TYP: a1

Majówka na Bałtyku

Majówka na Bałtyku
Jacht Lady B
Rodzaj rejsuTurystyczny
Kapitan / skipperMateusz Potemski
Liczba uczestników12
RegionMorze Bałtyckie
TrasaGórki Zachodnie (Gdańsk, PL), Christiansø (Dania), Kalmar (Szwecja), Burgsvik (Szwecja) , Hel (PL), Górki Zachodnie.
Rejs na legendarnej Lady B, którą kapitan Krzysztof Baranowski samotnie opłynął świat była dla nas nie lada wyzwaniem. Zorganizowany przez Warszawskie Bractwo Brygowe, przede wszystkim Mateusza Potempskiego, który 9 dni ciągał nas po bardzo zimnym w tym roku Bałtyku. Było super!

Majówka na Bałtyku

I znów nie gokarty, wycieczka w góry, czy objazdówka po ładnych miastach lądowych. Nasze zwichrzone głowy przyciągnął do siebie morski wiatr. Kto nie wie co zrobić z czasem, lubi ryzyko szybkiej śmierci przez wychłodzenie, zimno „tu, tu i za uszkami”, ostry wiatr, helikopter w żołądku, trzepanie po koi zamiast snu, skórę ciemną od siniaków zamiast od opalenizny i zupełne odizolowanie od blichtru i upadku tego świata, zdecydowanie powinien być z nami przez tych 9 dni. Odbiór jachtu i zaokrętowanie oficerów i załogi: 29-30 kwietnia 2011 Jacht: Lady B – 16,5 m długości; 4,6 m szerokości, ponad 200 m2 powierzchni żagla. (Armator Tomasz Rybicki) 30 kwietnia Lady B ruszyła na morze (a ściślej na zatokę, bo startowaliśmy z Górek Zachodnich w Gdańsku, więc musieliśmy w drodze na Bałtyk przepłynąć Zatokę Gdańską). I popłynęli: Kapitan – Mateusz Potempski (lat 26, Warszawa) I oficer – Marcin (Tajfun)Tyfa – odpowiedzialny za nawigację i dokumenty (lat 24, Wiedeń) II oficer – Wojciech (Bambor) Sambor – odpowiedzialny za zaopatrzenie (lat 26, Warszawa) III oficer – Mikołaj (Elajza) Kobos – odpowiedzialny za instalacje i elektrykę (lat 25, Warszawa) Załoga: Anna Maria Bułeczka (lat 25, Kraków), Piotr Dobroniak (lat 34, Londyn), Martin Hauptvogl (lat 30, Słowacja), MagdaLena Koziej (lat 25, Warszawa), Maciej Perliński (lat 24, Łódź), Magdalena Sokolnicka (lat 22, Poznań), Leszek Włochyński (lat 30, Warszawa), Stefan Wroński (lat 28, Olsztyn).

Dzień 1 - pokłon dla Neptuna

Okrętowanie załogi i prace porządkowe na jachcie: czyszczenie zęz (miejsca pomiędzy kadłubem łodzi a podłogą), kambuza (jachtowej kuchni), itd... Potem ształowanie (rozmieszczanie) zapasów jedzeniowych i naszych rzeczy – chowanie ich w zęzach i jaskółkach, czyli półkach, które chronią przed wypadaniem przedmiotów w czasie przechyłów na fali. Konieczne było jeszcze uzupełnienie zapasu wody pitnej i klarowanie pokładu i takielunku (wszystkie żagle, liny itp.) Długie były te przygotowania, ale takie jest żeglarstwo. Przed wyjściem w morze jeszcze nas Elajza, ratownik WOPR, przeszkolił w zakresie stosowania osobistych środków ratunkowych, dodając, że najlepiej nie wypadać za burtę i ich nie potrzebować. No i o 17:00 Lady B ruszyła. Wiała trójka-czwórka stopni w skali Boforta, morze falowało, a nieprzyzwyczajone szczury lądowe, po kilku lub kilkunastu miesiącach bez znajomego kołysania, dostały, praktycznie jak jeden mąż, nieodpartego pragnienia oddania pokłonu Neptunowi na zawietrznej stronie burty.

Dzień 2 – imbir na chorobę morską

Płyniemy na zwiniętej trochę Gieni (Genua - rozwijany żagiel idący z dziobu) i zrefowanym Grocie (Grot – główny żagiel, zawieszony na maszcie, zrefowany, czyli częściowo zwinięty), ale bez silnika. Morze wciąż bardzo mocno faluje. Po nocnym bujaniu, przy silnej 5-ce w skali Boforta, dzień przyniósł znów trójkowy-czwórkowy wiatr. W nocy zgubiliśmy spinaker bom, czyli rurę, na której przyczepia się dodatkowy, przedni żagiel, spinaker. Kierujemy się na Bornholm. Załodze wariuje błędnik, praktycznie wszyscy mają chorobę morską, nawet kapitan. Tylko I-szy i II-gi oficer się trzymają, ale, takie jest żeglarstwo. Jestem wachtą 2 i dziś miałam kambuz, więc ze wszystkich sił staram się coś wyczarować jadalnego na tej 1,5 m x 1 m przestrzeni (z szafkami, zlewozmywakiem i kuchenką włącznie). Walka była zażarta. Udało mi się zrobić i obiad (ryż z sosem lub z pieczonymi jabłkami z imbirem), ileś herbat, kaw, kiśli cytrynowych lub wiśniowych, kanapek, a Lady B ‘udało się’ nabić mi kilkanaście siniaków i kilka guzów. Walka była nierówna, bo ja ręce miałam zajęte, a nogami nie mogłam się trzymać. Teraz rozumiem, dlaczego I-szy oficer stale powtarzał, że potrzeba zawsze 3 punktów podparcia na jachcie. Imbir miał pomóc na chorobę morską. Załogantowi Leszkowi pomógł, i to szybko, nawet w obie strony. Mnie pomógł kisiel, faktycznie w tę i z powrotem smakuje równie dobrze. Z opowieści wachtowych: Rzygliwy wiatr Najbardziej ‘rzygliwy’ jest baksztat – wiatr z tyłu, bo łódź na fali traci sterowność i rzuca nią w nieodgadnioną stronę. Lepszy jest beidewind – wiatr z boku, bo przynajmniej wiadomo, że łódka idzie w górę i w dół, w górę i w dół. Ciało ma szansę się przygotować i znaleźć jakiś rytm. Tajfun (I-szy oficer, nie wiatr), który z Neptunem ma chyba ostro na pieńku, bo czuje się na dużej fali nieodmiennie ‘nienajlepiej’, mimo to pływa, gdy tylko może. Był też na Szopenie w czasie trwania Szkoły pod żaglami w zeszłym roku i pocieszał nas: „jak się Szopenowi maszty łamały, to statek osiągał niesamowite przechyły: to 47o na prawo, to 38o na lewo i nie rzygałem! Można? Można!”. W tych trudnych dla nas warunkach ciężko uczyć się sterowania. Ostrzymy, odpadamy, znowu ostrzymy, ster poleciał za daleko, więc „kontra”! zanim będzie niekontrolowany zwrot. I-szy oficer wciąż powtarza do załogantów za sterem: „I teraz taka zabawa: dojeżdżasz i odpadasz.” Wciąż wieje i buja, załoga nie chce lub nie może jeść, bunkruje się gdzie i jak może, żeby nie spotkać twardych części poszycia statku, ale nic to, nie bardzo można wysiąść, więc płyniemy dalej – takie jest żeglarstwo!

Dzień 3 – ląd na horyzoncie!

Między 2 a 3 nad ranem próbowaliśmy podejść do Aalinge – portu na Bornholmie. Ale przy naszym wietrze (4 w skali Boforta) i rozkołysaniu morza, kamienie na dnie były zbyt trudne do wypatrzenia, więc kapitan musiał odwołać akcję. Popłynęliśmy dalej i 4 godziny później dotarliśmy do duńskiej wysepki Christiansø. Tak zaczęła się chwila wytchnienia dla głów, mieśni, dla naszych rozołysanych płynów wewnętrznych i żołądków pragnących pożywienia, które będzie czas i szansa strawić. Wymarzony prysznic, za 5 ‘Tajfunowych’ koron na głowę rozgrzał ciało i ducha każdej z części składowych naszej dwunastki. Byliśmy po nim gotowi na wspólną wycieczkę i podbój wyspy, jej maszyn (których nowoczesność i ilość wprawiły nas w osłupienie), placów zabaw (których nie omieszkaliśmy przetestować) i wszechobecnych kaczek (w okresie wysiadywania jaj). Wieczorem przyszedł czas na imprezę pod pokładem Lady B. Królowały tam szanty z gitarą, żarty, „Prząśniczki”, Ciechocinek i morskie opowieści, i lał się złoty rum... Piliśmy za tych co na morzu, a i za za tych co na lądzie, bo nie wiedzą co tracą. Za Polaków, Słowaków, za Marka co was nie pozdwawia, za młode żony i koty, Dobroniak za żeglarstwo, które jest wilgotne, i tak aż do ucieczki Kopciuszka działo się. Zajączek numer 1 wywoływał zajączka numer... 5 i wybuchały co chwilę jak z armaty salwy śmiechu z odpadających co chwilę looserów. Magda opowiedziała nam historię o sławnym marynarzu, co przepłynął świat wzdłuż i wszerz nie raz, na każym z rodzajów statków. I tenże kapitan przed każdym wyjściem w morze wyciągał z wewnętrznej kieszeni marynarki maleńką jasną karteczkę złożoną we czworo. Czytał co na niej jest napisane, składał ją i chował spowrotem. Nikt nie wiedział przez tyle lat co było na niej napisane. Po wielu latach stary marynarz zmarł w czasie jednego z rejsów. Dobiegli do niego oficerowie i pierwszym co zrobili było znalezienie kapitańskiej, legendarnej karteczki. Rozłożyli ją delikatnie, bo używana wielokrotnie była słaba. A tam widniało napisane ręcznie zdanie: „Z przodu dziób, z tyłu rufa”.

Dzień 4 – Wiwat maj, 3 maj!

Już od rana cała Lady B była bardzo patriotyczna. Przy śniadaniu recytowaliśmy fragmenty „Pana Tadeusza” czy „Reduty Ordona”. Leszek to tak pięknie „Żołnierzem polskim”, co idzie ze spuszczoną głową, zapoczątkował i poszło. Także gumisie udało nam się dramatycznie wierszem przedstawić. I nawet ustaliliśmy, że będziemy dla siebie mili, ale jak zawsze – takie ustalenia na wyrost biorą w łeb. Pocztówka z podróży: Christiansø 2 małe wysepki połączne metalowym mostkiem dla max 10 os. na raz. Początkowo więzienie, do którego zsyłani byli mężczyźni – swego czasu było ich aż 450-ciu. Dziś osada pod kuratelą wojskową. Mieszka tu 100 osób, są i małe dzieci, które uczą się na wyspie do VII klasy szkoły podstawowej. Jest oficjalny zakaz budowania lub zmieniania czegokolwiek na wyspie. Domy mają chronione fasady, więc choć standard w ich wnętrzu może być i często jest bardzo wysoki, z zewnątrz wyglądają wciąż jak 200 lat wcześniej. Życie mieszkańców upływa pod znakiem wspólnoty a z ich twarzy można wyczytać spokój i szczęście. My jednak nie możemy i nie chcemy z nimi takiego życia wieść, gonieni wiatrem potrzeb płyniemy dalej. Jeszcze chwila dla siebie i o 13:00 ruszamy w morze. Mimo iż flauta okropna, wieje nam może ‘jedynka’, płyniemy na Grocie, Gieni i silniku, i oddalamy się od wysp raczej powoli, wszyscy są zadowoleni, bo jest ciepło! Jakieś 15oC! Cała załoga wyszła na pokład cieszyć się tak korzystną aurą, no i tymczasowym brakiem bujania oczywiście, a I-szy oficer zrobił nam szkolenie z podstaw żeglowania, przerwane przez III-ego oficera i jego opowieść o wykrytym przez amerykańskich naukowców ‘efekcie dyszy’, którego ani wtedy, ani do końca rejsu nikt nie pojął. Rozłam ‘na górze’ został zażegnany wspólnym wrogiem. Jak się okazało zwinęliśmy się z Christiansø w samą porę, bo godzinę (czyli jakieś 4 Mm później) mogliśmy tylko patrzeć, jak nad bezbronną wyspę nadleciało w szyku 5 śmigłowców wojskowych. Szanse były nierówne, bo mieszkańców stu, a w tych maszynach mogło łącznie i prawie tyle samo osób uzbrojonych po zęby być. Na szczęście skończyło się na pokazie sił, dwukrotnym okrążeniu wyspy i zostawieniu nad nią tylko jednego śmigłowca. Po południu płyniemy żółwim tempem, ale bez silnika. Takie jest żeglarstwo. Wyciągnęliśmy nawet nasz największy żagiel i testujemy jak łapie wiatr. Odpowiedź jest dla nas zaskakująca, bo mimo, iż sam jeden ma ponad 110 m2 powierzchni – nijak. Kapitan twierdzi, że to nic, że to naprawdę szybka łódź, nawet wygrała jakieś regaty. Martin z dytansem odniósł się do tych informacji i zapytał: „To inne łodzie były na kotwicach?” Płyniemy do Szwecji. Dla większości z nas to nieznana trasa i nowe miejsca. Najtrudniej w czasie przelotów po morzu, z portu do portu, ma Mateusz. Musi stale udzialać odpowiedzi na niekończący się zestaw pytań. Bo my jesteśmy na rejsie szkoleniowo-stażowym i pytamy, dużo pytamy, na przykład, jak Lena: „A gdzie płyniemy?” – do Kalmaru. „A kiedy tam będziemy?” – nie wiem. „A czy będziemy tam rano czy po południu?” – to wszystko zależy od warunków, zmienności wiatru itd. „A czy jeśli warunki się nie zmienią i siła wiatru będzie ta sama to będziemy tam rano czy po południu?” – Mamy 60 Mm, jeśli będziemy stale płynąć z średnią prędkością 5 węzłów i po wyznaczonym kursie będziemy tam za 12 godzin. „A czy będzie tam ładnie?” – tak. „A czy nam się tam spodoba?” – na pewno. „A gdzie się podziało puree i mąka tortowa?” – litości!

Dzień 5 – psia wachta

Miałam tzw. ‘psią wachtę’, czyli od północy do czwartej. Psią, bo jest wtedy najzimniej, najciemniej i ogólnie najczęściej jest ona najmniej lubiana. Ale nie przeze mnie! Mimo, iż już wpół do dwunastej musiałam się obudzić i zacząć nakładać kolejne warstwy ciuchów, które spały ze mną w śpiworze, żeby były ciepłe (pod pokładem mieliśmy 10OC) cieszyłam się na czas, gdy milion gwiazd będzie patrzyć na mnie aż do brzasku. Bez smogu, bez świateł, bez chmur i mgły. Dziób tnie wodę w ciemności i jedyny kierunek wskazują właśnie gwiazdy i kurs kompasowy. Coś metafizycznego jest w tym czasie ukryte. A myśli płyną za wytężonym wzrokiem daleko, daleko poza zwykłe tory. Dzierżyłam ster już przez jakieś dwie godziny i o 3 nad ranem naszła mnie potrzeba odwiedzenia Kingstone’a. Jak zawsze trzeba się w nim przezornie rozbierać z wszelkich warstw, bo łódź buja na wszystkie strony. A tu nagle trzask, huk i łódź zaczyna płynąć jakby wstecz na silniku. Myślę sobie – koniec, wpakowaliśmy się na jakieś kamienie czy skały i to na mojej wachcie! Wychodzę szybko na pokład, a to... tylko Grot. Podarł się na całej długości, ale na szczęście dla nas równiótko pod pierwszym refem, więc udało się go uchwycić, zrefować i płynąć spokojnie na zredukowanym żaglu do końca rejsu. Miało to miejsce na 55o58’N, 15o55’E. Niedługo przyszedł brzask, wachta 3, czyli Magda i Leszek nas zmienili, a my poszliśmy rozgrzewać się do koi. Na zewnątrz temperatura 40 C, z wiatrem odczuwalna nawet poniżej zera. Z dziennika pokładowego: „6:00 Kurs 80o 6:30 Ge1 ↓ [zmniejszona Genua zwinięta] G2 ↑ [Grot pomniejszony o drugi ref] Załogant Leszek w warunkach dojmującego zimna dokonał zmiany bandery państwa wizytującego” O 8 rano wachta 3 z oficerem III przyszli na śniadanie i oznajmili: „No, bo my na naszej wachcie to ‘nie opierdalaliśmy się’, nie jak te studenciaki. ‘Nakurwialiśmy salta’ i walczyliśmy z wiatrem. A oni na atlasie tylko 3 krążki noszą, mają uda cieńsze niż ramie 15-letniej córki armatora, która szot jedną ręką z prędkością światła wyciąga.” [I jest częścią regatowej reprezentacji Polski – przyp. autora]. (Wulgaryzmy cytowane, załoga miała na lądzie dostęp do YouTube’a). „Co rozgrzewa na wachcie? Jak Magda opowiada w co jest ubrana.” Jak zaczyna opowiadać Leszek, to opadają emocje. W ciągu dnia pod pokładem rządzi brydż. Jedna czwórka gra, druga sobie z pierwszą przypomina zasady i układy, lub się ich uczy. Licytacja jest dramatyczna: kto gra w karo przegra zaro a na pika zegar tyka. I tak aż do Kalmaru, gdzie dotarliśmy wieczorem... Tam mieliśmy rozgrzać zmarznięte kości w saunie, ale niestety była uszkodzona. Policzyliśmy więc tylko siniaki pod ciepłym prysznicem a potem na znieczulenie pamięci o nich liczyliśmy szklanki rumu z colą przy podpokładowej integracji marynarskiej. Przyszła pora na morskie opowieści i różne perspektywy patrzenia na otaczający świat. Taka Grecja –sztormowa pogoda, wieje 8 w skali Boforta, łódź płynie na małym foczku, wszyscy harują na pokładzie, żeby płynąć w tę pogodę jakkolwiek bezpiecznie, kapitan poci się od ogarniania sytuacji, a tu Ada (która przyszła na statek w szpilkach) w tych ciężkich warunkach idzie do kapitana walczącego ze sterem i pyta: „Gdzie jest durszlak?”. Albo Martin o swoim losie: „Polacy – to normalne, oni marynarze, mają morze, po życiu żeglują. Ale czemu ten głupi Słowak z nimi płynie? Ani dziad, ani pradziad nie żeglował, my po górach chodzimy. Ale Mateusz zadzwonił a ja żem podumał co tam będę doma robił, więc płynę z wami.”

Dzień 6 – Pocztówka z podróży: Kalmar

Zdobyliśmy Kalmar Slott (czyli Zamek Kalmarski z XIV wieku), a potem ruszyliśmy na podbój tego 35-tysięcznego miasta portowego. Urokliwe, kolorowe, często drewniane domy i kamienice, pomysłowe światła i specyficzne fryzury mieszkańców, szczególnie płci mnie przeciwnej, sprawiły na nas bardzo ciepłe, mimo chłodu na zewnątrz, wrażenie. Największym hitem okazał się jednak ciemnozielony Chevrolet rodem z „Gangu Olsena”. Co za maszyna! O 16:00 ruszyliśmy dalej. Na odchodne mogliśmy obejrzeć z daleka i z bliska (przepłynęliśmy pod nim) długi na ponad 6 km Ölandsbron (Most Olandzki), który łączy wyspę Olandię ze stałym lądem. Potem już tylko ze stolika brydż pomykał, a my bez wiatru, więc niestety na silniku opływaliśmy górą wyspę Öland. Z dziennika pokładowego: „20:00 Załoga wykorzystuje sztil, by nadrobić braki w lekturze lub szuka rozrywki w grach karcianych. 23:00 Zapadająca mgła potęguje uczucie zagrożenia w pełniących wachtę, jednak światła nawigacyjne na brzegu pozostają widoczne – kontynuujemy żeglugę. 57o14,9’N, 16o54,1’E”

Dzień 7 – dlaczego pływamy

Wieje delikatna ‘jedynka’, widzialność średnia (5-7) ale świeci piękne słońce. Z dziennika pokładowego: „11:00 Załoga nieśmiało decyduje się spędzać czas wolny od wachty na pokładzie. Temperatura rośnie. 12:00 ‘Gdy jacht z załogą budzą się do życia/ to morze najlepszym miejscem jest do bycia’.”(Elajza) Każdy moment jest ważny. Wchodzi się w rytm statku. Już nie żyjesz od wachty do wachty, mobilizując się tylko na ten jeden moment, ale korzystasz z chwil pomiędzy. Z rozmów na i pod pokładem, z kambuza i radości jakiej dostarcza wspólne przygotowanie lub konsumowanie rarytasów wyczarowanych w tych spartańskich w sumie warunkach (naleśniki z owocami, zapiekanki francuskie, krupnik z grzankami, pulpeciki lub gołąbki w sosie pomidorowym, itd.), z poszukiwania zaginionego puree ziemniaczanego lub mąki tortowej, lub ukrytej nutelli i bitej śmietany gdzieś w jaskółkach II-go oficera... Znaczenie ma nawet oczekiwanie na proste kapitańskie życzenie ‘smacznego’, zanim zaczynamy jeść. Z rozmów pokładowych: dlaczego pływamy Jak wieje, rzuca łodzią i załogą w każdą stronę, jest zimno, nie można nic jeść, zwraca się wszystko, co przekroczy magiczną granicę przełyku (lub, co gorsza, nie można nawet nic zwrócić morzu), nie wiadomo co się jeszcze wydarzy lub brzeg jest wciąż o godziny ciężkiej pracy daleko, człowiek zaczyna sobie zadawać pytanie – po co to wszystko? „Dlaczego my pływamy, skoro nie trzeba już herbaty wozić? Skoro szybciej samolotem? My pływamy, bo się nauczyliśmy marzyć o morzu. Musimy pływać. A że jest trudno. A gdzie nie jest? A jak była powódź w Warszawie, no też było cieżko i co, nikt się nie przeprowadza. A korki takie, a my dalej mieszkamy. Albo pociągi, jadę na Sylwestra a Grabarczyk zapomniał dwóch wagonów dołączyć... I co – ciężkie warunki, więc mam wracać? Zrezygnować? No nie, nie zrażamy się i jedziemy dalej.” (Leszek) Wychowanie morskie młodzieży to szkoła życia, taka kuźnia charakterów lepsza niż u Kołłątaja. Ono było celem Szkoły pod Żaglami jak powstawała. Bractwo Brygowe, które zorganizowało naszą majówkę, traktuje Lady B jak swój potencjalny pływający dom. Na niej Kapitan Krzystof Baranowski opłynął samotnie świat. A jego osoba, Szopen i Szkoła pod Żaglami cementują ekipę bractwa, do którego należą właśnie osoby, które pływały na Szopenie i pielęgnują ideę żeglowania na lądzie pomiędzy rejsami. Organizują oni w stolicy wieczory żeglarskie i szantowe, dbają o wizerunek Szkoły pod Żaglami i organizację kolejnych jej edycji. Wszyscy analizują łódź i myślą co w niej można zmienić, ulepszyć (ważna będzie podgrzewana deska w Kingstonie – pokładowej toalecie lub wentylowane zęzy na buty) lub chwalą dobre rozwiązania, przede wszystkim pryzmaty, które dają mnóstwo światła, jeśli tylko świeci na nie słońce. Taki inny level żeglowania turystycznego się włącza. Tajfun: „Takie chwile jak teraz [wieje ‘trójka’, suniemy w pięknym przechyle przy pełnych żaglach, niebo przejrzyste, słońce świeci, szum rozbryzguących się na dziobie fal gra morską symfonię, wiatr rozwiewa włosy i zmartwienia zostawione na lądzie a wokół roztacza się bezmiar przestrzeni – przyp. autora] to jest powód, że to robimy.”

Pocztówka z podróży: Gotlandia i port Burgsvik

Kilometr dzielił nas od centrum miasteczka, definicja centrum niech pozostanie tutaj bez komentarza. Minęliśmy w drodze Judymowe szklane domy i inne bardzo wdzięcznie prezentujące się domy, domki i posiadłości. Od centrum mieliśmy jeszcze niecałe 3 km do Öja Kyrka. Większość trasy szliśmy drogą, jak Bóg przykazał, ale na końcu ruszylismy na skuśkę. Zabytkowy kościół okazał się wart odwiedzenia. Bogaty we freski, przepięknie rzeźbiony krzyż, żaglowiec pod sklepieniem, używaną na pewno ambonę i nasz wpis załogi w księdze pamiątkowej. Wszystko bezcenne. I dalej w morze. Z dziennika pokładowego: „19:00 Wachta 2 i załogant Maciek ochoczo doskonalą umiejętności w zakresie klaru lin.” Co nie, jak tak! Buchtowaliśmy i klarowaliśmy liny na okręcie, że aż miło! W dwie strony i z pętelką! Bo porządek musi być. Nie ma op...alania się.

Dzień 8 – jacuzzi w kokpicie

Cały dzień praktycznie bezwietrzny, ale na tej ‘jedynce’ jaką mieliśmy płynęliśmy z prędkością 6 węzłów na naszych 4 żaglach. Po 19:00 morze w końcu pokazało, że może i zawiało nam 3-4 w skali Boforta. Po południu mijaliśmy platformy Petrobaltic, i mieliśmy szczęście zobaczyć jak przy jednej napełniał się tankowiec. Był brydż i zdjęcia grupowe na dziobie – chwała niech będzie temu, kto wymyślił samowyzwalacz w aparatach fotograficznych. W pewnym momencie zrobiło nam się w szarych komórkach tak gorąco, że urządziliśmy w środkowych kokpitach na pokładnie jacuzzi przy 6o C. I wtedy się okazało, że bez ubrań jest cieplej niż w 5-7 ich warstwach! Dlaczego czekaliśmy z tym odkryciem, aż do 8-ego dnia rejsu, tego nie wie nikt. Dowiedzieliśmy się jeszcze dzisiaj kilku innych, nie mniej ważnych rzeczy. Na przykład jak przechowywać jajka na rejsie i jak długo mogą byś zdatne do użycia. Kapitan Baranowski napisał o tym, niby błahym zagadnieniu cały rozdział w jednej ze swoich książek żeglarskich. Odpowiedź jest cokolwiek zaskakująca. Otóż jajka dobrze przechowywane nie psują się nawet do 6 miesięcy. A co oznacza dobrze przechowywane? Jajka takowe trzeba otoczyć w towocie (tak, towocie, gęstym smarze maszynowym) i co 3 dni obracać o 180o. Sekret tkwi w tym, że towot zakleja pory skorupki, więc do wnętrza nie dostaje się tlen. A kiedy jajko obrócić co 3 dni, to żółtko nigdy nie zdąży dotknąć skorupki, co jest bardzo częstym powodem psucia się jaj.

Dzień 9 – świt na morzu

W końcu się doczekałam wachty, na której mogłam doświadczyć pełnego brzasku i wschodu słońca na morzu. Przez całą noc byliśmy na rzygliwej części Bałtyku, gdzie baksztag (czyli tylny wiatr utrudniający sterowność i możliwość przewidywalnego ustawienia łodzi) bujał nami, jak chciał, przy ‘czwórce’, która wiała nam w żagle. Płynęliśmy przez tę szerszą część Bałtyku, gdzie fale mają miejsce na to, żeby się rozpędzić, a nawet pokołować. Na szczęście, załoga zaprawiona już w bojach nie zwracała więcej czoła ku Neptunowi, chociaż co niektórzy z niepokojem jedli sałatkę z tuńczykiem na kolację. Na końcu naszej wachty, czyli o 4:00 dobiliśmy na Hel. Kapitan powinien dostać medal za parkowanie w trudnych i ciasnych warunkach, bo marina była wypchana po brzegi jachtami, łodziami, motorówkami i kutrami rybackimi. Niestety polskie porty przyjmujące żeglarzy nad ranem nie oferują im żadnego zaplecza sanitarnego, gdyż tak ‘cebula’ (centrum informacji, toalety, prysznice) jak i wszystkie portowe czy dworcowe toalety były za... za... zamknięte! A opłata postojowa to co najmniej 70 zł za rozpoczętą dobę. O 6:30 Bambor, II-gi oficer miał pociąg przez Gdynię do Warszawy, więc nie było sesnsu się kłaść i właśnie po czwartej przyszedł czas na pożegnalną imprezę. Polał się rum, chomikowana wiśniówka produkcji Magdy, ruszyły się zupki instant i owoce w puszce. Gitara po raz ostatni na tym rejsie poszła w ruch: „I stracony dzień i nieprzespana noc, dzień był za krótki, napijemy się wódki!” O szóstej chwyciliśmy banderę Bractwa Brygowego i śpiewająco odprowadziliśmy Bambora na pociąg. Miał „nie płakać, kiedy odjedzie” w „tę ostatnią niedzielę”... „A jakby pan konduktor pytał dlaczego wszyscy nie jedziemy z Tobą, to mu powiedz, ŻE JEST ZA DROGO!” (Tajfun). Po nieprzespanej nocy i nadrannej imprezie pożegnalnej, część załogi trafiła do ko... ko... koi, a część do ko... ko... kościoła. O 11:00 zostawiliśmy Hel na Helu i ruszyliśmy przez Zatokę Gdańską w stronę Górek Zachodnich. Po drodze mył się pokład moimi i Martina siłami. Pod spodem czyściły się zęzy, koje i kambuz, układały się zapasy, klarowały cumy i liny – rękami i siłami pozostałej załogi. Przed cumowaniem były małe wyścigi na odbijaczach po pokładzie. A na miejscu w porcie to już takie tylko kosmetyczne pucowania miały miejsce i nasze pucowania się pod portowym prysznicem. Jeszcze tylko wspólny obiad. Nic innego, jak grzybowa. Bo od niej się wszystko 30 kwietnia zaczęło i na niej się wszystko 8 maja skończyło.

Statystyki

Lady B oddaliśmy może bez spinaker bomu i z podartym grotem, ale jak sam armator stwierdził – czystą jak nigdy. Spakowani, umyci i najedzeni wróciliśmy na ląd. Już marząc o kolejnym rejsie. Bilans: 131 godzin żeglugi (w tym 103 pod żaglami i 28 na silniku) 4 odwiedzone porty (Christiansø, Kalmar, Burgsvik i Hel) w których spędziliśmy 77 godzin 628 Mn (mil morskich) 24 h pociągiem (po 12 w każdą stronę w relacji Kraków-Gdańsk) łącznie z wchodzeniem do pociągu przez okno w pierwszą stronę. 0 osób straconych, zranionych, połamanych, wypadniętych za burtę 1 stracony spinaker bom 1 podarty żagiel 1 kg zaginionej mąki tortowej 1 kg zaginionego puree ziemniaczanego Kilkadziesiąt nowych guzów i siniaków 2 kawały o tej wielkiej d... Magda wybrana załogantką rejsu i wachta pierwsza samowolnie ogłaszająca się kambuzem rejsu. Końcowa przemowa kapitana: „Ile razy pływałem z innymi kapitanami jako załogant lub oficer, zawsze nas objeżdżali równo i dokładnie cały rejs, by na końcu wyjść do nas i stwierdzić, że to najaaalepszy ich rejs i naaaajlepsza załoga z jaką zdarzyło im się pływać. Im więcej razy to słyszałem, tym bardziej myślałem, że wkrótce nas wpiszą na jakąś listę Guinessa, czy coś. Więc ja dziś Wam tak samo nie powiem. Było lepiej i gorzej, ale zawsze może być lepiej! Dziękuję wszystkim za wszystko i do zobaczenia, w różnych najpewniej konfiguracjach osobowych (bo jeszcze się nie zdarzyło, żeby identyczna załoga płynęła z sobą gdzieś dwa razy) na następnych rejsach! Ahoj!”

TYP: a3
0 0
Komentarze
Uczestnicy rejsu


TYP: a2