TYP: a1

W objęciach Yemanjá

W objęciach Yemanjá
Jacht s/y Berg
Rodzaj rejsuTurystyczny
Kapitan / skipperArtur Bergier
Liczba uczestników5
RegionUkład Oceanu Atlantyckiego
TrasaRio de Janeiro - Angria dos Reis - Camburiu - Rio Grande - Montevideo
Piękny rejs na dobrym jachcie. Interesujące akweny wśród życzliwych ludzi (zwykle). Poczucie, że warto tam wrócić do dziś mnie nie odstępuje. Oto skok drugi - Rio de Janeiro - Angria dos Reis - Camburiu - Rio Grande - Montevideo + Buenos Aires

Dzień ZERO - 26 grudnia 2007

Dzień ZERO. Wreszcie wyruszyłem. Jestem w Paryżu. Czasu mam dosyć, więc poszukałem miejsca, gdzie mógłbym zapalic papierosa. To niestety nie jest łatwe. Przy okazji poznałem mlodego Austryjaka. Chlopak 22 letni leci do Chile. Bedzie się wspinal. Ma pozostać tam cały rok. Jego finanse na ten czas to... 6000 EURO! Tak tez mozna. Cholerna francuska klawiatura!!! Naprawde dziwny uklad klawiszy. Start z Paryza o 22:15. Do zobaczenia po drugiej stronie Atlantyku.

Rio de Janeiro

I wreszcie dotarłem. Po ok. 10 godzinach lotu (bez papierosów) jestem w Rio. Wymieniam na lotnisku trochę kasy, łapię taksówkę (79 reali) i jadę do mariny - ok. 30 km. Autobus byłby znacznie tańszy - 4 reale, ale torba ze stalkami na Berga ciąży okropnie, więc nawet nie próbuję szukać busa. Zaraz po wyjściu z lotniska zwala się na mnie brazylijski żar. Jest ok. 08:00 rano, a temperatura sięga już powyżej 25 stopni Celcjusza. Na drodze tlok. Samochody mijają się na centymetry. Z okna taksówki widać slamsy. Jak wszyscy uprzedzają, lepiej się w nie nie zapuszczać. Zresztą po co? Bieda jest wszędzie nieciekawa. Dojeżdżam do mariny. Wysyłam SMS'a do Artura i Ani. Wychodzą po mnie (nie można wejść na teren mariny bez specjalnej karty wstępu). Jak się cieszę, że tu dotarłem. Obawiałem się, że mój bagaż może zaginąć, jednakże jest i wraz z nim "stalki". Berg stoi przy kei. Wszystko OK. Ania robi kawkę (specjalną, bergową). Idziemy na piwko i basen w marinie. Jest pieknie. Żar osiąga ok 35 - 40 stopni. Jak mówi mój kolega "Jak się nie pogorszy, ciężko bedzie umrzeć". W planie jest jutrzejsze zwiedzanie Rio, drobne prace na Bergu i zakupy. Wypływamy do Montevideo prawdopodobnie 29 - 30/12. 27/12 - urodziny mojego syna. To nie są zwykłe urodziny. To 18-tka. Myśle o nim. Marina, w której stoi Berg to właściwie klub zeglarski - Clube Naval Charitas. Jest tu parę miejsc dla gości i my jesteśmy szczęśliwie jednymi z nich. Marina ma swój kompleks basenów kąpielowych, bar, gdzie serwują naturalne, wyciskane soki owocowe (cena 2 reale), piwo oraz różnego rodzaju menu obiadowe. Porcje potężne i smakowicie wyglądające. Jest też druga restauracja, czy też bar, gdzie w porze lunch'u można obiad kupić "na wagę". Nakłada sie na talerz cokolwiek chcesz, ważysz i płacisz. Ja ładuję na talerz różne dziwne rzeczy. Nawet nie wiem jak to nazwać. Całość kosztuje ok. 14 PLN. Jest bardzo dobre. Żar nadal leje się z nieba. Teraz jest bez cienia watpliwości ok. 40 stopni Celcjusza. Po kąpieli w basenie ruszam z Anią do Rio. Wsiadamy na prom i gonimy na drugą stronę zatoki. Uderzają mnie różne zapachy. Włóczymy sie między ulicami. Równocześnie zachowujemy czujność. Ania i Artur parę dni temu (w Sakvadorze) zostali w biały dzień napadnięci. Nóż do gardła Artura, kasa z kieszeni. Ani, napastnik wyrwał torbę z aparatem fotograficznym. Jak relacjonowała Ania, nie miała zgranych zdjęć z aparatu (wszystkie są niepowtarzalne), więc zaczęła gonić jednego z napastników, który uciekał z jej aparatem. Nie wiadomo, czy przestraszył się małej (wielkiej) Ani, czy miał inny powód, dość, że wyrzucił aparat. Ania odzyskała sprzęt. Tymczasem słońce między domami nie operuje bezpośrednio. Zresztą jest już po 17-ej. Mimo to jest ciągle bardzo gorąco. W jednym z ulicznych barów, kupujemy "suco pitanga" W drodze powrotnej trafiamy na miłą knajpkę. Połączenie księgarni-antykwariatu i knajpki. Właściciel mówi po angielsku, więc łatwo zamawiamy piwka i miło spędzamy parę chwil. Ruszamy na prom. Po drodze trafiamy na uliczną imprezę. Ludzie siedzą, grają sambę i śpiewają. Robię zdjęcie małemu chłopcu. Natychmiast wyciaga rękę po bakszysz. Po drugiej stronie zatoki okazuje się, że przypłynęliśmy nie w to miejsce co trzeba. Szukamy odpowiedniego autobusu. W międzyczasie robimy zakupy. Wino, ser i serveza. Kupuję od ulicznego handlarza naszyjnik "Woo Doo" ;o) Do mariny docieramy już po ciemku. Przed samym wejściem na jacht, nieszczęście. Zbija się jedno wino. Na szczęście mamy drugie. Pijemy za zdrowie mojego syna. Niech mu z baksztagu wieje! W oddali słychać bębny. Na plaży obok mariny grupki ludzi ubranych na biało odprawiają jakieś obrzędy. Palą małe ogniska. Ustawiają ołtarzyki z owoców, wina i wszelkiego dobra. Woo Doo. Zasypiam z komarami.

Umbanda/Macumba

Po porannych łączeniach z Internetem dociera reszta załogi etapu Rio – Buenos. Są to dwie osoby; Joanna i Błażej. Po krótkich powitaniach i przygotowaniu się ruszamy (Ania, Joanna, Błażej i ja) do Rio. Artur zostaje na jachcie. Pracy jest zawsze pod dostatkiem. Przeprawiamy się promem na drugą stronę zatoki. Celem jest Corcovado. Sławny monument Chrystusa z rozwartymi rękoma górujący nad Rio. Po pierwszych mijanych przecznicach postanawiamy zapakować się do taksówki. Oczywiście język angielski jest praktycznie nieznany dla Brazylijczyków, jednak posługując się mapą, gestykulacją i pojedynczymi słowami portugalskimi wyjaśniamy kierowcy, o co nam chodzi. Jest bardzo przyjazny, jak większość mieszkańców Rio. Zawozi nas najpierw na miejsce widokowe pod Corcovado. Mamy nawet zamiar przelecieć się helikopterem nad Rio, ale okazuje się, że terminal na karty visa nie przyjmuje naszej karty. Gotówki mamy zbyt mało. Dalej jedziemy pod sam szczyt. Tutaj kilkanaście stopni schodów i już jesteśmy u stóp sławnego monumentu. Widok jest oszałamiający. Niestety nad Rio unosi się lekka mgiełka i zdjęcia nie wychodzą zbyt dobrze. Drogę w dół postanawiamy pokonać kolejką szynową. Jedzie ona przez dżunglę, która ok. 15 lat temu została tu odtworzona, po wcześniejszym zupełnym wytrzebieniu. Drzewa chlebowe robią na nas największe wrażenie. Dalej z kolejki podążamy piechotą do centrum. Co chwila mijamy bary z sokami i przekąskami. Sok z pomarańczy zmieszany z innym owocem (nie mam pojęcia z jakim) smakuje wspaniale. Dojadamy również świetnymi przekąskami. W centrum zatrzymujemy się także na servezę. W tym upale, zimne piwo smakuje wyśmienicie. Z głośników słychać brazylijską sambę. Wsiadamy na przedostatni prom. Gdy docieramy na drugą stronę jest już zupełnie ciemno. Zaczynamy czuć głód. Z Anią i Joanną postanawiamy znaleźć coś na ząb. Jak poprzedniego dnia widzimy grupki ubranych na biało osób gromadzące się na plaży. Przygotowują ołtarzyki, zapalają świece i małe ogniska. Siadamy na murku by przyjrzeć się temu obrzędowi. Jeden z uczestników gestem ręki pozwala zrobić zdjęcie. Potem pyta jeszcze jedną ze starszych, ta pokazuje na główną „kapłankę”. Zbliżam się niepewnie. Gestami pytam czy mogę fotografować. Zgadza się. Tymczasem dosiada się do nas szczupła kobieta. Też ubrana jest na biało. Ma ogoloną głowę. Mówi trochę po angielsku. Jest bardzo otwarta. Opowiada o tym co się dzieje. To występujący prawdopodobnie tylko w Brazylii obrzęd religijny. Mieszanina chrześcijaństwa i afrykańskich rytuałów pogańskich. To Umbanda (pejoratywnie nazywana przez niektórych Macumbą). Na środku, między dwoma rzędami, głównie kobiet w różnym wieku, zbudowany rodzaj ołtarzyka. Jest to łódź z darami. Są kwiaty i palące się świece. Kobiety śpiewają, tańczą i klaszczą w dłonie. Bembniarz wybija jednostajny rytm. Najstarsza kobieta, najwyraźniej obdarzona szacunkiem pozostałych prowadzi ceremonię. W ruch wchodzą kadzidła. Bardzo podobny zapach jak w kościele katolickim. Potem zapach wydaje się być zbliżony do marihuany. Każde z nas, tak jak pozostali uczestnicy, zostaje okadzony. Inna kobieta, nawiasem mówiąc bardzo ładna, pali cygaro. Dzieje się wiele drobnych rzeczy, których znaczenia nie znamy. Cały rytuał ma na celu wezwanie dobrej bogini z morza. W opinii Kasji – towarzyszącej nam Brazylijki, Bogini - Yemanjá - jest piękną, długowłosą kobietą ozdobioną biżuterią na palcach i szyi. Spostrzegam, że uczestnicy oglądanego przez nas rytuału raczą się jakimś napojem pitym z bawolego rogu. Niedługo potem wpadają w trans. Atmosfera się zagęszcza. Ten moment uznajemy za odpowiedni, aby pożegnać naszą przewodniczkę po Macumbie i udać się na jacht. Długo nie mogę zasnąć. Cieszę się, że trafiła mi się ta uroczystość kultury obcej nam w Europie.

Długi weekend brazylijski

Ranek wstaje tak samo upalny jak wczoraj i przedwczoraj. Już o 07:30 jest tak gorąco, że myślę tylko o zimnych napojach i kąpieli w wodzie. Okazuje się, że dziś wszystkie biura są zamknięte. My zaś potrzebujemy dokonać odprawy przed wypłynięciem. Co gorsza jutro jest niedziela i też prawdopodobnie będzie zamknięte. Potem Sylwester. Po prostu długi weekend. Po Sylwestrze oczywiście Nowy Rok. Jeden z Niemców stacjonujących jachtem mówi, że ok. 60 – 80 mil na południe jest dogodne miejsce do odprawy przed Urugwajem. Ludzie są tam zorientowani w przepisach i bardzo przyjacielscy. W Rio, aby się odprawić trzeba ganiać aż do Portu Lotniczego. Tam jest to bardzo duży problem, ponieważ urzędnicy nie rozumieją, o co chodzi z odprawą ludzi z jachtu. Zanim sprawa jest rozwiązana pozytywnie mija zwykle cały dzień chodzenia od jednego do drugiego. Postanawiamy popłynąć dziś w nocy do owego miejsca, gdzie sprawy załatwia się łatwiej.

Pożegnanie Niterói

Od 0600 klarujemy jacht do drogi. Spieszymy się by wyjść tak wcześnie, jak to tylko możliwe. W ostatnim etapie, Recife – Rio, w trakcie sztormowej pogody uległ awarii ster. Puściły węże hydrauliczne (Artur, wybacz, jeśli terminologia nie jest odpowiednia). Przywiozłem owe węże. Teraz po ich zamontowaniu, trzeba odpowietrzyć cały układ hydrauliczny steru. Robiłem to już z Arturem w kwietniu, w Szczecinie. Praca ta wymaga niewątpliwie cierpliwości. Tym razem okazuje się ona bardzo potrzebna, ponieważ skwar jest niemiłosierny. Gdy tylko ster jest gotowy, oddajemy cumy i ruszamy na południe, 60 Mm od Rio, do Angra Dos Reis. Celem jest załatwienie formalności związanych z odprawą. Na kei żegna nas Susy. Z urodzenia Angielka, mieszkająca od 9-ciu lat na jachcie w marinie, którą właśnie opuszczamy. Wczorajszego wieczoru odwiedziła nas z mężem, Portugalczykiem (a może Brazylijczykiem?). Oboje 20 lat temu okrążyli glob, pływając 6 lat i odwiedzając różne miejsca i ludzi. Susy jest dobrym duchem mariny. Zna wszystkich i ciągle gotowa jest do pomocy innym żeglarzom. Wpisujemy się do jej księgi pamiątkowej. Susy twierdzi, że Berg jest pierwszym jachtem z Polski, który zawinął do Niterói Charitas w ciągu tych 9 lat spędzonych w tym miejscu. Wychodząc na ocean mijamy Copacabanę. Ta sławna na całym świecie plaża Rio de Janeiro, nie robi na mnie szczególnego wrażenia. W jej tle stoi mnóstwo wieżowców. Zaraz za nimi „przyklejone” są fawele, dzielnice biedoty. Tutaj bardzo łatwo można stracić portfel, a nawet, jak mówią niektóre statystyki, życie. Wiatr jest bardzo słaby z fordewindu. To dla Berga nie są wymarzone warunki. Najlepiej gdy wieje 4-5B z połówki lub ostrego baksztagu. Zarówno Błażej jak i Joanna stawiają pierwsze kroki na oceanie. Dla Błażeja Berg nie jest zupełną nowością (uczestniczył w zeszłym roku w jednym z rejsów), jednak nie ma on praktycznie żadnego doświadczenia żeglarskiego i wszystkich czynności musi uczyć się od początku. Joanna brała udział w paru rejsach. Mimo to ona również przechodzi krótki trening.

Angra dos Reis

31.12.2007 Sylwester. Wczesnym rankiem wchodzimy do Angra Dos Reis. Po lewej, na początku zatoki jest przystań Szkoły Morskiej. Płyniemy w głąb zatoki. Na samym jej końcu jest marina „Piratas”. Na pirsie stoją maszty z flagami różnych państw. Przed wejściem do mariny tankujemy jeszcze paliwo i stajemy longsize przy kei. Dziewczyna z obsługi informuje nas, że co prawda miejsce jest zajęte, ale możemy stać dopóki właściciel rezerwacji nie przypłynie. Po załatwieniu formalności w marinie, ruszamy dokonać odprawy do miasta. Trzeba uzyskać stosowne pieczątki i dokumenty w trzech miejscach. Kolejność jest ważna (informacja dla ewentualnych naśladowców). Najpierw Policia Federal, potem celnicy – Receita Federal, a na końcu Kapitania Dos Portos. Znalezienie Policyjnego posterunku nie jest łatwe. Rozpytujemy po drodze, ale wygląda, że wytłumaczenie jest dość zawiłe i ciągle musimy pytać dalej. Problem kończy się w jednym ze sklepów typu „mydło i powidło”. Właściciel załatwia sprawę prosto; wysyła z nami swego syna. Ten choć nie mówi ani słowa, zaprowadza nas pod samą bramę Federalnych. Z policją idzie „jako tako”, choć nie bez drobnych problemów. Kilka konsultacji, telefonów, kopii dokumentów (musimy sami ganiać po mieście, by zrobić ksero). Wreszcie mamy co potrzeba (?). Nasze kroki kierujemy do Kapitania Dos Portos. Tu jest przyjemnie chłodno (na zewnątrz dobrze ponad 40°C). Odsyłają nas do Receita Federal. Idziemy przez miasto w palącym słońcu. Jeszcze nigdy nie przebywałem tak długo w takich upałach. W Receita nie ma urzędników. Przy bramie jest tylko strażnik. Mówi, żeby przyjść o 1500, bo wszyscy są na obiedzie. Okay, my w takim razie, także idziemy coś zjeść. Jemy „na wagę”. Jest tak duży wybór, że trudno się zdecydować co nałożyć na talerz, a co odpuścić (bo nie dam rady zjeść). Cały talerz dobra, kosztuje mnie 13,20 Reali. Po obiedzie, w innym miejscu, pijemy kawę, piwko i soki. Ania i ja postanawiamy skrócić włosy. Do tej decyzji wydatnie przyłożył się upał panujący w mieście. Za rogiem trafiamy na mały zakład fryzjerski. Ustalamy cenę i już Ania siedzi, a starsza pani ciacha jej włosy. Po kilku pierwszych cieciach na Ani włosach, zastanawiam się czy decyzja była słuszna, jednak efekt końcowy jest całkiem dobry i rozwiewa moje obawy. Teraz Ani miejsce sam zajmuję. Maszynka do strzyżenia nie działa (wcześniej pani fryzjerka pożyczyła ja z zakładu obok, bo jej była zepsuta, a inny fryzjer był zajęty), więc seniora bierze się za nożyce i tnie moje włosy. W tym samym czasie pale papierosa. Czuję się jak w przedwojennym zakładzie fryzjerskim znanym z czarnobiałych filmów. Teraz na głowie jest trochę lżej. Wracamy do Receita Federal. Strażnik mówi, że niestety, ale jeszcze nie przyszedł odpowiedni urzędnik. Trudno znaleźć cień, jednak musimy czekać. Dopiero tuż przed 1700 zjawia się uprawniony do wystawiania odpowiednich dokumentów człowiek. Strażnik daje gestami znać, że to super. Chyba sam był trochę zażenowany, że musimy tak długo czekać. Samo opieczętowanie i podpisanie papierów nie trwa długo (w porównaniu do oczekiwania na nie). Czas ruszać do Kapitania Dos Portos. Tu znowu błogi chłód z klimatyzacji. Ubrany w biały uniform oficer jest miły i załatwia wszystko dość szybko. Wracamy na jacht. W marinie, przygotowania do nocy sylwestrowej widać przede wszystkim w sklepach. Z półek znikają szampany i inne alkohole. Powinniśmy już wychodzić, jednak uznajemy, że 3 – 4 godziny niewiele zmienią. Zostajemy do 2400. Jeszcze łączymy się z Internetem i wysyłamy SMS-y do bliskich i znajomych. Upał zelżał, lecz nadal jest bardzo ciepło. Zamawiam Caipirinhę. Drink na bazie limonki, cukru i cachaça (mniejsza o nazwę) wygląda bardzo apetycznie i niewinnie, jednak wali po głowie bardzo szybko i czujemy dobry szum. W kraju jest północ. Udaje mi się jakimś cudem dodzwonić do moich. Składam życzenia, a po trzech godzinach i tu, w Brazylii nastaje Nowy Rok. Z wszystkich stron zatoki strzelają sztuczne ognie. Pijemy po lampce szampana. Resztę dostaje Neptun. Nie mamy siły na picie. Oddajemy cumy i ruszamy w dalszą drogę.

01-01-2008 Enseada de Pausa

Nowy Rok. W nocy wiatr przeciwny. Dokładnie w mordę. Nad ranem zdycha zupełnie. O 0800 wchodzimy do pięknej zatoki Enseada de Pausa. Patrząc na nią, można by pomyśleć, że jesteśmy w Afryce lub równie dobrze na Karaibach. Jak się dowiadujemy od Brazylijczyków z sąsiedniego jachtu, miejsce to jest uważane za ostoję natury, gdzie nie można dostać się lądem, lecz jedynie od strony wody. Nie ma tu formalnych zasad, praw. Jest tu wielu młodych ludzi (właściwie tylko młodzi). Za pierwszym szeregiem zieleni, rozsiane są namioty. Jak można się domyślać, odbywała się zeszłej nocy sylwestrowa zabawa. Jest bardzo klimatycznie i kolorowo. Artur zostaje na jachcie a reszta załogi łapie „stopa pontonowego” i płyniemy na brzeg. Piwo kosztuje tu 4,5 Reala co stanowi podwójna cenę np. z mariny w Rio. (ale i tak dość tanio). Robimy zdjęcia i włóczymy się po okolicy. Zanim opuściliśmy łódź, Ania zbudowała z dwóch odbijaczy małą tratwę. Teraz przy jej pomocy transportuję worek z aparatem fotograficznym, pieniędzmi i innymi drobiazgami. Płynę wpław i ciągnę tratwę za sobą. Ach, „jak się nie pogorszy, ciężko będzie umrzeć”... Obok nas, na kotwicy stoi inny kecz, „Ilha Do Mol”. Zapraszają nas na pokład i częstują piwem. Jacht przygotowuje się do płynięcia na „Duże Koło” przez Panamę na Pacyfik. Rozmawiamy chwilę i wracamy na Berga. Cały czas jest dokładnie w pysk. Czekamy. Nie możemy złapać prognozy. Piszę do naszego wspólnego przyjaciela SMS z prośbą o prognozę pogody. Można na niego liczyć. Rzeczywiście ok. 0100 czasu polskiego przychodzi SMS. „Do czwartku pod wpływem płytkich wyżów. Piątek niż. Do niedzieli niż. Wszystkie niże bezgradientowe. Wiatry słabe, zmienne z przewagą NE. Jutro od południa się poprawi. Od piątku znowu kręci”. Wachty kotwiczne i czekamy do rana. Noc przebiega spokojnie. Z brzegu słychać reage. Palą się ogniska na plaży. Niebo usiane gwiazdami. Po tej stronie globu są zupełnie inne niż u nas. Jest ich tak wiele, że bardzo trudno rozpoznać jakikolwiek gwiazdozbiór.

Z Babcią, z wiatrem i falą

Zero wiatru. Kawa z „bergowego ekspresu”, śniadanie i kotwica w górę. Tu na Bergu, winda kotwiczna jest ręczna. Konkretna praca, wyciągnąć kotwicę z kilkudziesięcioma kilogramami łańcucha. Gdy kotwica jest już wyrwana, ruszamy na silniku. Ocean dość gładki, chociaż od rana się chmurzy. Liczymy na korzystniejsze warunki za cyplem, gdzie odłożymy się na kurs 240°. O 1200 mamy rzeczywiście korzystniejszy kierunek wiatru, jednak siła spada. Postawiony jest grot, duża genua i bezan. Prędkość jednak jest bardzo mała. Późnym popołudniem uruchamiamy samoster, „Babcię Wiktorię” nazwaną tak od imienia szanownej Babci Ani. Imię to wymalowane jest na płetwie wiatrowej samosteru. Wiatr najpierw wzrasta, a potem spada do 4w. Na niebie początkowo cirrusy, a potem wygląda jakby przechodził front atmosferyczny. Około 1900 praktycznie przestaje wiać. Idę spać. Ania budzi mnie o 2300. „Zrzucamy genuę”, mówi cicho, by nie zbudzić innych. Wstaję jak automat. Po ciemku zakładam szelki i wychodzę na pokład. Trochę się rozwiało. Wieje z baksztagu i „Genia” strzela na fali. Wpinam się w lifelinę i idę na dziób razem z Anią. Artur tymczasem włącza światła salingowe. Efektownie wygląda oświetlony pokład z perspektywy dziobu. Zrzucamy genuę i ładujemy ją do forpiku (jest wolny, bo reszta załogi śpi w mesie). Teraz wciągamy kliwra. Mam jeszcze trochę czasu na sen. Kładę się do koi, lecz nie mogę już zasnąć. Sam wstaję na moją wachtę o 2400. Pod pokładem jest gorąco. Można sobie tylko wyobrazić jak byłoby, gdyby wiało z bejdewindu. Teraz wiatr wtłacza powietrze do środka, jednak temperatura jest wysoka. Praktycznie nie przykrywam się w ogóle. Długa, ale dość wysoka fala powoduje rozkołys. Wiatr z pełnego baksztagu nie jest dla wielu ich ulubionym. Ania nie choruje, ale jak mówi, głowa ją zawsze boli gdy płynie „pełnym”. Wszyscy zasypiają. Zostaję sam na wachcie. Ponieważ jacht prowadzi teraz samoster, moim zadaniem jest tylko kontrola kursu i drobne korekty oraz obserwacja. Niebo z rozgwieżdżonego staje się zachmurzone. Średnio 3 – 4 statki są w zasięgu wzroku. Trzeba bacznie obserwować, bo jak wynika z różnych doświadczeń, oni nie obserwują nas, a w każdym razie lepiej tak myśleć. Idziemy 4w. Nie jest to zawrotna prędkość, ale jak wiatr pozwala, tak jacht płynie.

Będzie żur!

Zachmurzenie i gorąco. Wstaję z koi z „piaskiem” w oczach. „Bergowa kawa” powoli stawia mnie na nogi. Jak zwykle jest mocna i słodka. Małe śniadanie budzi mnie zupełnie. Wiatr 10 – 11w z pełnego baksztagu SEE. KK 240°, prędkość 4,5w. Spadło parę (dosłownie) kropel deszczu. Już pomyślałem, że będzie okazja do słodkiej kąpieli, ale niestety „ z dużej chmury, mały deszcz”. Około 1400 zaczyna padać trochę mocniej i ochładza się. Schodzę z wachty i zabieram się do przygotowywania obiadu. Będzie żur! Sam wywar zrobiony jest na jachcie, jakiś czas temu, z mąki żytniej (chyba się nie mylę?). Teraz kroję boczek. Jest trochę „pachnący”, więc obsmażam go solidnie i dodaję cebulę. Gdy jest już odpowiednio przygotowany, dolewam wody i dodaję obrane, pokrojone ziemniaki, czosnek, trochę ziół (nie mam pojęcia jakich, ale mają zastąpić majeranek). Zamykam garnek szybkowaru. W międzyczasie gotuję jajka na twardo. Zamiast śmietany, do dyspozycji mam rodzaj serka topionego w konsystencji gęstej śmietany. Nie mam pojęcia jaki będzie efekt końcowy. Czekam cierpliwie na dźwięk szybkowaru, mający informować o końcu procesu gotowania. Od tego momentu należy odczekać 3 – 4 minuty. Tymczasem, ponieważ pada deszcz, luki są pozamykane i w kambuzie robi się sauna. O 1430 wreszcie przestaje padać i rozwiewa się. Nawet słońce pokazuje się zza chmur. Płyniemy 5,5 węzła, i o to chodzi! To jest to co tygrysy lubią najbardziej! Długa fala oceaniczna pcha nas do celu. Zapach z szybkowaru robi się coraz intensywniejszy podnosząc tym samym morale załogi. Dzieje się tak, aż do momentu, gdy odkrywam, że garnek nie ma uszczelki. Okazuje się, że cała woda wyparowała i to co znajduje się wewnątrz przypomina bardziej tzw. „jadło chłopskie” (dużo przypalonych ziemniaków i boczku z cebulą). Przychodzi mi do głowy, aby w te potrawę przerobić zawartość szybkowaru, ale postanawiam mimo wszystko kontynuować. Dolewam zakwas żuru ze słoja i dopełniam wodą. Chwilę gotuję. Dodaję jeszcze ziół i czosnku. Zagęszczam roztworem z serka, maki i wywaru z gara. Jeszcze trochę gotuję. Trochę jest inne, niż zwykłem robić w domu, ale i tak prawie cały gar zostaje pochłonięty przez załogę jachtu. Artur, Ania i Joanna proszą nawet o dokładkę. Arturowi nakładam prawie całą, dodatkową porcję. „Aż takie dobre, to nie jest” – komentuje z uśmiechem, ale zjada do końca.

Ekspress polecony

Rozpoczynam moją wachtę. Horyzont od NW jest czarnym pasem, pod którym widać jasną przestrzeń. Wpatruję się w tę chmurę i mam wrażenie, że szybko pędzi w nasza stronę okrążając nas od rufy. Rzeczywiście czarny pas zbliża się do nas. Wiatr na razie jest słaby. Artur, który jest teraz na pokładzie komenderuje zrzucenie genui i postawienie w jej miejsce pierwszego sztaksla. Oczekujemy na deszcz i silne szkwały. Tymczasem czarny pas zatacza lekki łuk i w chmurach rozpoczyna się fajerwerkowy spektakl. Niebo rozświetla się kilka razy na sekundę. Wydaje się, że burza nas nie ominie. Wiatr jednak na razie nie zmienia swojej siły, lecz tylko kierunek. Zmuszeni jesteśmy do zmiany halsu. Spada lekki deszcz. Pada może 10 – 15 minut, jednak tak słabo, że trudno to uznać za prawdziwą ulewę. Zaraz potem wiatr tężeje do 23 węzłów i płyniemy ponad 7w. Taki wiatr przydałby się na dłużej. Może wtedy nadrobilibyśmy stracony czas. Niestety po pół godzinie siła wiatru spada i również kierunek wraca do stanu poprzedniego. Około 2330, burza, a raczej jej widzialne objawy – rozbłyski, zanikają i znowu zapada ciemność. Dokonuję wpisów do dziennika jachtowego, budzę następną wachtę i gramolę się po ciemku do koi. O 0800 znowu wstaję by objąć kolejna wachtę. Płyniemy bardzo leniwie i musze przyznać, że zaczynam mieć poważne obawy czy zdążymy na czas do Buenos Aires. O Montevideo chyba trzeba zapomnieć. Szkoda, podobno bardzo ciekawe miejsce. Nawiązując do ostatniego mojego rejsu oceanicznego, namawiam do napisania „listu butelkowego”. Ostatnim razem udało się pięknie. List wyrzucony 200Mm na wschód od Azorów, po prawie dwóch latach został znaleziony na plaży w Meksyku. Może i tym razem ten zawędruje do kogoś, kto odpowie na niego? Układam tekst angielski. Lakoniczny i prosty. Podaje nazwę jachtu, skąd, dokąd płynie, i proszę znalazcę o odpowiedź drogą e-mail’ową. Proszę o informację, gdzie list został znaleziony, o zdjęcie listu i butelki oraz o parę słów o sobie. Ania przepisuje list „na czysto”, stawia pieczątkę „Berga”. Wpisuje pozycję jachtu, oraz nasze e-mail’owe adresy. Artur, Ania i ja, podpisujemy się. Na odwrocie piszemy to samo, ale w języku polskim. Dodatkowo Ania nakleja nalepkę z flagą Polski. Teraz poszukiwanie butelki i korka. Z głębi jednej z bakist zostaje wyciągnięta pusta butelka po koniaku, oraz korek od butelki po winie. Koniakowa butelka, po bliższych oględzinach okazuje się zawierać mały łyczek koniaku. Z zasady na Bergu, w trakcie żeglugi, nie pije się alkoholu. Tym razem robię odstępstwo od reguły i osuszam butelkę, wlewając w siebie łyk rozgrzewającego płynu. Te kilka kropli smakują wyśmienicie. Teraz z kalendarza wycinam nożem kilkanaście centymetrów zielonej wstążki, służącej jako zakładka. Ania zwija w rulon list. Ja zawiązuję go wstążka i wkładam do butelki. Korek jest za duży, ale wciskam go na siłę. Artur, drewnianą deską do krojenia, uderzając w korek, wbija go do końca. List jest gotowy do wysyłki. Ania ma teraz miły przywilej wyrzucenia butelkowego listu za burtę. Mam nadzieję, że trafi do ludzi, którzy będą wiedzieli co z nim uczynić i że nasz list będzie również dla nich miłą i ekscytującą niespodzianką. W momencie wysyłania listu jacht jest na pozycji 26°01,5’S; 46°27,2’W.

Piraci!

Gdy o 0400 rano wychodzę na wachtę noc jest czarna. W oddali, przed dziobem widać niewielkie rozbłyski przebrzmiałej burzy. Na całej długości wybrzeża brazylijskiego nie ma praktycznie ani jednej stacji Navtex’u. Niedługo po zmianie wachty, Artur stara się znowu złapać prognozę pogody. Jest, udało się uzyskać forecast! Niestety nie nastraja optymistycznie. Nie ze względu na siłę wiatru lecz jego kierunek – SE – S. Między gęstymi chmurami wyłania się dopełniający się sierp księżyca. Właściwie widać całą jego resztę, jakby w jaśniejszej otoczce. Trwa ten spektakl może z 15 minut. Potem znowu ginie w chmurach. Artur idzie spać i ja zostaję z nocą, oceanem i własnymi myślami. Płynę kursem 235 i mam wiatr prosto w dziób. Trochę tężeje, ale i tak muszę wspomagać się silnikiem. Brązowy grot wybrany na blachę niewiele daje. Przed nocą, obawiając się burzy, zrefowaliśmy go. Teraz ta powierzchnia na tle nocy wydaje się być z nią związana. Czas mija wolno. Berg, na oceanicznej fali, tym razem skierowanej naprzeciw nam, to unosi to opuszcza swój dziób. Ponieważ w czasie poprzedniej wachty spadł krótki, ale ulewny deszcz, miejsce do siedzenia przy sterze jest mokre. Decyduję się więc na sztormiak, który naciągam na tyłek. Jest trochę chłodny wiatr i mokre gacie nie są w tej chwili szczególnie zalecane. W ostatniej godzinie mojego wachtowania zaczynam odczuwać głód. Wczorajsza kolacja była przedłużeniem obiadu, z którego zostało pół gara (skąd inąd dobrej) zupy warzywnej. Nie chcieliśmy, aby się zmarnowała. Postanowiliśmy nie robić kolacji, lecz właśnie dokończyć zupę. Właśnie chyba ze względu na niewielką chyba utratę kalorii na tym ciepłym akwenie, zapotrzebowanie na jedzenie zmniejsza się. Jednak tej nocy, a właściwie już poranka, bo słońce zaczęło dość mocno przygrzewać i chmury odeszły na widnokrąg, usłyszałem jak moje bebechy „grają marsza”. O 0800 budzę Joannę i Błażeja. Zmieniają mnie, a ja ciupasem zabieram się za śniadanie. Przygotowuję kawę alà Berg, jajka na miękko i otwieram 2 puszki rybne w oleju. A jak!? Po rytualnej kawie i papierosie, stawiamy bezan i kliwer. Idziemy ostrym bejdewindem 270° zaledwie 3,3w. Gdy patrzę na wodę przy burcie, wydaje się jakbyśmy prawie stali. Na szczęście log nie kłamie (chyba, że płyniemy w prądzie wstecznym). Od dnia wyjścia z Rio zrobiliśmy zaledwie 374Mm. Zostało jeszcze około 750Mm. Czas upływa nieubłaganie. Nie jest dobrze. Jeśli wiatr nie odkręci i nie nabierze większej mocy, obawiam się, że nie tylko nie będzie czasu zwiedzać Buenos Aires, ale także nie zdążę na samolot 14 stycznia. Co wtedy? Chrzanić robotę, (przedłóżę urlop),ale bilet na samolot? Z drugiej strony, gdyby nie ta cholerna praca, mógłbym płynąć dalej na Horn, lub trochę popodróżować po tym dość jednak odległym kontynencie. Właściwie jak już się leci taki kawał, przez pół świata, to celowym byłoby zobaczyć jeszcze coś oprócz oceanu. To fakt, że On – Ocean, w każdej chwili jest inny. Nawet nie trzeba być wnikliwym obserwatorem by stwierdzić, że ten ogromny bezmiar wody żyje swoim życiem. Pulsuje. Nawet gdy wydaje się bardzo spokojny, pcha swoje wielkie fale. Są długie i majestatyczne. Nawet nie do końca potrafię sobie wyobrazić jak wygląda, gdy jest naprawdę wkurzony. Od rana wiatr tężeje. Kierunek SE – SSE, czyli w mordę. Zakładamy ref na grocie. W oddali majaczy mały kuterek rybacki. Jak mówi Artur, jeśli to rybacy pogoda powinna się poprawić. Kuter idzie prostopadle do nas. Jakieś 0,5 mili od nas, zmienia kurs i kieruje się w naszą stronę. Taki manewr jest zupełnie niezrozumiały. Odpadamy, ale on dalej zmienia kurs. Wygląda jakby chciał nas staranować. To nie rybacy, to piraci – mówi rozemocjonowana Joanna. Patrzę przez lornetkę. Rzeczywiście kuter nie wygląda na rybacki. Są już tak blisko, że widzę twarze na ich pokładzie. Mijamy się. Oni jednak robią zwrot i ponownie zrównują się z nami. Facet w sterówce daje znak gestem ręki, aby się zatrzymać. Nie reagujemy. Teraz widzę, że na pokładzie jest 8 mężczyzn. Gęby raczej niepiękne. Nie mamy pojęcia jakie są ich prawdziwe zamiary. Właściwie w ogóle nie mamy pojęcia czego od nas chcą. Prawdopodobnie to przemytnicy. Odchodzą nam za rufę. Myślę, że będą podchodzić od zawietrznej. Pytam Artura, czy ma rakietnicę. Z takiej broni, z bliskiej odległości, można wypalić przeciwnikowi całkiem spory otwór dodatkowy. Rakietnica jest. Kuter jednak rezygnuje. Być może przyjrzał się nazwie jachtu, zobaczył banderę na bezanie i odpłynął swoim kursem. Podejrzewamy, ze mógł być w okolicy umówiony z jakąś jednostką pływającą w celu wymiany towaru. To oczywiście jedna z hipotez, ale tak czy siak całe zajście wywołało trochę adrenaliny. Mija jeszcze trochę czasu i po 1600 kładę się do koi. Zasypiam dość szybko. Po około godzinie budzi mnie Artur. "Co? Już moja wachta? Jak ten czas płynie?"- pytam zdziwiony. Nie, to inna sprawa. Artur uzyskał prognozę na najbliższą dobę. Okazuje się, że oczekiwany jest sztorm 8B, a wysokość fal ma sięgać 4m. Na oceanie to kawał góry. Decydujemy się zmienić kurs na jedyny w okolicy port i przeczekać sztorm. Robimy tak nie tylko ze względu na zasadność i dobrą praktykę, ale również ze względu na bardzo małe doświadczenie jednej z wacht – Joanny i Błażeja. W sztormie trzeba harować, oni niestety nie mają umiejętności pozwalających na samodzielne działania. Tak czy siak kurs 286°. Dostajemy „połówkę” i od razu łapiemy 7 węzłów. Do brzegu 54Mm. Zmieniamy kliwra na małą genuę. Sporo pracy na dziobie. Woda co chwila zalewa mnie w czasie zmiany żagla. Wreszcie jest gotowy do postawienia. Genua góra! Błażej kręci korbą fałową. Żagiel idzie w górę. „Genua dół” – krzyczę. Oto w okolicy rogu szotowego żagiel się rwie. I znów robota. Genua precz. Ląduje pod pokładem. Stawiamy ponownie kliwra. Gdy wracam do kokpitu jestem mokry, nie tyle od potu co od słonej wody. Mam sucho w ustach. Z „jaskółki” wyciągam butelkę wody i piję łapczywie. Teraz należy się papieros. Znowu „psia wachta”. Tym razem jestem diablo śpiący. Płyniemy na samosterze, więc tylko siedzę i gapię się w coraz bardziej zbliżające się światła lądu. Nie mogę utrzymać otwartych powiek. Dziś spałem tylko 2 godziny i daje mi się to teraz we znaki. Ostatkiem woli dotrzymuje do końca wachty.

Camburiu

Niestety ułożenie się w koję nie wchodzi w grę. Właśnie wchodzimy w główki portu. Jest ciemna noc i jak na tę szerokość geograficzną dość chłodnawo. Od czasu do czasu popaduje deszcz. Rozglądamy się za mariną lub jakimś miejscem do przycupnięcia przy nabrzeżu. Nic godnego uwagi nie znajdujemy i w końcu stajemy longsize przy nabrzeżu marynarki zaraz przed ogromnym kontenerowcem. Zasypiam natychmiast. Niestety nie trwa to długo (jak można było się spodziewać) po godzinie snu przychodzi marynarz i inny człowiek mówiący po angielsku. Pyta czy potrzebujemy pomocy. Gdy okazuje się, że nie, prosi (z wielką niechęcią), abyśmy zmienili miejsce postoju, gdyż to należy do armii. Pytamy o marinę. On z kolei pyta marynarza i tak odbywa się rozmowa w 3 językach. Nie pozostaje nam nic innego jak oddać cumy i poszukać mariny. Najpierw wpływamy do „publico” Woda jest koloru zawartości szamba i mniej więcej takiego zapachu. Jest tak płytko, że sonda pokazuje ok. 70cm. Idziemy miedzy pławami bardzo ostrożnie. W głębi, na bojach stoi kilka małych jachtów. Na małej łódce z jednym wiosłem, opodal nas, kręci się młody chłopak. Jest niemową, ale ciągle próbuje coś gestykulować i wydawać nieartykułowane odgłosy. Gdy stajemy na jednej z boi, widok nie napawa optymizmem. Podpływa do nas inny gość na podobnej łódeczce jaką dysponuje niemowa. Ten co prawda (nic nowego) nie mówi po angielsku, ale (również nic nowego) dogadujemy się całkiem sprawnie, właściwie dzięki intuicji, i dobrej woli. Okazuje się, że właściwa marina jest kawałek dalej na południe. Ruszamy z tego zatęchłego miejsca ze stojąca , żółtą wodą. Gdy mijamy ponownie główki portu i kierujemy się w prawo, naszym oczom (już w promieniach słońca) ukazuje się spore miasto z wieżowcami i długa plażą. To Camburiu. W głębi po lewej stronie zatoki znajduje się marina. Stajemy przy jednej z kei, jednak obsługa pokazuje nam inne miejsce, nawet lepsze. Wszyscy są bardzo nas ciekawi i starają się pomóc jak tylko można, a w każdym razie okazać przyjaźń i gotowość pomocy. Nie bardzo wiedzą skąd jesteśmy i gdzie leży Polska, jednak gdy dowiadują się, że jacht jest w drodze od miesięcy, wykazują uznanie i podziw. Zaraz pokazują gdzie są prysznice itd. Nie wiem czy z dobroci serca, czy po prostu nasz zapach po kilku dniach na oceanie w wysokiej temperaturze, nasuwa jedyne skojarzenia. Potrzeba słodkiej wody do mycia. Rzeczywiście miło puścić swobodnie wodę pod prysznicem i lać chłodny płyn na głowę. Tymczasem klar na jachcie. Dodatkowo Ania z Arturem uruchamiają małą, jachtową pralkę (marina ma na szczęście prąd 220V). Bardzo szybko wszystkie wyprane rzeczy zajmują sztormrelingi i rozmieszczone między wantami linki. Wyglądamy jak jedna wielka suszarnia. Joanna i Błażej ruszają w miasto, a my jeszcze działamy na pokładzie. Artur piecze chleb w swojej machinie. Ania też się jeszcze krząta, a ja fotografuję. Gdy jesteśmy gotowi ruszamy na poszukiwanie „ściany płaczu”. Trzeba wypłacić pieniądze. Z bankomatami jest tu dość krucho, a my mamy coraz większą ochotę na dobry obiad. Odpowiedni bankomat znajdujemy w supermarkecie. Teraz jesteśmy już w drodze do knajpki. Tak naprawdę Camburiu jest miejscem dość drogim jak na brazylijskie warunki. Porównanie cen jakie widzieliśmy w Rio z cenami tutejszymi, wypada na korzyść tego pierwszego miejsca. Zanim znajdujemy restaurację, jesteśmy już naprawdę głodni. Zamawiamy danie dla 2 osób (kelner daje nam do zrozumienia, że to dość duża porcja i na pewno najemy się we troje). Najpierw na stole stawiana jest zimna serveza. Zamówiliśmy trzy, jednak podawana jest tylko jedna. Oczywiście kelner nie zapomniał o reszcie, jednak w ten sposób pozostałe piwa nie ogrzewają się niepotrzebnie. Gdy na stół trafia zamówione danie, jesteśmy prawdziwie zaskoczeni. Na wielkim platerze podano nam ogromnych, przeogromnych rozmiarów stek. Ten kawał mięsa, zająłby miejsce na ponad 3 talerzach nie zostawiając wolnej przestrzeni. Dodatkowo otrzymujemy spore michy ryżu, sałat, sałatkę ziemniaczaną oraz frytki. Oczywiście dodatki typu oliwa, pieprz czy sól są także na miejscu. Stek jest bardzo smaczny, ale i tak nie dajemy mu rady i zostaje część, którą z powodzeniem najadłby się jeszcze jeden biesiadnik. Na jacht wracamy bardzo objedzeni zapewniając się wzajemnie, że kolacji nie będziemy jeść na pewno. Mimo tych uroczystych zapewnień, gdy przychodzi wieczór, płyniemy na druga stronę rzeki małym, publicznym promem. Zaraz znajdujemy niewielki barek. Siadamy pod drzewami o zupełnie nieznanej nazwie. Zamawiamy oczywiście piwo. Wiatr znad rzeki przywiewa zapachy z kuchni. „A może byśmy jednak coś wciągnęli?” Śmiech. Zamawiamy krewetki, coś co zupełnie nie wiemy czym jest w istocie oraz pizzę. Pierwsze przychodzi danie o nieznanym pochodzeniu. Faktycznie są to chyba zmielone owoce morza wepchnięte w skorupę kraba. Do tego kawałki limonki i sałata. Zaraz chłopak z baru serwuje krewetki. Gdy już mam dość, na stole pojawia się ogromna pizza. Jest wielka jak koło od roweru. Tak na moje oko ze 22”. Tylko łakomstwo i ociężałość powstrzymuje nas od ucieczki z krzykiem na ustach. Obsługa baru specjalnie dla nas zmienia wyświetlane na ekranie napisy portugalskie na angielskie. Są to słowa piosenek śpiewanych przez brazylijska gwiazdę muzyki rozrywkowej. Koncert odbywa się w Rio, na stadionie Maracana. Nie wiem ilu ludzi mieści ów ogromny stadion, ale jest wypełniony po brzegi. Tymczasem w knajpce obok rozstawia się zespół muzyków ze swymi instrumentami. Po chwili zagłuszają muzykę dobiegającą z baru gdzie my kończymy kolację. Prawdę mówiąc ta muzyka na żywo – samba, jest znacznie bardziej ciekawa . Ludzie siedzący przy stolikach i okolicznych murkach czy ławkach zaczynają tańczyć. Widać, że impreza dopiero się rozkręca. My jednak nie wiedząc jak długo pracuje prom, ok. 2200 wracamy do mariny. Jeszcze długo w nocy słychać gorące rytmy samby ze wszystkich okolicznych barów.

Obrigado

Chyba poniedziałek. Dziś staje się już zupełnie jasne, że nasz rejs nie uda się zakończyć o czasie, czyli 13 stycznia. Przed nami jeszcze ponad 700 mil. Musielibyśmy naprawdę dobowo pokonywać ponad 100 Mm. Oczywiście jest to możliwe, ale prognozy z dnia wczorajszego, raczej nie napawają optymizmem. Kierunek nawet, nawet, ale siła, to tylko 3w. To właściwie żółwie tempo. Także wspomagania silnikiem, na tak długim przelocie, nie przyniosą spodziewanego wyniku. Widzę, że Artur czuje się niekomfortowo, ale tak naprawdę, to nie jest jego wina. Splot okoliczności, kiepskie wiatry, odpowietrzanie silnika w Rio i na dodatek rozdarta genua. Wystawiamy, a właściwie dźwigamy, ciężką jak cholera maszynę do szycia. To przydatne urządzenie waży chyba ze 40 kilo. Transport wąskim korytarzem z rufy do kokpitu, a potem rozkładanie tego patentu (Artur, jeszcze w Szczecinie, zbudował cały system dla maszyny) jest dość męczące. Gdy maszyna jest gotowa do pracy, zaczyna się akcja „genua”. Ania, Joanna i ja idziemy do recepcji mariny, aby uzyskać połączenie z Internetem. To okazja, aby za pośrednictwem Skype’a pogadać chwilę z bliskimi. Dla mnie to tez okazja, aby porozmawiać z Hanią (moją żoną) na temat sposobu dostania się do domu z Buenos Aires. Okazuje się, że przebukowanie biletu jest niemożliwe. Muszę kupić nowy. Ten dodatkowy wydatek nie jest przyjemny, jednak jak mus to mus. Ostatecznie za radą Hani decyduję się na zakup bezpośrednio na lotnisku, nie zaś od razu przez agencję. Mogłoby się bowiem okazać, że i na nowy termin odlotu nie zdążę. W takiej sytuacji zakup trzeciego biletu byłby zdecydowanie ponad standard. Dzwonię także do mojego bossa w firmie. Opowiadam mu jaka jest sytuacja, i że nie będę „on time” w Polsce. Śmieje się. Żeglarstwo nie jest dla niego. Ta niewiadoma, nie jest dla człowieka, dla którego najlepsza rozrywką jest przerzucanie kanałów w TV. Żegnając się z naszym „Obrigado”, starszym mężczyzną obsługującym nasz odcinek kei, daję mu „smycz” do telefonu komórkowego (Ania wynalazła ją skądś), z polskimi barwami i napisem „Poland”. Cieszy się jak dziecko i robimy uścisk „misia”. Ci ludzie na kei, z obsługi, traktowani są tutaj trochę jak osoby gorszej kategorii. Facet z „mydelnicy” obok (dużej łódki motorowej), po prostu gwiżdże na naszego „Obrigado” i ten wynosi mu śmieci z jachtu. My od samego początku pobytu w Marinie Tedesco odnosimy się bardzo przyjaźnie do obsługi, a szczególnie do „Obrigado”, który wykazuje, zresztą jak większość Brazylijczyków, bardzo otwarte i przyjazne usposobienie. Nie mówi ani słowa po angielsku, a mimo to rozumiemy się doskonale. Teraz opuszczamy tę drogą marinę i korzystając z dobrego wiatru, kierujemy się na południe.

Zyskuję godzinę, tracę okulary

Artur budzi mnie. Gdy jestem już na decku, okazuje się, ze jest 0500. Obudził mnie godzinę później niż przypadała moja wachta. „Nie chciało mi się spać, więc postałem trochę dłużej”, mówi z uśmiechem. Tak naprawdę sądzę, że uważa, iż ponieważ w gruncie rzeczy, ja wachtuję sam (Joanna z Błażejem, a Ania zwykle z Arturem), może podarować mi tę godzinę snu ekstra. Rzeczywiście wachta z druga osobą jest przyjemniejsza i szybciej upływa. Za sterem można się zmienić, pogadać i czas biegnie niepostrzeżenie. Około 0600 zza horyzontu wstaje słońce. Najpierw robi się jasno, a dopiero po dobrej chwili widać wyraźnie pierwsze promienie wychylające się zza chmur na widnokręgu. Niedługo potem, eksplozja światła i już jest. Oślepiający, żółty krąg. W międzyczasie nadchodzą chmury i po godzinie znów słońce znika za nimi. Myślę jednak, że nie będzie to trwało zbyt długo, bo chmury nad jachtem gdzieś się rozpłynęły. Tymczasem w Polsce jest zima, śnieg i ujemne temperatury. Tu bardzo szybko się o tym zapomina i wydaje się, że wszędzie jest piękne, upalne lato. Płyniemy fordewindem z prędkością 4,7w. Żagle na motyla. Brązowy grot i biała genua. „Babcia” utrzymuje nas na kursie. Nad nami bezchmurne, błękitne niebo. Tylko na zachodzie trochę kłębiastych cumulusów. Na obiad Ania robi botwinkę. Zupa udaje się świetnie, jednak jak się okazuje, brakuje śmietany. Jeszcze raz serek w kubku, a także majonez doskonale ją zastępują. Cały czas wieje z fordewindu i dochodzi do 20-23w. Zrzucamy dużą genuę. Na jej miejsce ma być postawiona mała. W trakcie stawiania, żagiel zawija się wokół sztagów. Robi to tak perfidnie, że jedynie całkowite wypięcie tego sztaksla umożliwia dojście z nim do ładu. Cała sytuacja ma miejsce, gdy wachtę ma Joanna i Błażej. Trzeba pospieszyć z pomocą. W ferworze walki na dziobie, gubię jedno ze szkieł w moich jedynych okularach przeciwsłonecznych. Podejrzewam, że może być ono w fałdach zrzuconej do forpiku dużej genui. Czy się odnajdzie podczas ponownego stawiania „Geni”? Mam nikłą nadzieję.

Słono

Na niebie nieprzeliczona ilość gwiazd. Dziś, wydaje mi się, jest ich znacznie więcej (o ile to jeszcze możliwe) niż podczas minionych nocy. Jacht płynie całkiem raźno. Cały czas utrzymuje się fordewind. Prędkość 5,5w. Jeśli kierunek i siła się utrzyma, wejdziemy do Urugwaju! Na śniadanie Błażej robi jajecznicę. Niestety przesadza z soleniem i całość w ogóle jest trudna do przełknięcia. Dwie szklanki mleka potrzebne są do przepłukania gardła. Co jak co, ale soli wokół jest pod dostatkiem. Około 1000, siła wiatru spada do 7,5 – 8,5 węzła. Wspomagamy się silnikiem, by nie tracić i tak już nadwątlonego czasu. Ponowna zmiana następuje o 1400. Wiatr osiąga swą siłę 15 węzłów i znowu suniemy, tym razem lewym baksztagiem z prędkością ponad 5w. Nieszczęście!...Moja kolej na robienie obiadu! Morduję się w kambuzie. Klima (okienko w kambuzie wychodzące do kokpitu, podwieszone na krawacie) co prawda działa, ale i tak pot spływa po mnie ciurkiem. Gdy obiad jest gotowy okazuje się, że mięso, również użyte do śniadania, jest bardzo słone, co w dużym stopniu psuje cały mój wysiłek. Właściwie po jasną cholerę tak jest posolone! Zostało kupione w Rio. Jeśli nawet, w wyniku tak intensywnego zasolenia tej wołowiny, nie psuje się, to i tak nie można jej zjeść. Co za różnica czy jest popsuta, czy nie?! I tak nie nadaje się do jedzenia. Najważniejsze, że już po obiedzie i sprawa jest zamknięta, a brzuchy także pełne. Dobrze, że sam nie dosalałem, bo wtedy i cała reszta obiadu poszłaby za burtę. Wreszcie trafia mi się najlepsza wachta od 2000 do 2400. Miło wiedzieć, że po wachcie, jest całe 8 godzin nieprzerwanego snu. W nocy wiatr stopniowo narasta. Płyniemy 6 – 7w. Jest ciepły wiatr i „Berg” sunie pięknie naprzód. Fale coraz bardziej się rozbudowują. Z dwóch stron pojawia się sporo statków. Wydaje się jakby brały nas w „dwa ognie”. Po lewej burcie jest dziewięć. Wygląda jakby płynęły w idealnie równych odstępach. Z prawej strony jest co najmniej 6. Gdyby tego było mało, przed dziobem, dokładnie na kursie zauważam jeszcze jeden ship. Zbliża się całkiem szybko. Suma naszych prędkości przybliża nas nieuchronnie. Coraz wyraźniej widać jego światła. Teraz czerwone. Jakieś pół mili od nas, przechodzi nam przed dziobem. Gdy jest już na trawersie, słychać stłumione przez fale jego silniki. To platformowiec. Niedługo potem rybacki kuter nie ustępuje drogi. Wali z lewej na kursie zbieżnym. Nieelegancko. Jednak jego silnik ma swoją moc i przechodzi przed dziobem w bezpiecznej odległości. O 2400 robię wpis do dziennika jachtowego. Przebyliśmy właśnie 750Mm. Tej doby nasz przebieg jest całkiem spory; 128Mm.

„Cień Wiatru” atakuje.

Około 0300 budzi mnie tupanie po pokładzie i podniesiony głos Artura. Otwieram oczy nie bardzo wiedząc czy jeszcze śnię czy już nie. Wyraźnie widać w forpiku jasny zwój genui. Na pokładzie światła salingowe. Teraz słyszę wyraźnie moje imię wzywane przez Artura zza steru. W mgnieniu oka zbieram swoje cztery litery, wrzucam na siebie szelki i wyskakuje do kokpitu. Na dziobie trwa klar zrzuconej genui. Zrzucenie jej nastręczyło problem powstały w wyniku zaczepienia jednej z raks o drugi sztag. Gdy jestem na dziobie trwa już klarowanie żagla na relingu. Pomagam zakończyć pracę i w odwrotnej kolejności wszyscy wracamy do kokpitu idąc na „smyczy” wzdłuż lifeliny. Wiatr 25 – 30w. Jacht na samym grocie robi 7w. Wypalam papierosa zapijanego wodą. „Jestem jeszcze potrzebny?” – pytam Artura. „Nie, idź spać” – odpowiada. Wskakuję ponownie do koi. Początkowo, wybity ze snu nie mogę zasnąć. Mimo zaształowania, kubki i garnki w kambuzie mają swój koncert. Rytm jest dość równomierny, więc w końcu zasypiam snem sprawiedliwego. Przebudzenie jest bolesne. W trakcie jednego z gwałtowniejszych przechyłów, z jaskółki wypada duża książka, razem z notesem, w którym zapisuję relacje z rejsu. Nie potrafię ustalić na pewno, czy dostałem notesem (twarda oprawa), czy książką. Tak czy inaczej jeden z tych przedmiotów walnął mnie prosto w nos. W jednej chwili jestem przebudzony i siedzę na koi trzymając się za nos. Mam wrażenie, że krew jest tuż, tuż. Będzie siniak. Przy odprawie granicznej w Buenos Aires będę wyglądał jak zbir. II wachta śpi. Ania z Arturem na pokładzie. Ania w śpiworze i czapce wełnianej na głowie. Rozpoczął się następny dzień na oceanie. Rozpoczyna się moja wachta. „Co któraś fala (niektórzy mówią, co dziewiąta, inni co dziesiąta, lub jedenasta) jest znacznie większa. Tak naprawdę to dwie lub trzy następujące po sobie duże fale. Próbuję robić zdjęcia, jednak aparat spłaszcza obraz i efekt jest raczej mizerny. Późnym wieczorem po prawej i lewej burcie zauważamy ogromne stado delfinów. Prawie przez godzinę towarzyszą nam wyczyniając swoje harce wokół jachtu. Są duże i widać je z bliska. Niektóre skaczą wręcz pionowo w górę. Robimy bezkrwawe łowy próbując uwiecznić je w kadrze aparatu. Nie jest to łatwe, zważywszy na ich szybkość.

Urodziny

Wstaję na wachtę o 0400. „Zimno?” – pytam Artura. „Zimno” – dostaję krótką odpowiedź. Ubieram się w sztormiak i wychodzę na pokład. Wiatr jest mizerny, ciepły. Chyba przesadziłem z ciepłym ubraniem. Artur idzie spać i zostaję sam z własnymi myślami. Są moje urodziny. Właśnie skończyłem 45 lat. Myślę o moich najbliższych całe lata świetlne stąd. Jesteśmy stosunkowo niedaleko od brzegu, choć go nie widać, zastanawiam się, czy sygnał telefonu komórkowego będzie na tyle silny, by odebrać SMS. Tuż przed godziną 0600, wiatr gwałtownie zmienia kierunek i mamy w „pysk”. Trzeba wyluzować kontraszot i wybrać grota. Utrzymuję kurs 240°. Zostawiam szturwał i biegiem na śródokręcie. Dopadam w deszczu (rozpadało się) do knagi na maszcie. Luz na kontraszocie i biegiem do kokpitu. Teraz wybieram prawie na blachę szoty grota. Jest dobrze. Dalej utrzymuję kurs. Po około 30 minutach, wiatr gwałtownie tężeje do 35 – 37w. Jestem sam na pokładzie, więc zgodnie z ustaleniem, pukam w okienko na rufie, by obudzić Artura. Walę w okienko rufy naprawdę solidnie. Ocean nagle stał się prawie płaski. Wiatr wyje w olinowaniu i ścina końcówki fal. Bryzgi wody zalewają z coraz większą częstotliwością kokpit i mnie samego. Zimno. Jak dobrze, że ubrałem się odpowiednio. Artur pojawia się w zejściówce. Przedstawiam mu jak sprawy się mają. Teraz wieje do 40w. Zastanawiamy się czy płynąć dalej tym kursem czy wrócić 70 Mm do Rio Grande. Początkowo wydaje mi się, że się wydmucha i że możemy utrzymać kurs. Jednak po 15 minutach gdy prędkość jachtu spada do 2w, a wiatr i ocean oszalały, Artur zarządza zmianę kursu na Rio Grande. Do najbliższego portu w Urugwaju jest ok. 120Mm pod wiatr i fale, tak więc robimy zwrot. W tych warunkach zwrot przez rufę jest niebezpieczny, więc zostaje tylko przez sztag. Idzie opornie. Jacht prawie staje. Wspomagamy się silnikiem. Druga wachta jest już w kokpicie. W tym momencie trochę przeszkadzają, ale cóż... Zaraz po zwrocie idziemy kursem 10°. Artur zastępuje mnie za sterem. Moment nieuwagi przy przejęciu koła (zbyt wolno wychodzę zza steru) i jacht robi niekontrolowaną rufę. Bom przelatuje i szoty grota wyrywają się z talii. Urywa się okładzina bloku talii przy bomie. Wybieramy rozciągnięte szoty. Teraz talia grota to tylko 2 liny w miejsce czterech. Dodatkowo karabińczyk trzymający blok obciągacza bomu wygiął się, tworząc literę „C”. Moja wachta skończyła się 10 minut temu, jednak ciągle jestem na pokładzie. Stawiamy kliwra. Wpinam się w lifelinę i zasuwam na dziób. Błażej pełznie za mną. Klaruję kliwra do postawienia. Wydaje mi się, że tu na dziobie jest teraz bardziej stabilnie niż w kokpicie. Wracam do kokpitu. „Jakby co, to wołaj!” – rzucam do Artura wchodząc pod pokład. Ania tymczasem przygotowuje kawę. Zdejmuję kurtkę sztormiaka. „To tak szybko nie zdechnie” – mówi do mnie Artur. Zgadzam się z nim. Może dmuchać nawet ze dwie doby. Chyba kierunek do Rio Grande był dobrym pomysłem. Joanna i Błażej zamierzają wyokrętować w tym porcie i dalszą drogę odbyć lądem. Ja nie zamierzam iść w ich ślady. Nie tylko dlatego, że nie chcę zostawiać Artura i Ani samych (daliby radę), ale również dlatego, że mam zamiar dopłynąć do celu, a nie dojechać. Tak więc zostaję. Gonimy teraz z wiatrem i falą 9w. „Gdy na GPS-ie, będzie 45Mm do celu, palimy” – mówi zachęcająco Artur. Tak, 45, to dziś dobra cyfra. Mile teraz uciekają szybko i owe 45 pojawia się niepostrzeżenie. Podaję papierosa stojącemu teraz za sterem Arturowi. Sam wychylam głowę z zejściówki i tak palimy na wietrze. Artur spala, a raczej za niego wiatr, znacznie szybciej. Ja tymczasem osłonięty nieco od wiatru mam na ten zgubny nałóg trochę więcej czasu. II wachta wskakuje w śpiwory. „Nie sądziłam, że w tym rejsie użyję śpiwór” – mówi Joanna, ciesząc się ciepłem koi. Jest 1215, a więc do mojej wachty pozostała godzina i czterdzieści pięć minut. To dwie tzw. wachty „łamane”, dwugodzinne. Wszystkie inne są czterogodzinne. Zarówno Błażej, jak i Joanna, mają nadzieję, że to ich ostatnia, w tym rejsie wachta. Zobaczymy. Już zdarzały mi się takie mrzonki w czasie innych rejsów. Te wyliczenia, przewidywania, na niewiele się zdają. Jak mówi mój przyjaciel Doniu; „Pycha przychodzi tuż przed upadkiem”. Z Anią zrzucamy kliwra i stawiamy genuę. Przy tym kursie ciężko pracuje zasłonięta przez grot. Grot w dół. Klar i luzujemy topenantę. Opuszczamy bom na pokład. Zawsze taki widok lekko mnie przygnębia. Jacht wygląda na nieco sponiewierany. W rzeczywistości o to chodzi. To dla służb granicznych Brazylii w Rio Grande. Trzeba będzie im wytłumaczyć dlaczego znów wchodzimy do tego kraju, mimo wcześniejszej odprawy w Angra dos Reis. Błażej i Joanna będą potrzebowali dodatkowej odprawy by móc wyjechać z Brazylii. Wychodzi słońce i robi się cieplej. Wyskakuję ze sztormiaka. Zapalam z Arturem fajkę. Artur ma ich ponad 10, ja tylko jedną i od czasu do czasu nabijam ją Artura tytoniem i pykam. Ledwie zacząłem palić, fala wdziera się do kokpitu i jestem cały mokry. Fajka jednak cały czas się pali. To prawdziwa przewaga nad papierosem, który w takiej sytuacji byłby tyko smętną kupą śmiecia. Przyznaję, że nawet cieszę się na spotkanie brzegu, który według GPS-u jest już całkiem blisko. Chciałbym w dniu moich urodzin porozmawiać z bliskimi w Polsce. Oczywiście wypicie tej odrobiny Whisky, którą mam ze sobą, też byłoby lepsze na lądzie, choć pewnie Artur dałby mi „dyspensę” w tym dniu. Późnym popołudniem wchodzimy w główki portu Rio Grande. Jest dość silny prąd, który dodatkowo popycha nas w górę rzeki. Płyniemy szerokim korytem wzdłuż portowych nabrzeży. Mijamy statki z różnych stron świata. Jedne naprawdę ogromne, inne całkiem małe. Jest dość płytko i prąd spycha nas całkiem ostro. Szukamy miejsca cumowania. Przy miejskiej kei, gdzie początkowo zamierzamy stanąć, młody chłopak o blond włosach macha do nas ręką i pokrzykuje po portugalsku. Pokazuje, że jachtklub jest dalej. Podpływamy do zacumowanej drewnianej łodzi, gdzie akurat trwa załadunek jakiegoś towaru z półciężarówki. Gdy jesteśmy już burta w burtę, chłopak wchodzi na pokład. Będzie nas pilotował. Witam się z nim serdecznie. Ma może 16 – 17 lat. Uśmiecha się. Widać, że chciałby coś powiedzieć, lecz nie wie jak. Szuka w myślach angielskich słów. W końcu wyjmuje swój dokument. „Edwardo Sokolnik” – czytam zaskoczony. Młodzian informuje, mieszaniną gestów, słów angielskich i portugalskich, że jego pradziad przybył do Brazylii dawno temu i on ma po nim imię. Patrzę na jego oczy. Niewątpliwie oczy też ma po dziadku Polaku. Edwardo stoi ze mną na dziobie. Co pewien czas po portugalsku wskazuje kierunek i na szczęście potwierdza to gestem ręki. Ja przekazuje informację do Artura. Jest wąsko i bardzo płytko. Tuż przy marinie Edwardo nawiązuje kontakt ze stojącym na brzegu ojcem. Coś konsultują i Edwardo wskazuje nam miejsce cumowania. Stajemy za sporym keczem o czarnym kadłubie i masztach. Na kei jest już ojciec chłopca. Odbiera cumy i wita się z nami. On też ma niebieskie oczy. Przy pomocy dodatkowych osób (jedna z nich, trochę mówi po angielsku), przedstawiamy potrzebę naszego kontaktu z Policia Federal, w celu odprawy, szczególnie dla Joanny i Błażeja, którzy zamierzają ruszyć lądem jutro rano. Sokolnik starszy, szybko organizuje transport i Artur , Błażej i Joanna wraz z naszymi paszportami jadą na policję. Tymczasem my, tj. Ania i ja udajemy się na piwo w klubowym barze. Gdy schodzimy z jachtu, zaczepia nas starszy pan w czerwonym kapeluszu z czarnym parasolem. Wygląda trochę śmiesznie, szczególnie ze względu na ten parasol. „Polska?”- pyta z nieco szorstkim akcentem. „Polska” – potwierdzamy chórem. Przedstawia się jako Jan, właściciel czarnej łodzi stojącej obok nas. Jego angielski jest płynny, ale z twardym, jakby niemieckim akcentem. Pytam go o pochodzenie. Jest Holendrem, zamieszkałym w Brazylii od 40 lat. Rozmawiamy chwilę. Nie mogę się powstrzymać od wyznania, że dziś są moje urodziny. Jan składa mi życzenia i od razu obwieszcza ludziom na innych jachtach, że Pedro, czyli ja, ma urodziny. Słychać portugalskie życzenia i tradycyjnie w Brazylii wystawione do góry kciuki. „Obrigado” – odpowiadam. W barze – restauracji , przygotowania do imprezy na cześć chłopca wkraczającego w dorosłość. Stoły i krzesła nakryte białym materiałem i przewiązane niebieskimi, szerokimi wstęgami. Jest też tablica z przyklejonymi fotografiami młodzieńca. Od niemowlaka, aż do czasu aktualnego. Przechodzę przez salę do lady baru. Napotykam ciekawskie spojrzenia obecnych na sali, przygotowujących imprezę ludzi. Kobieta za barem uśmiecha się miło. „Can I buy tres servezas grande?” – pytam łącząc angielski z moim pojęciem o portugalskim. OK, odpowiada kobieta i za chwilę jestem w posiadaniu lodowatych piw. Siadamy z Anią na małych, drewnianych fotelikach na zewnątrz. Rozkoszujemy się piwem. Po około 15 minutach przyjeżdża Artur z „Gringami”. Wszystko załatwione. Zero biurokracji. Policjant mówił po angielsku. Przy okazji Artur obejrzał prognozę pogody w TV. Okazuje się, że nasz sztormik był tylko drobną częścią spowodowaną przez El Niño. Połamane drzewa, pozrywane sieci elektryczne i zalane ulice. Oto obraz pozostawiony przez El Niño na południe od nas, po drugiej stronie kontynentu, na Pacyfiku. Kupujemy jeszcze parę tostów. „Gringo” – Błażej, zostaje przy piwku, a my idziemy na jacht. Joanna przygotowuje się do opuszczenia jachtu. Jutro o piątej rano ma wstać by zdążyć na autobus. To samo powinien uczynić Błażej, jednak woli delektować się piwem. My, tj. Ania, Artur i ja zabieramy przywiezioną przeze mnie piersiówkę z Whisky, 3 kubańskie cygara trzymane na tę okazję i idziemy na pobliską ławkę wśród drzew. Jest już zupełnie ciemno. Ania i Artur składają mi życzenia i wręczają wykonany przez siebie prezent. Jest to „Talon na darmowy rejs z Recife na Azory” w kwietniu. Wypijamy Whisky z piersiówki i palimy cygara. Czy to ze zmęczenia, czy mocy alkoholu, czuję się lekko wstawiony. Właśnie z takim poczuciem zalegam w koi.

Kartą w niedzielę?

Niedziela. Zgodnie z nastawionym budzikiem, wstajemy o 0530. Kawa, śniadanie i oddajemy cumy. Płyniemy najpierw po paliwo. Miejska stacja benzynowa jest zamknięta. Napotkany facet (notabene następny Polak z pochodzenia) mówi po angielsku. Daje nam wskazówki, gdzie jest inna stacja, do której można podejść jachtem. Płyniemy tam. Dogodny prąd niesie nas i wkrótce docieramy do miejsca gdzie można kupić ropę do bergowskiego silnika. Podejście jest trudne. Bardzo płytko i z jednej strony wystają jakieś przeszkody. Prąd wydaje się dość silny i mamy dopychający wiatr. Stajemy na cumach w odległości około 0,5m od kei. Tak naprawdę, jest tu jeden dystrybutor i jakaś chatka. Nie bardzo możemy dojść bliżej. Stoimy na kilu. Jest niska woda. Pływ jest tutaj niewielki, a dno muliste, tak więc spokojnie damy radę wyjść. Tymczasem, ponieważ jest niedziela, można za olej płacić tylko gotówką. Niestety stan naszych reali jest bardzo bliski zeru. Nie ma kasy, nie ma ropy. Wraz z Arturem udaję się na poszukiwanie „ściany płaczu”. Dwa pierwsze odnalezione bankomaty nie przyjmują naszych kart. Zaczepiamy grupkę Brazylijczyków, naprzeciwko koszar brazylijskiej marynarki wojennej przy Kapitania Dos Portos. Jeden z nich proponuje podwiezienie nas do supermercado, gdzie możemy pobrać pieniądze. Docieramy do celu klucząc po przedmieściach Rio Grande. Gdy jesteśmy na miejscu, Mercado jest właśnie otwierany. Przy wejściu spotykamy Jana Holendra. „Myślałem, że już wypłynęliście” – mówi trochę zdziwiony. „Wypłynęliśmy, ale potrzebujemy paliwa, za które trzeba zapłacić gotówką” – wyjaśniam. „Ach, dzisiaj niedziela. Rzeczywiście” – potakuje Holender. Artur pobiera kasę i ruszamy w powrotną drogę. Teraz cały dystans pokonujemy pieszo. Zwracamy uwagę na położenie słońca i kierunek wiatru. Tak nawigujemy do miejsca gdzie stoi „Berg” z pozostawioną Anią. Po drodze jeszcze, na natrafionym targu kupujemy trochę dojrzałych, soczystych pomarańczy i mango. Gdy docieramy na jacht, woda już się trochę podniosła. Lejemy 100 litrów ropy, płacimy 2,09 reala za litr i oddajemy cumy. Teraz kilka mil rzeką i jesteśmy znów na oceanie. Zarówno rzeka, jak i przybrzeżne wody oceanu, mają kolor brudnej szmaty. Szaro – brązowo – żółty. Dostajemy boczną falę i zaczyna trochę chlapać. Kurs jest dobry. Kierunek wiatru to upragniony baksztag do półwiatru. Stawiamy genuę (grot postawiliśmy już na „Wielkiej Rzece”). Zasuwamy 7 – 8w. Wieje 5-6°B z E. Oto właśnie czego nam trzeba (ni mniej, ni więcej) do samego Buenos. Ania robi budyń. Dodaję sobie trochę dżemu truskawkowego i jestem w „siódmym niebie”. Gdy schodzę z wachty o 2000, płyniemy pełnym baksztagiem. Wieje z NE, 5 -6°B. Prędkość 7,5w. Zbiera się na deszcz. Zasypiam z nadzieją, że utrzymamy tempo i kierunek.

Mój samolot właśnie odlatuje

O czwartej rano jestem na nogach. Moja kolej na wachtę. Ubieram pełen sztormiak i wychodzę na pokład. Ciemno. Trochę gwiazd jest widocznych jeszcze przez około godzinę, a potem niebo zasnuwa się chmurami. Wiatr znacznie osłabł. Wieje teraz 15 – 20w. Idziemy pełnym baksztagiem z NEE. Z wczorajszej prędkości 7 – 8 węzłów, zostało już tylko około 5w. Na fali od czasu do czasu, genua traci swoje wydęcie i strzela. Zanim oczy przyzwyczajają się do zewnętrznych warunków mija chwila, choć w dalszym ciągu mam „piasek” pod powiekami. Artur zawinięty szczelnie w koc, śpi w kokpicie. Gdy pierwsze krople spadają na pokład i jego twarz, zrywa się. „Pada” – mówi, jakby sam do siebie i zabiera cały majdan pod pokład. Robi to tak szybko, iż możnaby sądzić, że wcale nie spał. Faktycznie, gdy tylko znajduje się w mesie, deszcz ustaje. Nie wraca jednak na górę. Gretingi są mokre. O 0600 robię wpis do dziennika jachtowego. KK 240, log 1064Mm, Speed 5,2w, siła wiatru 4 - 5°B, stan morza 2-3, widzialność 6. Jeszcze pozycja i składam autograf. Zaczyna się przejaśniać, lecz zza zasłony chmur nie widać wschodzącego słońca. W ciągu mojego pobytu w Ameryce Południowej, kilka razy sprawdzałem, słyszaną wcześniej informację dotycząca wody w zlewie. W czasie ostatniego pobytu w Rio Grande, ponownie dokonałem tego doświadczenia, aby upewnić się w stu procentach, co do prawdziwości twierdzenia, jakoby na południowej półkuli, woda uchodząca ze zlewu, kręci się (wiruje) w przeciwną stronę do ruchów wskazówek zegara, a więc odwrotnie niż na półkuli północnej, w Polsce. To siła Corriolisa, związana z ruchem Ziemi wokół własnej osi. Pisze o tym z nadzieją, że nie urażam oświeconych czytelników. Zapisuję tę informację dla swojej pamięci i tych z Was, którzy nie zgłębiali tego tematu. Robie kawę i zapalam papierosa. Do czasu wyjścia z Rio Grande, Artur palił razem ze mną, na przemian z fajką. Teraz, jak sądzę, spodziewając się , że ilość papierosów jest ograniczona, zaniechał ich. Czasem tylko bierze ode mnie „sztacha”. Ja z kolei, liczę w razie czego na jego tytoń fajkowy. Zresztą i tak po ukończeniu rejsu zamierzam porzucić ten zgubny nałóg. W Brazylii na papierosach (na tytoniu fajkowym tez), zamiast napisów typu „Palenie zabija” itp., umieszczone są zdjęcia. One, moim zdaniem bardziej przemawiają do wyobraźni. Są na nich np.: człowiek z amputowanymi nogami, płuca palacza z ogromnym rakiem, obrzydliwe, popsute zęby, zdechłe szczury i inne robale oraz małżeństwo w łóżku, gdzie kobieta wygląda na zupełnie nieusatysfakcjonowaną. Zbieram te wszystkie paczki, aby pamiętać o moim postanowieniu po powrocie do kraju. Tuz po 0800 chmury trochę się rozstępują i znowu widać błękitne niebo oraz słońce. Jest jeszcze blade, ale już zaczyna miło przyświecać. Myśl, że w Polsce jest zimno, naprawdę zimno (tu spadek temperatury do 20-tu paru stopni odczuwamy jako chłód) napawa mnie przerażeniem. Tu, od 18-tu dni chodzę boso, w sandałach. Długie spodnie zakładałem tylko, gdy szliśmy na policję lub w niektóre noce podczas wachty (sztormiak). Samo założenie innych butów napawa mnie obrzydzeniem. Nie chce jeszcze o tym myśleć, jednak wraz z upływającymi milami, myśli takie przychodzą same. 0805 – wstaje Artur i przekładamy genuę „na motyla”. Płyniemy fordewindem i „Babcia” steruje. Po śniadaniu przygotowuję yerba mate. Po hartowaniu tykwy, yerba, wreszcie jest taka jak powinna być; trochę gorzkawe, zielone błoto. W termosie zostawiam wodę na „dolewki”. W poprzednich portach nie zauważyłem, aby ktoś pił yerbę. Za to w Rio Grande widok ten przedstawiał się na każdym kroku. Zarówno na policji, w parku, na targowisku można było zobaczyć różnego rodzaju tykwy wypełnione yerba mate i ludzi licznie sączących ten oryginalny napój z liści ostrokrzewu paragwajskiego. Ma on tak wiele dobrych właściwości, że opisanie ich tutaj mija się z celem. Zainteresowanych odsyłam do Internetu. Wystarczy powiedzieć, ze yerba jest „lekiem na całe zło”. Około 1100 zaczynamy trawersować Urugwaj. Jednak dopóki nie miniemy pierwszego portu schronienia, nie cieszymy się zawczasu, aby nie zapeszyć. Ponieważ wiatr jest teraz słabszy niż wczoraj (w ciągu ostatnich 24 godzin przeszliśmy 148Mm) wspomagamy się silnikiem. Robimy z Anią serię zwariowanych zdjęć. Mamy przy tym sporo zabawy i śmiechu. Artur zachowuje powagę godną kapitana – udaje się na drzemkę. Ania bierze wełniana czapkę Artura, przykłada sobie wąsy z ananasowych liści i z fajką w ustach pozuje do zdjęcia jako ”pierwszy po Bogu” na s/y Berg. Również i ja nie mogę się opanować przed założeniem owej czapki (jest gruba, z owczej wełny, na ciężkie, zimne dni na morzu). Kończymy sesję z arabskim zawojem na głowie i okrzykiem yalla, yalla!!! Najwyraźniej bliskość brzegu powoduje, że „palmy rosną nam na głowach”. Od pewnego już czasu trawersujemy Urugwaj, jednak wciąż nie minęliśmy pierwszego portu schronienia., a do Montevideo ciągle daleko. Jak dobrze pójdzie (!) będziemy tam jutro popołudniu. 1530 – właśnie odlatuje mój samolot z Buenos Aires.

La Plata

Na dzisiejszej nocnej wachcie dokonuję nowego odkrycia. Otóż na półkuli południowej, księżyc dopełnia się w odwrotna stronę niż na północnej, czyli dopełniając się przybiera kształt litery „C”. Zmierzając ku nowiu, wygląda jak litera „D” Zupełnie odwrotnie niż na polskim niebie. Od dziecka przyjmujemy pewne zjawiska jako oczywiste i pewne, niezmienne. Zwykle nie zastanawiamy się nad nimi zbytnio. Nie analizujemy. Po prostu przyjmujemy. Aby dokonać odpowiedniej symulacji z trzema pomarańczami, brakuje mi rąk i zostawiam temat do dalszych przemyśleń. Wiatr zupełnie zdechł i na La Plata kompletny sztil. Po prawej burcie Artur spostrzega małą fokę bawiącą się na powierzchni. Gdy podpływamy bliżej, robi przeróżne akrobatyczne sztuczki. Kilka zdjęć i płyniemy dalej. Do Montevideo zostało około 40Mm. Nawiązujemy kontakt telefoniczny z jednym z członków załogi następnego etapu. Tymczasem słońce grzeje niemiłosiernie i nawet najmniejszego podmuchu wiatru. Nic. Wydaje się również, że wilgotność powietrza od wczorajszej nocy utrzymuje się na wysokim poziomie. Wszystko się lepi. Horyzont ma lekko niebieski kolor. Delikatna mgła zaciera zarys lądu. Mimo takiej, mało żeglarskiej pogody, najwyraźniej rozgrywane są tutaj regaty. Sporo lekkich jachtów. Kewlarowe żagle przy najmniejszym podmuchu wypełniają się. Chowam się pod pokład i przygotowuje yerbę. Tykwa kupiona w Rio Grande sprawdza się znakomicie. Piję powoli, bez zbędnego pośpiechu napawając się lekko gorzkawym smakiem. Słońce ciągle w zenicie. Już dwie godziny po południu, a ono jak zaczarowane, nie daje wytchnienia. W odległości około 1 Mm mija nas patrolowy okręt Urugwajskiej Marynarki Wojennej zostawiając za sobą czarną smugę dymu tworzącą równą linię nad horyzontem. Ania przygotowuje słodkości w postaci wspaniale soczystego mango. Pełna szklanka, świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy, również wspaniale smakuje. Ukrop. Liczę minuty do zmiany wachty by zejść z tego palącego słońca i zmoczyć się słodka wodą. Teraz nie musimy jej oszczędzać. W Montevideo można zatankować do pełna, a poza tym, troje osób zużywa znacznie mniej tego zbawiennego płynu. Artur pichci coś w kambuzie. W tym upale nie jestem przesadnie głodny, ale i tak mogę wrzucić coś na ząb. Ania wynajduje, nowy na Bergu, patent chroniący przed słońcem. Rozwiesza otwarty parasol miedzy dwiema wantami bezana. Rączka parasola przywiązana jest do pałąka nad kompasem. W ten oto sposób, nienękani przez słońce możemy płynąć całkiem miło. Zabieram śpiwór i kładę się, w teraz trochę zacienione miejsce, przy grotmaszcie. Gdy zamierzam otworzyć dzieło Pana Dickens’a, „Klub Pickwicka”, Artur wynurza się spod pokładu i z szatańskim uśmiechem na twarzy mówi „A ty nie masz teraz kambuza?”. No i „cały misterny plan” diabli wzięli. Rzeczywiście mam kambuz. Artur co prawda od godziny pichci coś na dole, jednak to moje dziś zadanie. OK., obieram ziemniaki i cebulę. Ciacham ziemniaki w gruba kostkę i wrzucam do gara. Cebula krojona jest w plastry do podsmażenia. Tak czy inaczej zmywanie mnie nie minie. Późnym popołudniem wpływamy w główki portu w Montevideo. Zaraz za nami podpływa na całkiem bliską odległość łódź prefektury. Człowiek stojący na burcie wskazuje nam kierunek płynięcia. Upewnia się, że zrozumieliśmy jego gesty i rusza szybciej przed nami. Gdy podpływamy pod wskazane miejsce, łódź prefektury już tam jest. Cumujemy do jej burty longsize. Natychmiast pojawia się młoda, umundurowana i uzbrojona dziewczyna. Jest miła i mówi po angielsku. Pyta czy mamy jakiś problem. Jesteśmy trochę zdziwieni, ale odpowiadamy, ze wszystko jest OK. Dziewczyna prosi, abyśmy poszli z nią do Prefektury, aby załatwić formalności. By dostać się na ląd, przechodzimy najpierw po łodzi pilotowej prefektury, następnie przez jakiś inny kuter, aż w końcu wchodzimy na pokład totalnie zrujnowanej innej łodzi. Są tu stare beczki po oleju, butelki plastikowe po wszelkiego rodzaju napojach i inne różnego asortymentu śmieci. Całość upaprana jest w oleju czarnym jak smoła. Dziewczyna z prefektury wskazuje nam drogę i nieśmiało pyta o powód wpłynięcia do portu. Już na miejscu, okazuje się, że port ten nie jest przeznaczony dla jachtów. My zaś nie możemy tutaj zostać. Urzędniczka prefektury pokazuje nam mapę z miejscem odległym o kilka mil i zaznaczonym jako marina. Jesteśmy już zmęczeni, jednak jak mus to mus. Już mamy zamiar spełnić wymóg prefektury, gdy z mapy przedstawionej nam wyczytujemy, że głębokość w marinie nie przekracza 60cm (zero mapy). Oznacza to, że nie mamy nawet czego tam szukać. Zanurzenie Berga to 2,2m. Nie pozostaje zatem nic innego jak bez odpoczynku ruszać w drogę do Buenos Aires. Niestety nie jest to takie proste. Biurokracja jaka panuje w krajach Ameryki Południowej nie pozwala niczego uprościć. Prawda jest bardzo brutalna. Aby wypłynąć musimy mieć odpowiednie dokumenty i stemple. Jednak, aby uzyskać powyższe, trzeba najpierw dostać także dotyczące przybycia. Tym razem mamy wyjątkowe szczęście (ostatnio w Angria dos Reis, w Brazylii na załatwienie podobnych formalności straciliśmy prawie cały dzień). Wychodzimy tego samego dnia, którego przyszliśmy, a zatem udało się załatwić „Entrada” i „Salida” (wejście i wyjście) za jednym zamachem. Na to szczęście złożyły się dwie pozytywne okoliczności. Po pierwsze, dziewczyna w prefekturze mówi po angielsku, a po drugie, w Imigration, pracownicy wykazali dobre chęci, choć wymagało to szczegółowego tłumaczenia całej sytuacji. Jak zwykle w takich sprawach, pewną trudność stanowi bariera językowa. Nikt, praktycznie nie mówi po angielsku. Gdyby nie zwykła, uparta chęć zrozumienia, nie byłoby tak łatwo. Po załatwieniu papierów i pieczątek w paszportach w Imigration, ponownie trzeba gonić do Prefektury. Tym razem Ania deklaruje się załatwić to samodzielnie, gdy ja i Artur oddajemy się spożyciu niecałkiem zimnej servezy w pobliskim terminalu promowym. Kiedy Ania wraca (przyniosła też czapkę zostawioną przez Artura), już dawno małe piwo jest osuszone. No cóż, komu w drogę temu czas. O 2000 oddajemy cumy i opuszczamy to niezbyt gościnne dla żeglarzy miasto. Piszę tak, ponieważ wydaje się zadziwiające, aby takie miasto, stolica kraju, nie miało porządnej mariny !? Gdy ruszamy, na horyzoncie układają się chmury. „Ostatnim razem kiedy były takie, wywiało nas do Rio Grande” – zagaduje Artura. Spogląda na, w tej chwili lekko zachmurzony horyzont, ale nie wyraża żadnej opinii. Płyniemy po całkiem spokojnej wodzie. Gdy jest spokojna, nierozfalowana, jest bezpiecznie. Problem na La Plata, polega na jej głębokości. Średnia jest 4,5m. W czasie silnego wiatru tworzy się wysoka fala – może być ponad 2 metry. Oznacza to, że w dolinie fali może wynosić 2 – 2,5m. Dodatkowo może wystąpić także zjawisko zasysania, które powoduje, że jacht „przykleja się” do dna. Taka sytuacja, gdzie jacht wchodzi na mieliznę, staje na kilu w warunkach sztormowych, jest praktycznie dla niego wyrokiem skazującym na zniszczenie. Tymczasem przed nami i po obu naszych burtach, zaczyna się gwałtownie ściemniać i nawet zupełnie niewprawny obserwator zauważyłby, że zbliża się burza. Wyraźne i bardzo częste błyski widzimy z trzech stron. Początkowo wydają się jeszcze daleko. Nie słychać wyładowań. Wiatr jest jeszcze słaby i bardzo ciepły. Błyskawice nie przestają oświetlać nieba. Do tego akwenu należy podchodzić z należytym respektem. Widać to wyraźnie na mapie. To miejsce usiane jest wrakami. Płytka zatoka La Plata posiada dodatkowo sporo niebezpiecznych płycizn, które również stanowią dodatkowe niebezpieczeństwo. Jeszcze zanim wiatr wzmaga się na dobre, refujemy grota. Niedługo potem zakładamy kliwra w miejsce małej genui. Zapobieganie jest lepsze niż żałowanie, że w odpowiednim czasie nie dokonało się przygotowań. Gdy Artur pyta, co sądze o tej sytuacji, już wiem z grubsza, czego możemy oczekiwać. Jednak jakiś wewnętrzny głos nie pozwala mi tego przyznać. Mówię, że jesteśmy przygotowani i że Berg da sobie radę.

Montevideo II

Niebo rozświetla seria błyskawic ukazujących się teraz chyba ze wszystkich stron. Najwięcej jednak możemy zobaczyć przed dziobem. To miała być ta najlepsza moja nocna wachta ; od 2000 do 2400. W tym czasie wielu członków załóg jeszcze nie śpi. Jest kolacja i generalnie czas upływa zwykle szybko i przyjemnie. Niestety warunki pogarszają się z każdą milą. Ustalamy, że jeśli będzie w miarę łagodnie, wachty będziemy tej nocy trzymali co 2 godziny. Gdyby warunki były trudne, będziemy wymieniali się co godzinę. Artur teraz nie odstępuje steru. Do wzrastającego rozfalowania dochodzi jeszcze prąd. Gdyby tego było mało, oczywiście wieje w pysk. Kładę się spać. Gdy po 2 godzinach budzi mnie Ania, na zewnątrz jest już całkiem poważnie. W czasie mego snu, pierwsza część burzy przetoczyła się nad jachtem i oboje, Ania i Artur są mokrzy. Naciskam czapkę mocniej na oczy. Zaciągam linki regulujące sztormiakowy kaptur. Wiatr jest nadal ciepły, jednak jego siła wzrosła znacząco. Bardzo trudno utrzymać obrany kurs. Tym bardziej jest to istotne, że zbyt duże odejście od ruty może spowodować wejście na niebezpieczne, zagrażające ludziom i łodzi miejsce. Artur ciągle za sterem, prosi często o sprawdzenie kursu na GPS-się, oraz zboczenie. Pada deszcz. Od zwykłego siąpienia do całkiem silnej ulewy. Nawet gdy nie pada, woda wchodzi na pokład i wszystko jest mokre. Jakoś odbębniam moje 2 godziny wachty. Teraz ja budzę Anię. Jest tak zaspana, że aż żal patrzeć... Trudno, normalna, żeglarska rzecz. Nie bardzo wiem, czy warto się rozbierać, jednak przecież jeśli mam się położyć nie będę zalegał w mokrym sztormiaku. Zwlekam z siebie kurtkę i spodnie. Kładę się na zawietrznej koi i natychmiast zasypiam. Ktoś szturcha mnie w rękę. Co jest?! „Artur prosi cię na górę” – mówi Ania. „Co się dzieje?” – pytam zaspany. „Zrzucamy kliwra” – pada odpowiedź zgłuszona hałasem dochodzącym ze wszystkich stron. Prognoza pogody otrzymana z prefektury w Montevideo przed wyjściem, nie przewidywała takich warunków. Jeszcze raz okazuje się, że żeglarstwo bywa nieprzewidywalne. Fale są strome, wiatr do 40 węzłów. Zakładam szelki, wpinam się w lifelinę i na czworakach ruszam na dziób. Ania tuż za mną, lecz zostaje przy maszcie, gdzie odblokuje fał. Moje zadanie to wypiąć kliwra ze sztagu i przepiąć fał do właśnie przez nas przytarganego kliwra sztormowego. Gdy ja wpinam w miejsce pierwszego kliwra, kliwer sztormowy, Ania wiąże szoty do noku żagla. Mimo huśtania na wszystkie strony oraz strug wody, cała operacja przeprowadzona jest bardzo sprawnie. Gdy wracamy do kokpitu, Artur wyraża swoje uznanie, a my przybijamy „piątkę”. „Idź spać” – Artur przekrzykuje wiatr. „Ach, czy to warto” – pytam. Trach... fala wdziera się do kokpitu. O nie! Idę jednak odespać ile się da. Po akcji z kliwrem nie bardzo mogę od razu zasnąć i ledwie mi się to udaje, znowu jestem budzony. Tym razem, gdy pojawiam się w kokpicie, wieje już naprawdę ostro i fale wydają się również spore. Będziemy robić zwrot. Wspomagając się silnikiem robimy zwrot o 180°. Decyzja została podjęta. Dalsze piłowanie pod wiatr, mając z obu stron bardzo płytkie wody, właściwie mielizny usiane wrakami, stało się bezcelowe i co ważniejsze niebezpieczne. Utrzymanie precyzyjnego kursu w warunkach zalewania zarówno oczu, jak i kompasu, okazało się bardzo trudne. Jednym słowem płyniemy znowu do Montevideo. Coś niestety ciągle odpycha, przeszkadza nam by dotrzeć do Buenos Aires. Jeszcze nie myślę nad wszystkimi konsekwencjami tego kroku. Po prostu płyniemy. Co chwila woda wali zza burty prosto na moje plecy. Zaczynam odczuwać zimno. Co ciekawe, wcale nie w stopy, które cały czas są gołe, odziane tylko w sandały. Zimno odczuwam w okolicy pleców, w które woda tak uparcie naciera. Właściwie wszystko się klei od morskiej, słonej wody. Jest 6000 i jestem zmęczony. Nie psychicznie. Jestem zmęczony tak po prostu, zwyczajnie, fizycznie. Domyślam się, że Artur także ledwie żyje. W końcu on jedyny w ogóle nie spał tej nocy. Na zmianę z Anią biegamy do nawigacyjnej, by sprawdzić parametry kursu. Po obu stronach pełno wraków i trzeba być bardzo uważnym. Gdy jesteśmy jeszcze około 15Mm od główek portu w Montevideo, silnik którym się wspomagamy, zaczyna nierówno pracować. Jakby przerywał. Odstawiamy silnik i stawiamy bezana. Kilka mil od celu, przez VHF nawiązuję kontakt z „Port Control”. „Securite, securite, Port Control, Port Control, sailing yacht Berg calling”. Po chwili słychać w radio jak na tym samym kanale rozmawiają po hiszpańsku. Wyłapuję pojedyncze słowo „veleiro” – jacht. Mija chwila i odzywa się „Port Control”. Informuję ich, że mamy problem z silnikiem i głównym żaglem. Ta druga wiadomość jest lekko naciągnięta (co prawda zgubiliśmy jedną z listew grota), ale chodzi przecież, aby udzielili nam zgody na wejście do portu. Pytają o banderę, ilość załogi i wielkość jachtu. Potem znowu słyszę jak dyskutują między sobą „Valerio polacco”. Otrzymujemy zgodę. Pytają jeszcze czy potrzebujemy asysty. Grzecznie dziękuję. Damy rade sami. Proszą o nawiązanie łączności gdy będziemy w główkach portu. Oddychamy z ulgą, bo w razie odmowy nie mielibyśmy się gdzie podziać. Gdy wchodzimy do portu, zgodnie z zaleceniem, zgłaszam się na kanale 11. Wskazują nam miejsce cumowania, dokładnie przy tej samej łodzi pilotowej co wcześniej. Halsujemy przez port. Mimo, iż jesteśmy już trochę osłonięci, momentami dość ostro szkwali. Mamy postawione; kliwer, grot i bezan. Myślę, że w tym porcie jeszcze tego nie widzieli by ktoś wchodził na żaglach. Pracujemy z Anią na pełnych obrotach. Gdy jesteśmy już blisko, żagle luz i wydaje się już, że inercją dojdziemy, gdy nagle przychodzi gwałtowny szkwał i znosi nas na stojące longsize holowniki. Próba silnika. Zaskoczył. Podchodzimy. Silnik odstawiony. Pracował może 5 sekund, ale bardzo pomógł. Gapie na okolicznych shipach kiwają głowami z podziwem. Cumy podane, klar. Tak stoimy. Upaprany w smarze, w czarnym kombinezonie mechanik na jednej ze stojących tu łodzi pilotowych zagaduje do nas przyjaźnie. Znamy go już od wczoraj. Wypijamy po pół szklanki, lekko już zakwaszonego wina za „cudowne ocalenie”. To na Bergu, i chyba nie tylko, stary zwyczaj, gdy dochodzi się do portu schronienia, szczególnie po sztormie. Zdejmujemy w pośpiechu mokre sztormiaki i suszymy je na deku. Słońce znowu zaczyna grzać i wszystko ponownie wydaje się wracać do tzw. normy. Najgorsze, że teraz musimy powtórzyć procedurę urzędową. „Salida” i „Entrada”. Niestety dziś są inni urzędnicy. Nikt nie mówi po angielsku, ani w Prefekturze, ani w Imigration. Szczególną trudność stwarza kobieta w Imigration. Najpierw nikogo nie ma. Gość w innym biurze, obok, mówi abyśmy przyszli za pół godziny, bo pewnie jest na jakimś statku. OK. Idziemy połączyć się przez Internet. Ja tymczasem zastanawiam się co w tej sytuacji mam począć. Bardzo chciałbym ukończyć rejs w Buenos Aires, jednak czas ucieka nieubłaganie i obawiam się, że mogę nie zdążyć przed niedzielą. Niedziela to dla mnie deadline. Od poniedziałku mam w pracy sprawy przy których moja obecność jest ważna. Omawiam problem z Arturem i Anią. Wszyscy jesteśmy zgodni, że coś sprzysięgło się, aby nie wpuścić Berga do Buenos. Nie ma dwóch zdań – to „Macumba” wyłowiona w Rio (łódź zbudowana na cześć „Iemanja” [Jemanża z akcentem na ostatnie a]– bogini z wody. Ta mała biało-niebieska łódka ciągnie nas do Brazylii. „Musicie ją zwodować. Ja jej nie biorę” – oświadczam (początkowo taki miałem zamiar).Ustalamy, ze dzisiejszej nocy przeprawie się promem do Buenos. Po godzinie z Internetem wracamy do Imigration. Urzędniczki cały czas nie ma. Postanawiamy koczować w tym brudnym i ciemnym miejscu, przed zamkniętymi drzwiami biura. Wreszcie jest. Już na pierwszy rzut oka sprawia wrażenie kogoś komu przeszkadzamy w wypiciu yerby i pogadaniu z innymi kolegami. Nie mówi po angielsku i nie próbuje zrozumieć co chcemy jej przekazać. Ciągle tylko pyta dlaczego tu przypłynęliśmy. Próby w różnych językach nie dają rezultatu. Nawet doszło do tego, że zaczęliśmy jej rysować (notabene na odwrocie dokumentu z wczorajszego dnia). W końcu znajdujemy kogoś kto chociaż trochę „abla inglese”. Teraz urzędniczka pyta dlaczego nie stoimy w marinie. Znowu w ruch idzie ołówek i papier. Artur rysuje kadłub jachtu. Pokazuje, że nasze zanurzenie jest zbyt duże, a marina jest do bani, bo chyba tylko dla mieczówek – 0,6m. Nie przekonuje ją to. Musimy poczekać na jej szefa. Mija następne pół godziny, w której Artura cierpliwość jest na ukończeniu. Nareszcie przychodzi szef seniory. Jest bardziej wyluzowany, ale też nie rozumie. Znowu prosimy gościa z biura obok. Tłumaczymy wszystko od początku. Dodatkowym problemem w zrozumieniu sprawy jest moja decyzja o opuszczeniu Montevideo za pomocą promu. Zgodnie z ich twierdzeniem, wczoraj byłem załogą, a dziś w związku z tym jestem pasażerem. „A więc macie pasażera?” Oznacza to, że trzeba zapłacić tak jak wczoraj 170 pesos i jutro jeszcze 85 pesos. Wreszcie ja dostaję pieczątki „Entrada” (wejście) i „Salida (wyjście). Jestem wolny. Ania i Artur muszą jeszcze przyjść jutro po „Salida”. Teraz idziemy znowu do Prefektury. Zostawiam Artura i Anie i umawiamy się na ryneczku w pobliżu. Wszyscy jesteśmy bardzo głodni i zmęczeni. Gdy po 40 minutach nie przychodzą na umówione miejsce, wracam do Prefektury. Dopiero teraz, zadowoleni wychodzą z „crew list”. Lista złożona z 3 nazwisk na jednej kartce i dwóch na drugiej zajmuje 2 -3 wersy. Aby to uzyskać, czekali 40 minut! „Nie ma pieczątek?” – pytam. Ania spogląda na kartki. Zmęczenie sięga zenitu. Prosi jeszcze o stemple. „OK.”, uśmiecha się urzędnik w białym uniformie i spluwą za pasem. Przybija pieczęcie. Wreszcie można coś zjeść. Wchodzimy do miejsca, które mogłoby być dworcem kolejowym we Wrocławiu. Knajpa na knajpie. Mięcha wszelkiego asortymentu. Zamawiamy po trochu różnego mięsiwa, plus „dos cerveza grande” – 960ml każde. Pani podająca na stół te wszystkie dobra jest bardzo kontaktowa. Po tym sutym posiłku (pierwszym od wielu godzin) ruszamy trochę pozwiedzać. Nie mamy zbyt wiele czasu, bo na promie muszę być o 2100, tymczasem jest już 1900. Bilet kupiłem zaraz po załatwieniu Imigration (budynek obok). Gdy przychodzimy na jacht, polecają nam się przestawić, by uwolnić łódź pilotową, do której burty stoimy longsize. Pakuję się w pośpiechu. Artur zaczyna grzebać w silniku. Pijemy jeszcze szybką, „bergową” kawę i w drogę na prom. Tu regularna odprawa bagażowa. Bagaże tak jak na lotnisku są zabierane, zostaje tylko podręczny. Artur i Ania odprowadzają mnie. Odprawiam bagaż i przechodzę do odprawy paszportowej. A tu kto?... za kontuarem siedzi nasza znajoma, gruba, złośliwa baba z Imigration. Na szczęście wszystko przechodzi bez zakłóceń. Żegnam się z Anią i Arturem. Przepłynąłem z nimi w tym etapie rejsu 1375Mm. Ich towarzystwo było dla mnie świetną kompanią. Wspólne chwile na Bergu są zarówno dobrym doświadczeniem żeglarskim jak i wspaniałą przygodą. Żałuję, że nie dotrzymam im towarzystwa w przekraczaniu La Plata i w dalszej części wyprawy. Niech im z baksztagu (ostrego) wieje!

Buenos Aires

17.01.2008 Prom mimo, że jak informowano mnie, miał odejść o 2200, aż do 2400 stoi przy terminalu. Znajduję miejsce i prawie natychmiast zasypiam. Budzę się poszturchiwany przez obsługę. Na promie żywej duszy. Dobrze, że to nie pociąg, bo z pewnością wylądowałbym w Chile. Gramolę się z taką ilością piasku pod powiekami, że jeszcze dobrą chwilę nie wiem co jest grane. Moja wachta? Nie, to Buenos Aires. Na zewnątrz ciemna noc. Patrzę na zegarek. Jest trzecia nad ranem. Na myśl przychodzi mi, że może prom zawinął gdzieś po drodze. Analizując z Arturem trasę promu i jego orientacyjną szybkość sądziłem, że będzie płynął 6 godzin. Tymczasem wyrobił się w połowie tego czasu. Na wszelki wypadek pytam kogoś czy to Buenos Aires? Potwierdza z uśmiechem. „Si senior, Buenos Aires”.

16-02-2008 - Odpowiedź na „Express polecony”

Pamiętacie temat „Ekspress polecony”? Z pokładu Berga wysłaliśmy list pocztą butelkową. Było to 04 stycznia 2008. Właśnie wczoraj przeglądając pocztę na mojej skrzynce e-mail, dostrzegłem (tuż przed naciśnięciem klawisza Delete) list ze słowami „We fund your bot tle”! Serce zabiło mi mocniej. Znam to uczucie, bo już drugi raz mam takie niesamowite szczęście. (Ciekawych pierwszego, odsyłam do mojej relacji z rejsu Horta – Lizbona). Zanim zaczynam czytać, nie mogę nie zauważyć dołączonych zdjęć. Nie, najpierw list! W dużej części jest napisany „fonetycznym angielskim”, ale jak zwykle zrozumiale. Otóż list został znaleziony na plaży Barra Velha Beach, prowincja Santa Catarina, na południu Brazylii. Znalazcami okazała się para Brazylijczyków mieszkająca w Joinville (największe miasto prowincji). A zatem, butelka z listem zawędrowała około 170Mm. Jak pisze Soraia i João, bo tak mają na imię znalazcy listu, butelka z wiadomością została odnaleziona 24.01.2008. Łatwo obliczyć, że wędrowała 20 dni. Nie jest to długi okres (ostatni list wysłany z pokładu Zu&Lu wędrował prawie 2 lata, około 4 tysiące mil), jednak sam fakt odnalezienia jest bardzo zaskakujący. List w butelce mógł rozbić się podczas przyboju o skały, mógł trafić w przybrzeżne zarośla, gdzie całymi latami nikt nie mógłby go odnaleźć. Na bezkresie oceanu mógł nigdy nie wpaść w niczyje ręce. Szczęście to także fakt, że odnaleźli go ludzie, którym chciało się odpisać, wysłać mail. Poza tym potrafili to zrobić. Przecież nie każdy potrafi. Nie każdy w Brazylii mówi po angielsku. Powiem więcej, mało kto zna ten język na tyle, by napisać e-mail. Tak czy inaczej, myślę, że mam fart. Lecę wysłać Totolotka!

TYP: a3
0 0
Komentarze
Uczestnicy rejsu


TYP: a2