TYP: a1

Wiedziała, czego chciała

wtorek, 2 sierpnia 2016
Henryk Mąka
Eugeniusz Wasilewski, zmarły w Szczecinie kapitan żeglugi wielkiej, pierwsze swe marynarskie kroki stawiał w Gdyni, gdzie w październiku 1928 roku zamustrował jako praktykant pokładowy na parowiec „Robur III", należący do polsko-brytyjskiego towarzystwa okrętowego „Polskarob". Ten nieduży statek z biało-czerwonym kwadratem i literami PB na żółtym pasie czarnego komina woził w czterech ładowniach przeważnie 2500 ton węgla do portów szwedzkich lub duńskich, w drodze zaś powrotnej zabierał znaną z wysokiej jakości szwedzką rudę żelaza.



Pewnego dnia „Robur III" znalazł się w Nyköping. Korzystając ze słonecznej pogody, 20-osobowa załoga statku udała się do miasta, pozostawiając na wachcie najmłodszego wiekiem i funkcją praktykanta. Stoi, więc junga Wasilewski przy trapie, tęsknie gapi się w stronę miasta, gdy wtem pojawia się przed trapem „Robura III" elegancki kabriolet, z którego wysiada równie elegancka Szwedka o długich nogach i rozpuszczonych na ramiona blond włosach. Młody wachtowy aż cmoknął z wrażenia.

– Excuse me, is on the ship a toilet? – spytała.

– O yes, of course – odpowiedział szarmancko młodzieniec i jak przystało na dżentelmena wskazał wiadome drzwi na końcu korytarza.
Mijając wachtowego urocza Szwedka wsunęła mu do ręki małe pudełko. Junga ścisnął je mocno w garści i zauroczony pięknym zjawiskiem z otwartą gębą czekał, aż znów pojawi się na pokładzie. Po paru minutach młoda dama wyszła. Uśmiechając się, długo zaglądała wachtowemu w oczy, po czym nie bez ociągania zeszła po trapie i wsiadłszy do lśniącego niklem i zielonym lakierem kabrioletu, z wyciem silnika odjechała do centrum Nyköping.

Wtedy dopiero Wasilewski zreflektował się, że wciąż trzyma w dłoni podarowane przez urokliwą Szwedkę pudełeczko. Otworzył. W środku była... prezerwatywa.

Nagroda za Tahitankę

– Byłem wtedy uczniem Szkoły Morskiej w Gdyni – wspomina kpt. ż.w. Jerzy Kudzin. – pod dowództwem Macaja popłynęliśmy w roku 1937 na Pacyfik. Między innymi zawinęliśmy w tym rejsie na Tahiti. Nie była to jeszcze wówczas wyspa tak ulizana, z turystycznie rozwiniętą bazą jak dziś. Wiele było jeszcze na niej dzikości i naturalnego wdzięku, a tamtejsze dziewczęta, z falująco opadającymi na gołe ramiona włosami i obowiązkowo wpiętym nad czołem kwiatem hibiskusa czy gardenii, zachwycały nas wszystkich.



– Właśnie z myślą o jednej takiej vahine kupiłem w kantynie butelkę likieru znanej firmy Baczewskiego ze Lwowa i poszedłem... na randkę. Gdy do połowy opróżniliśmy zawartość butelki, dziewczyna zagrała na ukulele, potem był taniec brzucha hula-hula, następny „dreszcz niepokoju", w czasie którego artystycznie kręciła kuperkiem. Wreszcie, rozczochranej i rozweselonej już Tahitance nakazałem stanąć w dość niedbałej pozie pod palmą z na pół opróżnioną butelką likieru w ręku i pożyczonym od ojca kodakiem pstryknąłem pamiątkowe zdjęcie. Po powrocie do Gdyni, kiedy wywołałem film, okazało się, że akurat zdjęcie Tahitanki z butelką Baczewskiego było bardzo udane i ostre. Posłałem ową fotkę właścicielowi lwowskiej firmy. Po dwóch tygodniach listonosz przytargał sporą skrzynkę wypełnioną wódkami Baczewskiego i dołączone do niej pismo takiej mniej więcej treści: „Nie wiedziałem, że moje likiery trafiły aż na wyspy Pacyfiku, a szczególnie na Tahiti. Chętnie wykorzystam tę fotografię w akcji reklamowej wyrobów firmy. W charakterze gratyfikacji przesyłam Szanownemu Panu zawartość dołączonej skrzynki."

Przez dłuższy czas byłem bohaterem tak w szkole, jak i w całej Gdyni. Trudno tylko powiedzieć, czy rzeczywiście wszyscy fetowali moje fotograficzne umiejętności, czy też rosnącą sławę lwowskich napitków. Faktem jest, że przy okazji każdy podziwiał urodę kształtnej Tahitanki i uroczyście pił jej zdrowie.


Naga z motylkiem

Statek był już gotowy do wyjścia w morze. Zeszli z niego celnicy i funkcjonariusze emigration, poszedł już przedstawiciel miejscowego agenta, na mostek przybył pilot, za chwilę miał być podniesiony trap. Zanim jednak do tego doszło, wpadł na mostek wachtowy oficer, oświadczając ze wzburzeniem:

– Panie kapitanie, k... jest jeszcze na statku.
– Natychmiast usunąć – zagrzmiał Pierwszy po Bogu. – U kogo ona jest?
– U motorzysty B., panie kapitanie – służbiście odpowiedział wachtowy. – Ale ta cholera nie chce zejść, bo on jej nie zapłacił. Grozi policją...
– A niech to szlag trafi – rozeźlił się „Stary". – Załatw to pan natychmiast, żeby za pięć minut jej tu nie było.
Oficer zszedł do dolnych pomieszczeń. Po chwili jednak wrócił jeszcze bardziej wzburzony.
– Panie kkkapitttanie – plątał mu się język – onnna jest nnnnaga i mówi, że bbbbez dziesięciu ddddolarów nie zejdzie. I mmma motylka wytatuowanego na ppprawej pppiersi.


– Czyś pan się szaleju obżarł? – ryknął z oburzenia kapitan. – Nagiej dziwki się pan wystraszył? A może tego motylka?
Do głębi oburzony ślamazarnością oficera, Pierwszy po Bogu osobiście wszedł do wskazanej kabiny, a wróciwszy po dziesięciu minutach spokojnie rozkazał dzwonić na manewry.

– Poszła – powiedział już łagodniej do wachtowych. – Kazałem wypłacić jej te dziesięć dolarów ze statkowej kasy na konto motorzysty. Ale faktycznie ładna była, a ten motylek fikuśnie jej po cycku latał. Szkoda, że nie widziałem jej wcześniej...

Pamiątka z Konstantynopola

Ranny w czasie wypadku na pokładzie „Traugutta" bosman Z. przewieziony został do szpitala w Gdyni. Pierwszy opatrunek rozbitego bomem uda robiła mu osobiście siostra przełożona.



– Wyobraźcie sobie – opowiadała w dyżurce swemu żeńskiemu personelowi – on jest cały wytatuowany. Żaglowiec ma na plecach, koło ratunkowe z nagą dziewczyną na brzuchu, smoki na nogach, węże na rękach, róże, storczyki i lilie, jakieś esy i floresy, pełno napisów. Wszędzie coś jest.

– Nawet „tam" też? – zapytała jedna z młodszych pielęgniarek.
– Tak, „tam" też. Żeńskie imię ma wypisane: POLA.

Młoda i ciekawska pielęgniarka wykorzystała pierwszą okazję, aby to właśnie jej przypadła w udziale zmiana opatrunku rannego bosmana. Wróciła rozbawiona, perliście się śmiejąc.

– Żadna POLA, siostro przełożona – dzieliła się sensacją. – „Tam" jest wytatuowany napis: PAMIĄTKA Z KONSTANTYNOPOLA!

Odróżnia pan płeć gwiazdy?



Na starym parowcu „Poznań" – jednym z pięciu Francuzów, tak dobrze znanych z przedwojennej Gdyni – kursującym w końcu lat pięćdziesiątych ze śląskim węglem do portów zachodniej Europy, płynęła pewnego razu pasażerka, obywatelka belgijska polskiego pochodzenia. Przebywając któregoś wieczoru na kapitańskim mostku, chciała pochwalić się swą erudycją i wskazując jakąś gwiazdę powiedziała z emfazą:

– To jest Wenus, proszę pana. Poznaję ją, bo zawsze lśni jak piękna kobieta.

– Przykro mi – odpowiedział na to kpt. ż.w. Antoni Ledóchowski, autor wysoko cenionego podręcznika astronawigacji i wieloletni wykładowca tego przedmiotu w szkołach morskich Gdyni i Szczecina, a także wielki erudyta i wychowawca wielu oficerów nawigacji PMH.– Podkreślam, że przykro mi, ale planeta którą pani wskazuje, to nie Wenus, lecz Jowisz
– Ach, panie kapitanie – odrzekła na to niczym nie skonfundowana – pan jest naprawdę niezwykły. Z tak olbrzymiej odległości potrafi pan odróżnić płeć gwiazdy?

Dziewica, bo z kamienia

Rok 1967. W drodze do Irlandii mały frachtowiec „Wróżka" dopłynął zakrętasami Sekwany do portu Rouen. Na rynku Starego Miasta dwaj marynarze, z których jeden znalazł się w tym porcie po raz pierwszy, zobaczyli pomnik, a u jego stóp świeże kwiaty, wokół zaś turystów pstrykających zdjęcia i namiętnie filmujących ów niewielki zresztą monument.

– Kto to jest?
– Widzisz, że Japończycy i Amerykanie.
– Nie o nich mi chodzi, tylko o tę niewiastę z kamienia.
– Nie wiesz? To tutejsza świętość, co uratowała Francję przed Anglikami, bohaterka narodowa.
– A jak się nazywa?
– Joanna d'Arc, dziewica. I choć tylu marynarzy w tym porcie bywa, wciąż dziewica.
– A dlaczego dziewica?– pytał dalej starszego kolegę
– Bo z kamienia, pacanie jeden – ciężko westchnął bywały tu bosman – bo z kamienia...

Pan silny, ja ładna...

Stanisław Rydwan był jedną z najpopularniejszych postaci przedwojennej Gdyni. Wstąpiwszy ochotniczo do marynarki wojennej zadziwiał swą siłą kolegów marynarzy. Na ich oczach rozrywał łańcuchy, przegryzał monety, wokół palca owijał najgrubsze gwoździe, skręcał i prostował żelazne sztaby. Pokonał wielu siłaczy w Turcji, Egipcie, Maroku i innych krajach, które odwiedzał jako marynarz „Podhalanina", „Wilii", „Niemna" i „Gromu". W Gdyni pokonał amerykańskiego Króla Żelaza-Piątkowskiego, a w Gdańsku olimpijskiego mistrza Archimowitza.

Owiany legendą najsilniejszego marynarza świata, miał Radwan niesamowite powodzenie u kobiet. Lgnęły do niego jak pszczoły do miodu, przyjeżdżały do Gdyni z różnych stron kraju, oświadczały mu się, pisały miłosne listy.

„Pan jest silny, a ja jestem ładna – pisała doń pewna panienka z Krakowa – jeśli się pobierzemy będą doskonałe dzieci.”
Nie zastanawiając się długo Staszek – Żelazne Szczęki wysłał jej następującą odpowiedź:

„Szanowna pani! Przedstawiona propozycja małżeństwa sprawiła mi wiele radości. Mam jednak zasadniczą wątpliwość co do końcowego efektu. Bo jak to będzie, gdy dzieci po mnie odziedziczą urodę, a po pani siłę?”. Tagi: anegdoty, Henryk Mąka
O Autorze

Henryk Mąka

TYP: a3
0 0
Komentarze
TYP: a2

Kalendarium: 27 kwietnia

Na "Down Star" zakończył rejs dookoła świata George Fairle.
wtorek, 27 kwietnia 1965
Odbył się w Warszawie Zjazd Delegatów YKP; zjazdowi przewodniczył Ludwik Szwykowski, jeden z założycieli YKP. Na zjeździe wybrano nowy zarząd z prezesem Bronisławem Barylskim na czele.
niedziela, 27 kwietnia 1947
W Warszawie umiera Antoni Dobrowolski (urodzony w 1872 r.) profesor, geograf, uczestnik wyprawy arktycznej na belgijskim żaglowcu "Belgica", przyczynił się do powstania pierwszej polskiej stacji artycznej na Wyspie Niedźwiedziej.
wtorek, 27 kwietnia 1954
Urodził się Samuel Morse, twórca alfabetu Morse'a.
środa, 27 kwietnia 1791
Na Filipinach w walce z tubylcami ginie Ferdynand Magellan.
sobota, 27 kwietnia 1521