Śmierć Mojej Siostry

wtorek, 30 czerwca 2015
Andrzej Urbańczyk
E-mail TAWERNY był jednoznaczny jak komunikat meteo: "Felieton Pana NIEPEŁNOSPRAWNI... nie został zrozumiany właściwie". Poczułem się bardzo mały. Tak mały, że cofnięty do wieku lat 7, gdy przeczytałem książkę "Dziwne przygody węgla" - popularny wykład termodynamiki. Byłem tak zwanym "utalentowanym dzieckiem" - za chwilę, co z takich ananasów wyrasta...



Wśród zapamiętanego tekstu, znajduje się bardzo przydatna tu fraza: "Jeśli z komina fabryki buchają kłęby czarnego dymu, to albo palenisko, albo palacz jest do niczego". Aluzju poniał... Jeśli Czytelnicy nie rozumieją felietonisty - to albo palenisko, albo palacz...

No cóż, mea culpa... Felieton mój trudno nazwać antracytem (wartość opałowa około 8.000 kcal/kg) jeśli pamiętam... Owszem, przeczytało go kilkaset osób (LATITUDE 38 z moimi felietonami czytało w USA 250.000 ludzi). Dziękuję za zainteresowanie - ale niestety niewielu zechciało skwitować go swym komentarzem. Jak zawsze, zapewne większość była anty - nie czytam takich rzeczy. Czuję się jednak w obowiązku przeprosić oburzonych, zaczynających od "Obrzydliwy artykuł...". Istotnie, umysłowo chory wymiotujący na restauracyjny stolik, inwalida eksponujący kikuty nóg przed sklepem, striptizerka o amputowanych rękach nie są tematem sympatycznym. Podobnie (romantyczny tekst "Perkozy") nastolatka rzucająca w tramwaju kurwami - rezultat bezkonfliktowego wychowania dzieci. Prezydent - walący byki ortograficzne (to tylko dysleksja) i pozostały alfabet political correctness. Drobiazg - nie moja wachta...

Natomiast bardzo poruszyło mnie przesłane mi przez Żeglarza z Wybrzeża ostrzeżenie o rozgłaszanym mniemaniu, iż niepełnosprawni, po zaokrętowaniu, stają się automatycznie pełnosprawnymi członkami załogi. To bowiem już nie nawiedzenie, to paranoja. Morze jest oczywiście piknikiem. Piknikiem tak długo dopóki piknik nie zamienia się w tragedie. Widziałem "Chłopów jak tury" (czy są w Polsce jeszcze te zwierzęta?) znokautowanych chorobą morską. Widziałem złamane kończyny, rozbite głowy, ludzi za burtą. Mój przyjaciel, John Lusher zginął z całą załogą bez wieści. Morze nie maskuje a w dwójnasób odsłania nasze słabości...

Tematem niepełnosprawnych nie będę zajmować się szerzej. Stanowi on tylko mało ważny fragment dysertacji o sytuacji w żeglarstwie (następny temat: "Czy kapitanowie-dzieci zniszczyli żeglarstwo?"). Poniższy tekst dedykuję wyłącznie organizującym i dowodzącym rejsami. Wierząc w ich rozwagę i nie uleganie dyktatury political correctness.

...

ŚMIERĆ MOJEJ SIOSTRY

Jak zawsze fenomenalna Krystyna (żeglarz, wspinacz i sharpshooter US Army) na moje 70. urodziny kupiła mi nie miękkie papucie czy wieczne pióro, ale 9 metrową, czerwoną jak zapowiadający spokój zachód słońca, szalupę ratunkową. Niemal nową, zdjętą ze złomowanego statku. Wyznam, że nie przepadam za mahoniowymi yachtami, kochając dziko rybackie barkasy, szalupy, tratwy... Pachnące dziegciem sieci, portowe knajpy, zabijaków i oczywiście portowe...

Bezdomną szalupę (drobne 6.000 $) przewieźliśmy (drobne 2.000 $) do naszego Half Moon Bay - 30 mil South od San Francisco, instalując w (500 $ miesięcznie - gdyby ktoś się o to pytał, marinie). Dzielna i wielka szalupa podbiła nasze serca. Z miłością, wprawą i zapamiętaniem zbudowaliśmy głęboki kil, maszt, ster... Wszystko na moc. Na ocean na eskapadę - "tak daleko na zachód jak Eol, los i siły pozwolą". Nie ma wątpliwości, że Nowy Rok nasza parka witała z pokładu Naszej Szalupy - palbą szampana i butnymi okrzykami. Świtało, gdy kładliśmy się by ochrzcić jeszcze pachnącą farbą kapitańską koję. Wkrótce NORD VII była gotowa do rejsu, kosztem pół setki tysięcy. Prawie koniec o tej forsie. Jednocześnie Czytelnicy w Polsce przeczytali: "Tylko dla orłów - eskapada otwartą szalupą przez Północny Pacyfik. Potrzeba dwu chłopców z kwaśnego ciasta. Zdrowie, krzepa i poczucie humoru - niezbędne.

Otrzymałem kilka zgłoszeń. Autorzy ich nie wiedzieli wprawdzie co to są "chłopcy z kwaśnego ciasta" (kto dziś, głupi, czyta Jacka Londona), ale cwanie zagajali: "Jak się na ten rejs załapać?". Nie było lekko. Kochałem Szalupę tak bardzo ("Nasze Morze" opisując ją użyło frazy "Sama gracja w fiberglasie"), że gdy jeden z kandydatów zobaczywszy Grację, zawołał wykwintnie: "Ależ to bydlę wielkie" - przegoniłem go jednym słowem...

Pozbieraliśmy się jednak w końcu. Załoga (udział w rejsie darmowy, dojazd i żywność płacimy sami). Wojciech Wolcendorf i Stanisław Tarnowski oświadczyli na piśmie, że są znakomitego zdrowia i ruszają na własną odpowiedzialność. Wkrótce motorówka mego druha Dima Temko - kapitana portu Half Moon Bay, wyprowadziła NORD VII poza dwa pasy mknących tu wściekle kontrakursem kontenerowców. Północny Pacyfik nie jest akwenem dla frajerów, zwłaszcza w otwartej szalupie. Było zimno, było mokro, było ciężko. Dokładnie tak jak miało być. Ale czterogodzinne wachty pełniliśmy bez szemrania, posiłki podawano punktualnie. Przebytą drogę skwapliwie notował Dziennik.

Wyplątaliśmy się właśnie z zalegających na kilkaset mil mgieł i pojawiło się słońce. Wiedziałem (zrobiłem tę trasę pięć razy), że teraz czeka nas tylko dobre. Nie odpłynęliśmy jednak za daleko. Stanisław, z ponurą miną zgłosił, że odnowiła się jego groźna choroba i musi opuścić szalupę. Niestety, nie miałem oświadczenia o znakomitym zdrowiu aby wepchnąć mu za kołnierz. Leżało w sejfie bankowym, w przyszłości chroniąc przed zapłaceniem Coast Guardowi ponad 100.000 $ odszkodowania za lekkomyślność poszukiwaczy przygód. Skracając: poinformowałem oficjalnie Stanisława, że ani myślę wzywać Coast Guardu z powodu jednego łamagi. Zrobię to natomiast bezzwłocznie w przypadku stwierdzenia, że jego zdrowo zahodowana choroba (nie wymieniam, brzydząc się chorób) zagraża śmiercią. Stanisław oświadczenie takie podpisał nazajutrz i nasza lądowa baza - ściślej niezawodna Krystyna, zajęła się organizacją ratownictwa. Nie minęła doba, gdy otrzymałem informację, iż statek Coast Guard podejdzie około 09.00 GMT.

Sytuacja: zapadające ciemności. Wiatr 5-6 B. Ocean 6 B, łamiąca się fala z NE. Tak jak zapowiedziano Coast Guard raz jeszcze dał popis profesjonalności. Z pokładu statku powitały nas dwie lufy broni maszynowej (paranoja terroryzmu) a megafon zaszczekał: - ARE YOU ARMED? Stojąc w świetle reflektorów, podniosłem ostentacyjnie ręce do góry.
 
- OK! odpowiedziano, po czym statek podszedł do szalupy. Podałem mój paszport, polski patent kapitański i dokument właśności jednostki. Stanisław został przetransportowany szczęśliwie, na tłukący nas nieźle statek. Pozbycie się go sprawiło mi niewysłowioną ulgę. Następnie zabrano się za mnie: Wasza tratwa ratunkowa? Pasy ratunkowe? Rakiety, flary, VHF radio, EPIRB i podobne.

Gdy nie znaleziono żadnych uchybień, podpisano - zwalniający mnie od oskarżenia o lekkomyślność, protokół. Na koniec usłyszałem coś w rodzaju słowa uznania z ust dowódcy "Boarding Party" - You are OK Andrew. A gdy już rozładowało się największe napięcie, padło pytanie: - Do you smoke? - Yes - niezgodnie z prawdą. Był to najwspanialszy papieros w moim życiu...

Zostaliśmy we dwójkę z 12 godzinami wachty, prócz innych obowiązków. Ale nowy duch zagościł pod czerwonymi żaglami. Być może płynęlibyśmy nadal na West do dziś, gdyby nie usłyszany w krótkim śnie spokojny głos: - Andrzeju. Nie mamy już steru. Pancerna i podwójna konstrukcja była odcięta poziomo jak piłą. Nie obwiniam Coast Guard. Nie mam bowiem dowodu, że kilkukrotne uderzenia statku uszkodziły ster NORD VII. Brak jednak innego wyjaśnienia, takiego, jedynego w 150 000 mil mojej praktyki, zdarzenia. Dalsza żegluga była ryzykowna. Naprawa steru (niezdejmowalnego) - niewykonalna. Podręcznikowe "sterowanie żaglami" możliwe jest tylko do pewnego stanu oceanu. Jeśli sztormowa fala ustawi załadowaną szalupę poprzecznie (naturalna tendencja falowania), wywrócenie jest prawdopodobne.

Skracając - Wojtek głosował za przerwaniem rejsu. Ja za kontynuacją, respektując oczywiście sugestię Wojtka. Raz jeszcze: "This is sailing vessel NORD VII ... Mieliśmy szczęście. Już następnego dnia gigantyczny kontenerowiec PRESIDENT GRANT podszedł ratować rozbitków. A jednak nie mieliśmy szczęścia: "Brak dźwigów burtowych. Musicie porzucić waszą szalupę...". Stałem na rufie PRESIDENT GRANT, patrząc na oddalającą się NORD VII. Moje umiłowanie, 50.000 w jednym kawałku, "Grację w fiberglasie...". Nie płakałem gdy chowałem Matkę, nie płakałem więc i teraz. Ale aby nie rozbeczeć się jak dziewucha, zebrałem się w sobie i zawołałem: - "Pierdolę cię, zwyczajnie, Szalupo. Koniec, nie znamy się więcej. Niech Cię szlag trafi." No, ale bardzo wesołe to nie było...

Jednak "Psie głosy nie idą w niebiosy" i szlag nie trafił mojej ukochanej Siostry. Co jakiś czas Coast Guard meldował: "Czerwona szalupa, dryfująca na zachód, z błyskającym stroboskopem, zauważona na....", "Opuszczona łódź ratunkowa z napisem NORD VII widziana pod...". Nanosiłem te raporty na mapę Północnego Pacyfiku, podpierając się przemysłowymi ilościami Bacardi Amber... Na szczęście meldunki skończyły się - Siostrę zapewne przytulił Pacyfik do swego głębokiego dna.

Niespodziewanie telefon. "Mr. Uryzubancyk. Twoja szalupa wylądowała dziś nocą na rafie wyspy Maui!". Samolot jeden, drugi. Byłem tam już nazajutrz. Za późno! Moja Siostra, "Cała gracja w fiberglasie" była tylko rozbitym wrakiem. Ale nad nim wznosił się dzielnie naszej konstrukcji maszt, a kompas wskazywał bezbłędnie pogrzebowy kurs...


EPILOGI

SAN FRANCISCO CHRONICLE - "Niezwykłe! Szyper wysztrandowanej na rafie Maui jednostki zapłacił 3.500 dolarów za jej pocięcie i ewakuację. Ratując w ten sposób plaże od zaśmiecenia kawałkami fiberglasu w które przybój zamienia rozbite statki...." Istotnie, jak podawał artykuł, właściciele dziesiątków jednostek (casus Abandon, prawa morskiego), nie odpowiadając za porzucone na morzu mienie, nie zajmują się nimi więcej. Natomiast lokalne służby, zajęte...

Dom nad Hawajskim brzegiem. Nasi Goście - Wojtek i jego urocza Mariola. Palmy, szum pasatu. Butelka łagodnego, jak baranek wielkanocny czerwonego Fetzer. Tak wiele wspomnień, wciąż żywych...

- A wiesz Andrzeju - Stanisław zmarł wkrótce po naszej eskapadzie... Proponuję wypijmy za jego pamięć... Krystyna, jak zawsze, uratowała sytuację:
- Proponuję toast za pamięć Szalupy...
Podnoszę kieliszek, który nie drży w mojej łapie. Było, minęło...
- Za Twoją pamięć Siostro. Byłaś wspaniała. A my nie jesteśmy Ciebie warci...


P.S. (Przypomniałem Sobie).
Pod adresem wszystkich głoszących, że wejście na pokład czyni z każdego człowieka pełnowartościowego Wilka Morskiego: Podczas organizowania powtórzenia rejsu tratwy NORD (Ustka 2006) zgłosił się żeglarz P. Zając prosząc o udział w eskapadzie. Odmówiłem grzecznie - po prostu nie wydał mi się dostatecznie mocny na Bałtyk. W kilka lat później przeczytałem że P. Zając wypadł podczas rejsu, za burtę i utonął... Współczuję człowiekowi i jego najbliższym. Gratuluję Urbańczykowi.




Andrzej Urbańczyk - jeden z najsłynniejszych polskich żeglarzy. Autor ponad 50 książek przetłumaczonych na 7 języków. Wpisany do Księgi rekordów Guinnessa jako światowy rekordzista w samotnych rejsach. Przepłynął samotnie ponad 75 tysięcy mil morskich. Wielokrotnie w rejsach towarzyszył mu jego kot "Myszołów".


Tagi: felieton, Andrzej, Urbańczyk,
TYP: a3
0 0
Komentarze