ALBORAN POLECA: W cieniu Słońca. Wzmacnianie pozycji oficerów służy radosnemu żeglowaniu

wtorek, 16 czerwca 2015
kpt. Krzysztof Sieradzki, Ełk
Kapitan jest ważny. To on ponosi odpowiedzialność za wszystko, co dzieje się na wodzie. Czasem jednak musi spać. Dla dobra swojego i całego rejsu ważne jest, by ci, którzy kierują na bieżąco jachtem - oficerowie wachtowi - posiadali u załogi autorytet.

Rejs morski

Tyle było pytań i wątpliwości. Tyle nerwów i niepewności poprzedzających oddanie cum. I wreszcie te pierwsze doznania weryfikujące wyobrażenia. Nowa, nieznana rzeczywistość. Płynęliśmy na opalu, w którym śruba odłącza się od silnika i cieknie z góry. Już w pierwszych godzinach rejsu, zaraz za Helem, dostaliśmy 8°B z NW, a tam właśnie chcieliśmy płynąć. Wiatr nasilał się. Duża część niedoświadczonej załogi legła bez czucia pod pokładem, zmożona chorobą morską. Jak z zaświatów słyszałem odgłosy skrzypiącego takielunku, warczenia kabestanów, okrzyki walczącej o życie pozostałej na pokładzie załogi. Komunikaty mówiły o zbliżającym się sztormie. Jakby tego, co już mieliśmy, nie było dosyć. Mojego pierwszego skipera zapamiętałem jako osobę dzielną i opanowaną. Równie ważną osobą był tam I oficer. Zawsze na posterunku. Słyszałem, jak kapitan konsultował z nim uwagi dotyczące naszej sytuacji. Wiedziałem, że I of jest kimś ważnym i można na niego liczyć. Skąd to wiedziałem? Po szacunku, jakim darzył go nasz kapitan. W kolejnych dniach rejsu, gdy miałem potrzebę o coś zapytać, zawsze zwracałem się do I ofa. To, co powiedział, było święte i nie miałem wątpliwości, że wie, co mówi.

Aż przyszedł kiedyś taki rejs, gdy już zrobiłem patent sternika i sam zostałem ustanowiony I oficerem. Płynęliśmy wspaniałą metalową jotką, tą z silnikiem pozwalającym na osiąganie maksymalnej prędkości 2 kn. Kapitan, z którym płynąłem, powiedzmy Olek, jest człowiekiem o wielkiej charyzmie. Wtedy jeszcze sternik morski, dziś już dawno kapitan. Zapamiętałem go jako osobę posiadającą najlepsze sposoby na buchtowanie lin, skrupulatne prowadzenie dziennika. Właściwie wiedział wszystko. Wielokrotnie poprawiał mnie przy innych. Próbowałem wejść w swoją rolę I oficera. Objąłem dziennik i wiele się przy tym nauczyłem. Dostałem wiele wskazówek, jak to robić poprawnie. Wiele z tych uwag było wygłaszanych publicznie, przy innych członkach załogi. Pamiętając I ofa z mojego pierwszego rejsu, chciałem zająć podobne miejsce w załodze. Kapitan słyszał, jak próbowałem wytłumaczyć załodze formalną rolę oficera wachtowego. Nie zabrał jednak głosu w tej sprawie. Było mu pewnie to całkowicie obojętne. Może myślał, że się wymądrzam i w główce mi się poprzewracało. Pamiętam taką chwilę, gdy poczułem ciężar w żołądku. Raczej z posiłku, niż z choroby. Samowolnie wypiłem może ok. 30 ml rumu i wyszedłem na pokład. Zostałem demonstracyjnie wywalony pod pokład. Na początku rejsu ustalił, że na wodzie żadnego alkoholu. Oberwałem mocno.

Pewnego razu objąłem nocną wachtę. Szliśmy fordewindem przy 4°B. Wiatr nasilał się. Jacht szedł w wyraźnym przechyle. Poluzowałem lekko szoty grotżagla. Po kilkunastu minutach wyszedł Olek. Zapytał, kto poluzował szoty? Przyznałem się do tego grzechu. Dostałem feedback, by nie pękać. OK. Wiatr dalej się nasilał. Było już 6°B. Przechył był coraz większy. Każda fala przechodziła przez nadburcie, wpadając do kokpitu. Gdy tym razem kapitan wyskoczył, zrugał mnie, że nie reaguję i sam gwałtownie zluzował żagle, następnie wezwał załogę do refowania.

Bywało, że kapitan spał. Każdemu się to czasem przytrafia. Warto odpocząć, gdy można. Sprawdziłem mapy, pozycję i stwierdziłem, że zadany sternikowi kurs nie jest optymalny. Kazałem zmienić w lewo 20. I tu podniósł się krzyk wachty. Bo to kapitan, nie I of, ma decydować. Tłumaczenia, że kapitan śpi, a korekta jest słuszna i od tego jestem I ofem, by takie decyzje właśnie podejmować, nie była wystarczająca. Członek wachty obudził kapitana. Co zrobił kapitan? Spojrzał na pozycję, mapę i kazał zmienić kurs w lewo 20.

Przez cały ten rejs czułem się kompletnie niedowartościowany. Moja pozycja w załodze była w mojej ocenie słaba. Załoga nie uznawała żadnej, nawet najmniejszej, podejmowanej przeze mnie decyzji. Czując opór załogi, wyłączyłem się z działania. Moja aktywność sprowadziła się do biernego prowadzenia jachtu i dziennika. Nieproszony nie ujawniałem swoich obserwacji, nie wykazywałem inicjatywy w reagowaniu na zmieniające się okoliczności. Całkowite wycofanie.

Kapitan był gwiazdą (miał podstawy, bo dobrym żeglarzem jest), a wszyscy pozostali mieli mu zapewnić tło, na którym można słodko świecić. Sprawnie doglądał wszystkiego, znał swój fach. Wszyscy czuli się bezpiecznie pod jego dowództwem.

Drogi Czytelniku, jak myślisz, jaka atmosfera panowała między członkami zespołu?

Była okropna, jedna z najgorszych, jakich mogłem doświadczyć. Toczyły się ciągłe spory o cokolwiek. Jeśli kapitan nie reagował na spór, rozsądzając go, to konflikt trwał i trwał. O cokolwiek. O obierki po cebuli, o talerze w kambuzie, o miejsce w mesie albo kokpicie. Czy byliśmy zgraną załogą, wspólnie i miło spędzającą czas? Absolutnie nie. Nigdy więcej nie płynąłem z tym kapitanem i nigdy więcej nie płynąłem z tymi ludźmi. Nawet nie mam do nich telefonów. Nawet nie są moimi znajomymi na fb. Dlaczego nie? Bo z ulgą przyjąłem zakończenie rejsu. Nie chcę więcej spotykać ich na swojej drodze, bo nie było mi wśród nich przyjemnie. Czy to opinia zasłużona? Oczywiście, że kompletnie błędna. W zasadzie, gdy się głęboko zastanowić, płynąłem z sympatycznymi ludźmi. Każdy z nich oddzielnie był ciekawym człowiekiem, w sercu dobrym, przyjaznym. Skąd więc takie odczucia? Co zawiodło?

Każdy człowiek jest dla siebie ważny. Najważniejszy na całym świecie. Na naszym rejsie jednak ważny był tylko kapitan. Nikt poza nim nie mógł mieć poważania. Mógł doprowadzić do sytuacji, gdzie oficerowie bez jego udziału ogarną prowadzenie jachtu. Swoim jednym spojrzeniem rozwiążą wszelkie spory. Tu jednak nie było takiej szansy. Żyliśmy w środowisku kompletnego braku wewnętrznej hierarchii grupy. Byliśmy w samym cyklonie walki o miejsce w grupie, toczącej się w cieniu kapitańskiego Słońca.

Załoga nie mogła stać się drużyną, bo oficerowie, w tym pierwszy, nie przeszli z poziomu formalnego na nieformalny. Nie stali się autorytetami, bo nie mogli. Więc również nie mogli w niczym pomóc kapitanowi, nawet gdyby trzeba było. Najważniejszym grzechem kapitana na tym rejsie był grzech zaniechania. Zaniechania doceniania innych i zaniechanie wzmacniania roli ustanowionych przez siebie oficerów. W tym przypadku delegowano na oficerów obowiązki, ale nie delegowano na nich adekwatnych praw. W zarządzaniu nazwane jest to dumpingiem w delegowaniu.

Jeśli więc chcesz, jako kapitan, wyspać się czasem, wzmacniaj swoich oficerów. Zwracaj im uwagę na stronie. Podtrzymuj ich decyzje w obliczu załogi. Jeśli nie są zgodne z Twoim intencjami, wytłumacz i karz im samym dokonać korekt. Znacznie przyjemniej jest pływać w atmosferze harmonii i wzajemnego autorytetu, tak jak pokazałem w pierwszym obrazie, niż w cieniu jedynego blasku wśród waśni i sporów, jak w drugim.





TYP: a3
0 0
Komentarze