po prostu – jeśli jesteś żeglarzem, to na myśl o żeglowaniu po tym mieście czujesz dreszcz i już.

„Jest port, wielki jak świat, co się zwie Amsterdam/Marynarze od lat pieśni swe nucą tam/Jest port, wielki jak świat, co się zwie Amsterdam/Marynarze od lat nowi rodzą się tam”.

Do stolicy Holandii wiedzie kanał niemal szerokości Śniardw, zatłoczony prawie jak małopolska Zakopianka w piątek wieczorem. Jak już wspomniałam w pierwszej części, trzeba mocno uważać na mijające nas tutaj duże i bardzo duże jednostki, robiące spora falę. Zbliżanie się Amsterdamu zwiastują coraz bardziej industrialne okolice, silosy, magazyny, coś w rodzaju naszych blokowisk, tylko niższych i szereg jednakowych domów nad kanałem. Każdy z nich ma taras nad kanałem, jednak mieszkańcom nie wolno na nim trzymać żadnych łódek – mogą za to je… powiesić na specjalnych uchwytach zamocowanych na brzegach kanału. 

Barką spokojnie można wpłynąć do środka miasta – trzeba tylko uważnie czytać mapy i być czujnym, bo nie pod wszystkimi mostami się zmieścimy. Po naszym rejsie, kiedy w bazie Le Boat opowiadamy o trasie opowiadają nam, że ekipa tydzień przed nami wyrżnęła prosto w most, bo źle odczytali mapę i wybrali taki kilkanaście centymetrów za niski. My jesteśmy czujni – mapy pilnuje dokładny Christian, steruje Anne, dla której pływanie po Amsterdamie to spełnienie marzeń (chociaż jest Holenderką) a na dziobie Ariadne, która w tych momentach, kiedy pod najniższymi mostami na górnym pokładzie niemal musimy się położyć i mamy widoczność bardzo mocno ograniczoną, podaje nam namiary. Ja się napawam – ludźmi, którzy stojąc na wyższych i niższych mostkach nam machają, mijaniem tutejszej filii Ermitażu, wreszcie ruchem jednostek. Bo rozmaitych łódek, małych i dużych, prywatnych i turystycznych, pływa tutaj zatrzęsienie. I szczerze mówiąc najbardziej irytujące są te długie, niskie, turystyczne, zawracające na najbardziej ruchliwych wodnych skrzyżowaniach. Coś jak ruch uliczny w Delhi.

Ariadne, która kiedyś była właścicielką łodzi i mieszkała w Amsterdamie kieruje nas do mariny w samym centrum miasta, naprzeciwko dworca centralnego, w Amsterdam Noord. Sixhaven – tak nazywa się marina – ma sporo miejsca i jest miłym miejscem. To także najtańszy w moim życiu nocleg w Amsterdamie – za 11-metrową łódź za dobę płacimy 20 euro. Prąd wliczony, darmowe wi-fi (znowu cieszy się Indigo),  za prysznic wychodzi 2 zł. Przypominam sobie, że w Mikołajkach płaciłam 13 i od razu robi mi się weselej. Opłat dokonuje się w specjalnej maszynie, dostając plastikową kartę, którą można doładowywać w tej samej maszynie i płacić nią za prysznice i pobraną wodę (swoją drogą w drodze powrotnej uzupełniamy wodę o to, co zużyliśmy przez prawie 4 dni. Wychodzi nam…3 euro). Karty można używać także w innych holenderskich marinach.

Cumujemy łódkę, spożywamy lekki lanczyk w postaci zupy dyniowej home made i ruszamy w miasto. Do centrum z mariny dostajemy się darmowym promem, który kursuje co 5 minut. W mieście staramy się omijać szlaki turystyczne. Oglądamy mostki, kanały, rowery, fantastyczne krzywe i wąskie tutejsze domki jak z piernika. Anne nas tutaj zostawia, wzywają ją obowiązki, żegnamy się więc kolacją w maleńkiej, rodzinnej greckiej knajpce, z której się wytaczamy z powodu nadmiaru jedzenia. W drodze powrotnej zahaczamy jeszcze o wielkie wesołe miasteczko i idziemy spać na naszą łódeczkę.

Słynne wiatraki

Rankiem, po baaardzo niespiesznym śniadanku wychodzimy z Sixhaven i udajemy się w kierunku Zaandam. Chcemy zobaczyć słynną atrakcję turystyczną, czyli Zaanse Schans – kilka przepięknych, zabytkowych wiatraków, stojących tuż nad brzegami kanału. W tym celu pokonujemy fragment szerokiej wody w Amsterdamie, obserwując stocznie, zacumowane żaglowce, budujące się platformy wiertnicze po jednej i fabryki i przetwórnie po drugiej stronie. Ruch też spory, ale miejsca dużo, zwłaszcza jak już miniemy newralgiczny punkt z kursującymi nieustannie w obie strony promami i łodziami turystycznymi. Tu zalecam dużą czujność, bowiem spotkaliśmy kilka turystycznych jednostek o dosyć, powiedziałabym, nonszalanckim podejściu do prawa drogi i zachowania bezpiecznej odległości.

Wchodzimy w Zijkanaal i czeka nas przejście przez naprawdę sporą śluzę – okolice Zaandam to wielka produkcja, często na cały świat i wielkie barki kursują tędy na okrągło. Dodatkowo spory jest ruch łodzi żaglowych. Wszyscy spotykamy się przed bramą śluzy, dla nas zamkniętą, bo z drugiej strony pakują się do niej dwa spore statki. W oczekiwaniu kołujemy po sporym zbiorniku – i po raz kolejny okazuje się, że uprzejmość w Holandii to podstawa. Gdy śluza się otwiera z naszej strony a jej, hm, zawartość wypływa, znajdujemy się trochę dalej od bramy. Ze trzy łodzie są bliżej i mogłyby wejść przed nami, ale grzecznie się odsuwają, aż wpłyniemy do środka pierwsi. W środku pracuje cała ekipa pomagierów, ustawiających nas po obu stronach. Na żaglówce po naszej prawej jest bardzo niecierpliwy żeglarz, który, kiedy śluza się otwiera, chce wyjść pierwszy. Zostaje skarcony gestem, obsługa pokazuje, że my pierwsi (znowu). Żeglarz grzecznie więc już teraz pyta, czy może pierwszy – jasne, nie ma przeszkód, płyń. Troszkę się śmiejemy z jego niecierpliwości przy moście chwilę dalej, bo on ze swoim masztem musi czekać na otwarcie, my przepływamy pod nieotwieraną, wystarczająco wysoką dla nas częścią.

Mijamy rozległe Zaandam. Nieustająco pachnie czekoladą, okolica z jednej strony industrialna z drugiej – urocze miasteczko ze znowu typowymi holenderskimi domkami. Pełno miejsc do cumowania, głównie dla rezydentów, o czym dowiadujemy się, gdy chcemy się zatrzymać na chwilę na tradycyjną herbatę. Znowu – pytamy, czy możemy na takim pustym rezydenckim miejscu zatrzymać się tylko na chwilę, kilka uśmiechów – i nie ma sprawy.

W chwile później mijamy kolejny most i nareszcie Zaanse Schans. To jedna z najbardziej popularnych holenderskich atrakcji turystycznych, skansen z pięknymi, starymi wiatrakami i domami. Oglądamy zwalniając do granic możliwości, fotografujemy i zawracamy.

 

Najsympatyczniejsi ratownicy świata

W drodze powrotnej spotyka nas niespodzianka – no, może sytuacja typowa w Polsce, gdzie znaki swoje, mapy swoje a rzeczywistość swoje. Most w Zaandam jest trzyczęściowy. Środkowa, ruchoma część otwiera się dla dużych jednostek. Te po bokach mają wysokość według mapy 2.85, czyli wystarczającą dla nas. W jedna stronę wskazanym prześwitem przechodzimy bez problemu. Druga, gdy wpływamy pod most, jest również wystarczająco wysoka, ale w środku dość szeroki most niespodziewanie się obniża i…utykamy. Moi Holendrzy są chyba najbardziej zaskoczoną załogą świata, bo u nich słowo pisane to świętość. Nie dajemy rady się wycofać ani przejść, ani przyciągnąć na linach bliżej przęsła, gdzie jest wyżej. Już dzwonimy po pomoc do armatora gdy podpływa do nas łódź ratowników, wezwanych przez klientów restauracji na brzegu i pana mostowego. To ekipa kontrolująca kanał w regionie Zaandam. Ratownicy szybko ogarniają sytuację i znajdują banalnie proste rozwiązanie – z restauracji na brzegu zgarniają kilka osób na naszą barkę, żeby ją obciążyć. Kilka osób ciągnie za liny, kilka odpycha nas od mostu a łódź ratowników przy pomocy swojego bardzo silnego steru strumieniowego popycha nas bliżej przęsła. I udaje się, w dwie minut jesteśmy wolni a konsola na górnym pokładzie, chodź wygląda na mocno pokiereszowaną, działa bez zarzutu. No, nie do końca – trzeba uzupełnić papiery.

Ratownicy wskazują nam miejsce do zacumowania i – jak się potem okazuje – płynąc za nami sprawdzają, jakie są nasze umiejętności w pływaniu i manewrowaniu. Są zadowoleni, tak samo jak z tego, że wszyscy na pokładzie są trzeźwi i nie ma alkoholu. Spisywanie papierów trwa minutkę i jest formalnością – każda ich interwencja wymaga notatki. Potem pijemy kawkę i panowie opowiadają nam o swojej pracy i regionie (już wiemy, skąd ten zapach czekolady. Po prostu tutaj produkuje się masło kakaowe. Dowiadujemy się też, że czekolada to…odpad produkcyjny). Sytuacja z mostem nie jest niecodzienna, ale dla nich kłopotliwa. Przy dużym ruchu samochodów części mostu mogą osiadać, sami ratownicy stracili kiedyś w taki sposób antenę. Natomiast wymaga to odpowiednich oznaczeń, zmiany map, uprzedzenia armatorów a do czasu rozwiązania – otwierania zwodzonego mostu także dla mniejszych jednostek, co oznacza zamykanie ruchliwej drogi.

Ratownicy na koniec zapraszają nas na swoją łódź i z prawdziwą dumą prezentują rozmaite ekrany, przyciski, szpeje i inne tajemnicze gadżety, po czym żegnamy się miło. Niestety musimy zostać do rana, bo śluza już zamknięta. Dzięki czemu zwiedzamy rano miasto, bardzo ładne, z niezwykłym hotelem, dworcem i ratuszem, wyglądających trochę jak zbudowane z klocków. Wracamy na barkę, czyścimy konsolę i dokręcamy śrubki. Plastik jest uszkodzony i porysowany, ale nie wygląda to tak strasznie jak jeszcze dzień temu. Zresztą, kiedy oddajemy już łódź do bazy, pani mechanik macha na to ręką mówiąc, że spokojnie to naprawią i nie ma się czym martwić. Le Boat nie potrąca nam też nic z kaucji (choć i tak byliśmy ubezpieczeni), co mnie wprawia w osłupienie. Znacznie bardziej zmartwieni są pracownicy firmy wiadomością o moście. Jak już wspomniałam – to duży kłopot dla wszystkich.

Friesland i dlaczego nie jem już wołowiny

Z Zaandam wracamy przez Amsterdam, z krótką przerwą na tankowanie wody w Sixhaven. Potem chwilę płyniemy naszym ulubionym wielkim kanałem i spływamy z niego w okolicy Nigtevecht. Mamy jeszcze dwie godziny czasu, więc płyniemy w kierunku na Utrecht. Po 20 minutach trafiamy na obrazek jak z bajki – wiatrak na tle zachodzącego słońca, zielone łąki, owce, krowy i droga obsadzona wierzbami, czyli typowy krajobraz Frieslandu. Błyskawicznie decydujemy się przybić do brzegu i idziemy na spacer. Trafiamy na mnóstwo jeżyn, potem idziemy przez sady i wreszcie trafiamy na farmę. Przy niej pensjonat w stylu Bed&Breakfest, kawiarenka i sklep z serami i najlepszymi lodami świata, domowej produkcji, z mleka od tutejszych krów i owoców z farmy. Miło gawędzimy ze sklepikarką, a w drodze powrotnej spędzamy ze dwie godziny bawiąc się z owcami czy uroczymi krówkami. Te ostatnie są tak słodkie, że postanawiam nigdy już nie jeść wołowiny.

Wracamy na barkę i ruszamy na nocleg do przystani w Nigtevecht (pobyt – 10 euro).

Z samego rana startujemy do bazy Le Boat w Vinkeveen – z ekipą obsługującą most przy wejściu na jezioro jesteśmy umówieni na 10. Rach, ciach i…po rejsie! Teraz już tylko czas na formalności. Pani mechanik ocenia stan łodzi i sprzętu (ok.), my ją raczymy historią o moście, ona nas makabrycznymi historiami związanymi z niefrasobliwością na wodzie. Ekipa w recepcji notuje skrzętnie informacje o moście i jest bardzo z nas zadowolona, bo płynęliśmy bardzo wolno (łącznie 20 godzin), co oznacza mniej skarg od mieszkańców barek mieszkalnych na kanałach. Wszyscy podkreślają, że mieliśmy wspaniałą pogodę, bardzo nietypową jak na październik. Żegnamy się miło i do następnego!

Uwagi

- Znajomość języka holenderskiego bardzo się przydaje podczas pływania. Mosty bywają otwierane przez cieciowych (no problem), po uprzednim telefonie albo na komórkę. O tych możliwościach informują duże żółte tablice przed każdym mostem i śluzą – niestety z tekstem po holendersku. Warto też mieć przynajmniej jeden naładowany telefon.

- Trzeba uważnie czytać mapy i być czujnym na drodze, zwłaszcza przy amsterdamskich mostach. Część śluz i mostów poza sezonem nie działa lub działa w ograniczonych zakresie, warto dokładnie wypytać o to armatora jeszcze przed wypłynięciem

- Holandia jest fantastyczna!

 

 

 

   

Tagi: barki, Holandia, Amsterdam, Le Boat
TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 5 December

Pierwszy i najpopularniejszy zespół szantowy "Stare Dzwony" obchodził jubileusz 20. lecia działalności.
czwartek, 5 grudnia 2002
Kazimierz Jaworski "Kuba" na s/y "Spanielek" ukończył regaty Mini Trasat; płynąc samotnie pokonał dystans prawie pięciu tysięcy mil w czasie 42 dni i 6 godzin, zajmując na mecie 2. miejsce.
poniedziałek, 5 grudnia 1977
We Wrocławiu powołano do życia oddział Yacht Klubu Polski.
czwartek, 5 grudnia 1946