TYP: a1

Duże Koło - wycinek Antigua - Tahiti

Duże Koło - wycinek Antigua - Tahiti
Jacht Zephyr
Rodzaj rejsuTurystyczny
Kapitan / skipperErrol Lishman
Liczba uczestników3
RegionUkład Oceanu Spokojnego
TrasaAntigua - Barbuda - Anguila -Virgin Gorda - Tortola - Puerto Rico - Panama - Las Perlas- Galapagos - Markizy (Hiva-Oa, Nuku-Hiva), Tahiti - Moorea - Tahiti
Oto obszerna relacja z moich żeglarskich marzeń zrealizowanych w 2009 roku przedstawiona na podstawie prowadzonego podczas wyprawy blogu.

Nowy skok!

I stało się! Marzenia zaczynają się realizować. Same? Nie! Rozpoczęcie wymaga podjęcia decyzji. Jeśli sprzyjają Ci wszystkie okoliczności, podjęcie decyzji jest łatwiejsze, choć nie łatwe w ogóle. Nie rozwijając zbytnio tematu, aby Was nie znudzić, powiem jedynie, że podjąłem decyzję o kolejnym skoku. W zamierzeniu jest to przepłyniecie wycinka Dużego Koła od Galapagos, na zachód, jak najdalej się da. Przeznaczam na tę wyprawę rok. Ściślej mówiąc ruszam 03 stycznia 2009 i zamierzam powrócić na Wigilię Bożego Narodzenia 2009. Tak więc decyzja jest podjęta, bilet w jedną stronę na Galapagos kupiony. Teraz pozostaje spakować manele na rok i zmieścić wszystko do niezbyt dużego plecaka. Czuję, że w trakcie wyprawy będą się działy ciekawe rzeczy, a spotkani ludzie będą nietuzinkowi. Skąd takie przypuszczenia? Przecież właśnie o to w tym wszystkim między innymi chodzi! Powiem jeszcze tylko tyle, że człowiek z którym zamierzam, przynajmniej jakiś czas podróżować jest wyjątkowy i odkryłem to dosłownie parę dni temu, ale to historia na inną opowieść. To tyle tytułem wstępu. Cierpliwych zapewniam, ze dołożę starań, aby mogli śledzić koleje losu tego “skoku“ jak najbardziej na bieżąco ( o ile będzie to możliwe).

2 tygodnie przed startem

Dni mijają coraz szybciej. Do startu pozostało zaledwie dwa tygodnie. Jeszcze do końca nie dotarło do mnie, że to tuż tuż. Ostatnio, strumień wydarzeń płynie tak wartko, że jedynie udaje mi się wyrywać okruchy czasu i myśli poświeconych mojej wyprawie. Czy to nie nazbyt szumnie brzmi, WYPRAWA? No, w końcu to ma być “kawał” podróży. Nie robiłem aż takich rzeczy wcześniej, więc może mam prawo nazwać to wyprawą. Tak, to Wyprawa na Duże Koło. Tak wiele spraw, nie związanych z wyjazdem wciąga mnie i pochlania. Muszę zacząć koncentrować się na podróży. Teoretycznie wszystko już przygotowałem. Wszystko co mam zamiar spakować i co według mnie stanowi minimum. Czy przy próbie pakowania okaże się, że trzeba jeszcze cos usunąć. Byłoby trudno. Staram się zabrać naprawdę niezbędne przedmioty. Robie wszystko, aby ciężar bagażu był jak najmniejszy. Biorę pod uwagę różne ewentualności. Jedną z nich jest również prawdopodobieństwo pokonywania pewnych odległości lądem. Już w pierwszym etapie podróży, z wyspy Baltra na Galapagos, przez całe Santa Cruz z północy na południe do San Cristobal, będę musiał pokonać na własną rękę. Oznacza to, że zbyt ciężki, nieporęczny bagaż stanowiłby spora trudność. Plecak jest zdecydowanie wygodniejszy. Również na jachcie będę mógł go dość łatwo upchać do bakisty. Innymi słowy, mój roczny dobytek musi zmieścić się w 60-cio litrowym plecaku, a sprzęt typu aparat, laptopik (8,5cala) i cały szpej do tego sprzętu zostanie umieszczony w małym dodatkowym plecaczku podręcznym. Przed ostatecznym pakowaniem zamierzam zatem dokonać próby. Trochę odkładam ten moment, zbyt zajęty sprawami codziennymi, jednak wyraźnie odczuwam potrzebę sprawdzenia zapakowanego plecaka. A może jeszcze coś uda się zabrać? ;-)

23.12.2008. Alfa czy Omega?

Z ostatnich informacji wynika, że na jachcie będzie pięć osób. I dobrze i nie zupełnie. Jak znam życie będą dwie lub cztery wachty. To dobrze. Będzie mniej wyczerpująca doba przerywana co, minimum, 8 godzin. Jednak im więcej ludzi na małej przestrzeni jachtu tym ryzyko “starcia” większe. Wiadomości jak zwykle są wyjątkowo lakoniczne. Nie wiem kim są pozostali członkowie załogi. Jaka pozycja przypadnie mi w udziale?. Jak wiele będę musiał sobie wypracować biorąc pod uwagę, że tak naprawdę jestem spoza kręgu anglojęzycznego? I nie chodzi tylko o zwykły angielski, ale przede wszystkim angielski - żeglarski. Polskie pojęcia żeglarskie są mi dobrze znane (w większości), ale te same pojęcia w angielskim są zupełnie czymś innym (w większości). A zatem pytanie, które rodzi się w mojej głowie brzmi; “Kto jest Alfa, a kto “Omega?”. Oczywiście pytań jest znacznie więcej i im bliżej do momentu startu, tym więcej ich przychodzi na myśl. Nie zamierzam zdradzać ich wszystkich. Niech, zgodnie z zapowiedzią, zostanie coś na bardziej “szersze pisanie”. Wszyscy Ci, którzy już wiedzą z kim zamierzam płynąć, niech wstrzymają oddech i języki. Na łamach tego blogu wyjawię imię tego człowieka w stosownym czasie, gdy będę pewien, że ta informacja nie wpłynie negatywnie na losy mojej wyprawy.

W blokach startowych

estem już w blokach startowych i choć to nie wyścig, adrenalina osiągnęła całkiem wysoki poziom. U schyłku oczekiwania na start, pojawiają się obawy. Jak sobie da radę Hania? Czy będzie na tyle silna, by sprostać trudnym chwilom, które zapewne mogą się zdarzyć? Czy będzie na tyle silna, by nie zwątpić? Także obawy dotyczą mojej podróży. Czy jacht będzie rzeczywiście na miejscu? Czy moje wyobrażenia będą pokrywały się z rzeczywistością? Na ile moje umiejętności językowe będą wystarczające, aby czuć się dobrze? Jak mój organizm będzie znosił brak ruchu? Co zrobię gdyby (odpukać) dopadła mnie jakaś choroba? Te i jeszcze wiele, wiele innych pytań napływa do mojej głowy z każdym dniem przybliżającym mnie do godziny “0”. Godziny, która nastąpi wraz ze startem z lotniska w Berlinie.. Tymczasem następują kolejne pożegnania. Przyjaciele odwiedzają mnie i … jakoś tak rozstajemy się jak gdybyśmy mieli zobaczyć się za tydzień czy dwa. W tej atmosferze ja sam nie do końca dowierzam, że to wszystko prawda, a nie czcza gadanina facetów, którzy rozmawiają o marzeniach, które spełnią się już jutro, choć przecież sami nie wierzą, że tak się stanie. Jak śpiewa Porębski; “…płyną w rejs, nie ruszając tyłka z miejsc”.

Pierwsze kroki

W ostatniej chwili dostaje odpowiedź na mój mail odnośnie pozycji Santany, jachtu na który mam zamustrować się na Galapagos. Odpowiedź jest jak zwykle bardzo lakoniczna, ale znowu jest równocześnie wskazówka. David, bo tak będę nazywał właściciela jachtu Santana, napisał; “Nie martw się o koordynaty. Tu wszyscy znają Santana”. Wycofuje się z pomysłu, przedstawienia na granicy ekwadorskiej listu od Davida, w którym zaświadcza, że nie potrzebuję biletu powrotnego, gdyż jestem członkiem załogi brytyjskiego jachtu SANTANA. Nie wycofuje się dlatego, że taki list jest zbędny, przeciwnie, mógłby się przydać. Robię to ponieważ list był przesłany mailem, a jako taki nie został podpisany. Nie ma tez żadnej pieczątki, która w świecie urzędników (a za taki uważam nie tylko Polskę, ale i Ekwador). Teraz, po ostatnim i jeszcze wcześniejszych mailach Davida, dochodzę do wnioski, że fabrykacja zarówno podpisu jak i pieczątki może okazać się nie tylko zbędna, ale także stać się przyczyną poważnych problemów. Co zatem robić? Rezerwuje bilet powrotny, a właściwie bilet z Galapagos via Quito do Limy w Peru. Nie zamierzam go oczywiście wykupić, ale rezerwacja jest ważna do 5 stycznia, a zatem, na granicy mogę całkiem swobodnie przedstawić nr rezerwacji, a ewentualne sprawdzenie wykaże jego prawdziwość. Dobre? Mam nadzieję ;) Wyjeżdżam wcześnie rano z Poznania. Pod niemiecką granicą temperatura sięga minus 14 st C. Uch, jak pomyślę o Galapagos…. Do Berlina docieram ze śpiącymi Hanią i Bartoszem. Nie ma czasu na długie pożegnania, ale po pierwsze wszyscy wiemy o swoich uczuciach do siebie, a po drugie miejsce gdzie stoimy nie jest legalnym parkingiem. Hania z Bartoszem odjeżdżają, a ja zostaję w oczekiwaniu na lot do Madrytu. Jest opóźniony 1,15h. Madryt wita mnie zachmurzonym niebem i temperaturą ok. 15st C. Lotnisko jest ogromne. Ponieważ przespałem posiłek w samolocie, teraz czuję, że mój żołądek domaga się papu. Ach, mam kanapki! ;o) Brzmi śmiesznie, ale zaoszczędzam parę Euro. Mam od cholery czasu by się tu porządnie wynudzić. Wsiadam w metro i jadę do … no, powiedzmy bliżej centrum. W mieście dość nagle zapada ciemność. Oczywiście niezupełna. Jak wszystkie wielkie miasta, także i Madryt nie zasypia. Przechadzam się trochę, oglądam stragany z południowo-amerykańskimi “pamiątkami” Niektóre wyglądają ciekawie, ale oczywiście nie zamierzam niczego kupować. To dla turystów, którzy nie zobaczą oryginałów. Ha, ja mam zamiar widzieć je. Wracam na lotnisko. Dręczy mnie myśl, że mój bagaż, zamiast trafić tam gdzie powinien, leży gdzieś i czeka bym go w końcu odebrał. Na wszelki wypadek upewniam się w informacji, że linie Iberia kooperują z LAN Airlines i automatycznie przetransferują mój plecak do samolotu do Ekwadoru. Wszystko wygląda ok.. Teraz trzeba znaleźć możliwość połączenia z Internetem. Niestety za wszystko trzeba płacić. Niechętnie, ale cóż, taka cywilizacja.

Ekwador

Lot z Madrytu do Guayaquil, długi i uciążliwy, ale przetrwałem. Na miejscu ciepło, 26 st. C i wilgotno. Komórka nie działa. Plus nie ma umowy z tutejszymi operatorami. Kupuję kartę SIM, ale ta nie wysyła numeru, więc nie wiem jaki mam. Mogę tylko dzwonić, bo SMSy nie przechodzą. Przed wejściem do samolotu znajduję darmowe Wi Fi. Łączę się z domem. W knajpce na lotnisku jest klima. Lodówka. Jednym okiem patrzę na monitor laptopa, drugim zerkam na tablicę informacyjną. Głupio byłoby przegapić lot. Ruch nie jest zbyt duzy, choć co chwila odlatuje samolot albo do Quito, albo na Galapagos - Baltra lub San Cristobal. Fajnie byłoby lecieć od razu na San Cristobal, ale mój bagaż jest na Baltra. Trudno. Do Baltra docieram po 1,5h. Jest jeszcze bardziej gorąco. Baltra wygląda ja step. Wysuszona. Aż dziw, że cokolwiek tu może żyć. Sprawdzają bagaże (nie wolno wwozić pożywienia) i jest sporo formalności, ale nie są zbyt uciążliwe. Czekamy na bagaże. Po ok. 10 minutach przywozi je traktor. Amigos wyładowują je, a potem … hurra, każdy bierze co jego. Nie weźmiesz cudzego bo sprawdzają z kwitem bagażowym i “przylepcem na bagażu”. Teraz trzeba dostac się na prom na Santa Cruz. Autobus dowozi pasażerów nad kanał. Tu czeka coś co nazywają promem. Teraz wiatr łagodzi upał. Woda przepięknie błękitna. Na samym środku kanału na stawie siedzi/leży foka. Wszyscy pstrykają foty. Dalej z promu zabieram się za 5 dolców pick-up´em do Santa Cruz, a właściwie na samo jej płodnie do portu. Po drodze robię zdjęcia żółwi. Są ogromne i żyją tu jak święte krowy w Indiach. Mogłyby robić za kosiarkę w ogrodzie. Gdy do jednego podchodzę blisko, syczy jak wąż lub duży kot. W porcie kupuję bilet na statek do San Cristobal. Pot leje sie ze mnie strumieniami, ale jestem szczęśliwy. Byłoby piękniej, gdyby jakieś piwo się trafiło.

Santana boat

Mówiąc o statku z Santa Cruz do San Cristobal, wyobrażałem sobie coś w rodzaju promu ze Świnoujścia do Kopenhagi. Jakież jest moje zdziwienie, gdy po ok. 20 osób podpływa coś na kształt tramwaju wodnego. Ładujemy się wszyscy i balia odbija od nabrzeża. Moje obawy, że 40mil przyjdzie telepiąc się tą wanną okazują się płonne. Po chwili następuje przesiadka do większej łodzi motorowej (do statku, ma się tak jak kot do tygrysa). Wszyscy policzeni, spisani załadowani. Odbijanie od stojącego na kotwicy innego shipu następuje wśród krzyków, gwizdów i ogólnego rozgardiaszu. Start. Motorówka pędzi ok. 25 węzłów. Z głośników rozbrzmiewają latynoskie rytmy. Pierwszą godzinę, wszyscy jakoś wytrzymują. W drugiej zaczyna być senno. Słońce grzeje. Na moim ramieniu co chwila opada czyjaś śpiąca głowa. Po ok. 2 godzinach podskakiwania na fali, łodź staje w porcie na San Cristobal. Pytam pierwszego napotkanego człowieka, czy zna Santana yacht. Nie rozumie. Mówi, że popłynął na ryby. W okolicy stoi tylko jeden jacht na kotwicy. Z daleka nie widać dokładnie co to za łódka, ale jestem pewien, że to Santana. Na rogu spostrzegam napis Internet & telefonia. Zachodzę do środka. Młoda dziewczyna siedzi uśmiechnięta. Buenos tardes. Buenos tardes - odpowiadam . Mówisz po angielsku? Przecząco kreci głową. Mimo to ja kontynuuję. Znasz Santana boat? W tej chwili za moimi plecami ktoś pyta Santana? Si, odpowiadam. Peter? Yes. Oto David w całej okazałości podaje mi kościstą dłoń.

Pierwsze wrażenie może zaciążyć na reszcie znajomości. David nie jest szczególnie postawnym mężczyzną. Siwe włosy, lub raczej reszta, która z nich została. Okulary na nosie. Nos spalony od słońca. Również na czole ma takie ślady. Ręce mocne i umięśnione nogi. Na jacht zawozi nas taxi aquatico. Coś w rodzaju wodnej taksówki wzywanej przez UKF. Ładuję swoje manele. Do wyboru mam koję w mesie, naprzeciwko koi Davida, i koję na rufie. Wybieram to drugie. Mimo, że jest ciemna i pewnie bardziej duszna, wole być bardziej odosobniony. David przedstawia mi swojego przyjaciela. To jest Tom. Moim oczom ukazuje się czarny, z białymi łatami na brzuchu i łapach kot. No, tego mi brakowało, myślę sobie. Kot jest zdaje się wszędobylski, Ma 2 lata i zapas energii. Nie opuszcza jachtu. Jego wielka, zrobiona z przeciętego, 20 litrowego kanistra, kuweta leży pod stolikiem nawigacyjnym. Nie jestem pewien co bardziej śmierdzi, kocie gówno, czy nogi Davida. Zmierzcha się. Nie widać w jakim stanie jest jacht, ale kilka rzeczy rzuca się w oczy. Po 48 godzinach i tak jestem zbyt zmęczony by się wiele zastanawiać. David zaprasza na kolację z angielska zwaną “dinerem.” Knajpka na nabrzeżu. Znają Davida. W końcu od 2 miesięcy stoi tu na kotwicy. Kolacja jest skromna, ale piwo całkiem całkiem. David płaci, czym mnie mile zaskakuje. Również opłata za transport na jacht pozostaje w jego gestii. Jak tak dalej pójdzie (z płaceniem), będzie OK . Na jachcie jeszcze mały drink z rumu i coli, a potem w koję. Jakoś trochę po omacku, trochę przyświecając latarką i lampką nad koją udaje mi się ułożyć do snu. Budzę się chyba ok. 4 nad ranem. Słyszę jak kot hałasuje w kuwecie. Nagle smród dolatuje do mnie jak fala uderzeniowa po bombie biologicznej. Skurczybyk jeden! Nie mogę teraz zasnąć. Czy to przez różnicę czasu, czy pozostawiony przez sierściucha smród, nie mogęi zasnąć do świtu. Świt nastaje nagle. Pada lekki deszcz - 5 minut. Kończy się tak szybko jak się zaczął. David tez wstaje. Jak spałeś ? - pyta. Całkiem dobrze - kłamię jak najęty. Co mam powiedzieć, że syf? David w szortach siedzi przede mną. Na jego torsie widać ślady przeszłości, która wyraźnie oddziałuje na teraźniejszość. Nie pytam na razie jak dawna to przeszłość, ale nie mogę nie zauważyć, że jego aktualny wygląd, sposób mówienia, chód, są bezpośrednią i niezaprzeczalną przyczyną stanu teraźniejszego.

Wóz albo przewóz

David pije wodę ze zbiornika na jachcie. Myjąc naczynia w słonej wodzie, chcę opłukać je w słodkiej ze zbiornika. Wstrzymuję się od tego bardzo szybko. Woda nie tylko cuchnie zgnilizną jak bagno, ale wraz z nią do zlewu trafiają jakieś śmieci. Pytam o to Davida. On pije taką wodę od 2 lat. Skurczybyk jeden! Mój organizm tego nie wytrzyma! Trzeba coś zrobić. Co zrobić? Kupić wodę w butelkach. Nie uda się w tym miejscu przepłukać zbiornika i odkazić go. Tego właśnie wymaga. David chodzi w taki sposób, że w pierwszej chwili można pomyśleć, że gość jest totalnie zalany. Takie właśnie wrażenie odniosłem w momencie pierwszego spotkania. Czasem zatacza się, czasem drobi w taki sposób, że jestem pewien , iż zaraz zaliczy upadek twarzą o coś twardego, np.. uliczny trotuar. Wielokrotnie na jachcie myślałem już, że zrobi sobie krzywdę. Początkowo myślałem nawet, że mnie sprawdza. Teraz już wiem, że nie. On tak po prostu ma. Jego prawa ręka jest charakterystycznie lekko przekrzywiona. Od czasu do czasu próbuje nią przetrzeć twarz. Robi to dokładnie tak, jak ludzie, z którymi miałem do czynienia pracując w szpitalu. Trzeba to jasno powiedzieć; David jest najwyraźniej po hemiplegii. Miał prawdopodobnie wylew. Jednak to nie jedyny mankament potwierdzający jego zatwardziałość. On ma zaimplantowany rozrusznik serca. Oto właśnie ten ślad na torsie. Za każdym oddechem, rozrusznik przemieszcza się pod skórą. Gdyby tego było mało, jako człowiek po przebytym wylewie, David mówi bardzo niewyraźnie. Wprost bełkocze i dziw, że cokolwiek rozumiem. Od czasu do czasu wścieka się na kota. Zły znak. Pół nocy nie śpię, czy to ze względu na wczesną porę (ok. 2000) położenia się w koi, czy ze względu na różnice czasowe i tego cholernego kota. Na śniadanie to co wczoraj - Cornflacki. On chyba nic innego nie jada na śniadanie. W czasie zakupów David próbuje zakupić olej do silnika. Prosi o taki do diesla. Facet daje mu do silnika benzynowego. David czyta etykietę. Gwałtownie odsuwa od siebie olej. To nie jest do diesla! Sprzedawca twierdzi, że jest. David chwyta kanister oleju i wali palcem w etykietę. Benzyna! Wrzeszczy wściekle. Następuje hiszpańska wymiana zdań. Nawet nie próbuję zrozumieć. Pewne jest natomiast to, że gość -David, nie potrafi zapanować nad sobą. W stosunku do mnie jeszcze nie zachował się w taki sposób, ale on wie, że dopóki jesteśmy na kotwicy nie może zbytnio świrować. Jednak ja mam już bardzo poważne obawy. Mój umysł walczy o to czy zostać czy spieprzać. Wóz albo przewóz. Gdyby jeszcze ktoś oprócz Davida i mnie płynął na tym jachcie… Mieli być i inni, ale myslę, że albo to był blew, albo goście dali nogę. David pokazywał mi maile od jakiegoś Australijczyka, ale ostatnia komunikacja była chyba 10 grudnia. Nikt tak długo nie milczy. Facet pisał, że będzie 5 stycznia, ale niemożliwe, aby tak długo milczał, gdyby rzeczywiście chciał płynąć. Cos musze zdecydować. Szczególnie, że David ciśnie o zakupy. Jak wydam kasę, będzie trudno się wycofać. Powinienem to zrobić dziś, ale ciągle mam nadzieję na dodatkowych członków załogi.

Jak było i jest

Postanowione. Decyduję się opuścić Santanę i Davida. Chęć żeglowania nie może przesłonić resztek rozsądku jaki mi pozostał. Tylko jak powiedzieć o tym Davidowi? Trudno, musze to zrobić. Za taką decyzją przemawiają fakty. David mimo sporego hartu ducha (w końcu jest tutaj) jest chory i bierze całe sterty leków. Nie mogę brać na siebie odpowiedzialności za niego, szczególnie, że ten pierwszy odcinek jest diablo długi - 25 - 30 dni. Jego błędnik równowagi, lub raczej jego brak stanowi poważne niebezpieczeństwo zarówno na lądzie jak i na zakotwiczonym jachcie. Czego powinienem się spodziewać podczas poważnej próby na oceanie, w sztormie? Tu przy okazji mała dygresja. David nie zwraca uwagi na cyklony. Przeglądając polską literaturę na temat żeglowania po Pacyfiku, wydawało mi się, że ta część roku na południowym Pacyfiku jest spokojna, jednak inni żeglarze, mający w planach przejście tego oceanu twierdzą, że teraz jest sezon cyklonów i startuje się w marcu, kwietniu. Jak oceniać ten fakt? Wracam do Davida i jego równowagi. Otóż już teraz kilka razy cudem udało mu się nie wywrócić. Ostatnim razem jednak, przechodząc wzdłuż burty zaczął swój “taniec’ Po prostu głowa mówi zrób, a nogi nie chcą słuchać. Drobi w miejscu, a reszta ciała pochyla się, bardziej i bardziej i zaczyna upadać. W ostatniej dosłownie chwili napotyka ręką na wantę. Obraca się wokół niej i siada gwałtownie na nadbudówce. Spogląda na mnie z nadzieją, że nie widziałem , ale ja widziałem i teraz i wiele innych razy. Ostrożnie - mówię. Nie będę Was już dobijał szczegółami pozostałymi, jednak by w pełni przedstawić obraz Davida, szczególnie tym z Was, którzy o tym nie wiedzą powiem, że David to postać wyjątkowa i całkiem nieprzeciętna. Jego przeszłość owiana jest po części mgiełką tajemnicy, jednak część niej wystarczy, aby obdzielić kilka, żyjących na maksymalnych obrotach ludzi. Wszyscy Ci, którzy widzieli film “Proof of life” (Dowód życia) z Russell Crowe i Meg Ryan, niech wyobraża sobie, że Russell właśnie zagrał Davida. Tak, to jego historia. Właśnie to on był rzeczywistym uczestnikiem tych wydarzeń. Między 1963 a 1985 rokiem służył w Royal Marines - Królewskiej Piechocie Morskiej. Dochrapał się stopnia majora, co w brytyjskiej armii jest raczej wysoka pozycją. Potem przeszedł na emeryturę. Jak sam mówi, robił różne rzeczy. Miedzy innymi objechał na motorze świat naokoło. Bardzo mile wspomina ten czas. Przeprowadzał także pewna dziewczynę przez najbardziej trudną część amazońskiej dżungli (Cejrowski pisał o tej części Amazonii) z Panamy do Kolumbii, lub odwrotnie (?). Poprosiła mnie o to - mówi David. Taki szarmancki facet ;). Chyba w połowie lat 90-tych zaczął pracować dla K&R, organizacji skupiającej byłych agentów FBI, żołnierzy SAS, Scotland Yardu, Royal Marines i innych speców od służb specjalnych. Współpracowali z firmami ubezpieczeniowymi, David był negocjatorem. Prowadził rozmowy z porywaczami. W rzeczywistości miał ksywę ’Little David”. Zdaje się, ze zarabiali na tym sporo kasy. Jedynie Japończycy i prawdopodobnie Niemcy płacili kidnaperom bez gadania i szybko. W ten sposób chcieli uniknąć udręczenia porwanego i jego rodziny. David należał najwyraźniej do tzw. “kochasiów”, bo zarówno z tej jak i innych historii wynika , że często kierował się uczuciem do płci pięknej. Mimo to nie ma ani rodziny, ani dzieci, ani domu. W 2006 roku sprzedał wszystko i kupił jacht., wsiadł i popłynął. Z jego relacji wynika, że Atlantyk przebył z częściowo polską załogą. Razem było ich pięcioro. I tym razem, zgodnie z informacjami jakie dostałem od Davida przed przybyciem na Galapagos, miało być nas pięć osób załogi. Rzeczywistość okazała się inna. Nie to jednak jest przeszkodą. Płynąłbym z nim we dwóch. Jednak w takiej sytuacji w jakiej znajduję Davida, nie podejmę takiego ryzyka. Gdy czytałem e-maile od Davida, wyobrażałem sobie, że jego lakoniczność i brak informacji (praktycznie żadnej) podyktowany jest chęcią unikania rozgłosu, lub tez celowym ukrywaniem tożsamości. Pełna konspira. Prawda jednak jest taka, że David nie tylko niewyraźnie mówi a właściwie bełkocze. On także ma problem z pisaniem na klawiaturze komputera. Inna rzecz to pewien problem poruszaniem się w Internecie, gdzie w portalu “Find a Crew” ludzie tacy jak my wystawiają swoje profile by przedstawić się i swoje oczekiwania. David nie potrafił tego zrobić. Przyznał to, a ja mu wierzę. Inna rzecz, jak sam powiedział - Anglicy są leniwi. Jestem pewien, ze to mocny facet. Podziwiam go. Jednak, właśnie fakt, że nie umieszczał informacji w portalu, stanowi spory problem. David opowiadał, że trafiła na jacht kobieta uczulona na sierść kota. A trzeba wiedzieć, że Tom jest wszędzie. Chodzi po stole, włazi do szafek. Koi oczywiście także nie oszczędza. David powinien o tym informować, szczególnie, ze i kot jest chory. Ma jakieś spore problemy skórne. Ja co prawda nie jestem uczulony na kocią sierść, ale nie przepadam za tymi zwierzakami. Co innego pies, a nawet dwa, ale kot…? Na Galapagos nie widuję karaluchów - kucarachas. Na jachcie również ich nie widziałem, jednak siedząc wieczorem w mesie i jedząc kolację, David wskazuje na oparcie za moimi plecami. Spoglądam, a tu siedzi, tak na oko, 3-4 centymetrowej długości kucaracha. Zabij! - krzyczy David. Walę drania, i już. Zanim sięgam po kawałek papieru, David bierze ścierwo w ręce i wyrzuca. Ręce obciera tradycyjnie o spodnie. Zresztą o co? Wszystko tak samo wygląda. Jemy dalej. Aż ciarki biorą. Od razu nalewam sobie szklankę rumu z colą, by trochę wyluzować. Tak więc czas opuścić tego skądinąd ciekawego człowieka. Pakuję manatki i taxi aquatico zabiera mnie na brzeg. David mi towarzyszy. Żegnamy się i życzymy sobie powodzenia. Wsiadam do taxi i jadę za 1$ na lotnisko. Większość rzeczy, szczególnie taxi kosztuje zawsze 1$. Na lotnisku okazuje się, ze najbliższy lot do Quito będzie za 2 dni, w czwartek. Postanawiam płynąc do Santa Cruz i stamtąd próbować szczęścia. Tak naprawdę jeszcze nie wiem co zrobię. Rozmawiam z kolegą ze studiów mieszkającym w USA. Przylatuj stary! Zaprasza. Rozpatrujemy różne warianty. Jest tez opcja na Florydę, gdzie drugi kolega ma swój jacht. Siedzę na ławce i zastanawiam się nad tym wszystkim. Przecież wiedziałem, ze różnie może być i nie wiadomo co jest pisane. Wiedziałem i brałem to pod uwagę, że może się nie udać spotkanie z Davidem. Rozpatrywałem też różne opcje, niestety nie brałem ich tak na serio. I nie chodzi o to “czy”, ale “za co?”. Rozważania przerywa ryczący lew morski. One tak hałasują, że często przypomina to kaszlenie, rzężenie, wymioty, a także dźwięki jakie wydaje osioł. Potrafią ryczeć. Pewnie stąd nazwa “lew”. Wracam do rozważań. Napisałem także do Errola i Tomka “Australijczyka”. Teoretycznie cały czas nie odwołałem mego akcesu w żeglowaniu z jednym i drugim. Pytanie w którą stronę pójść? Zdecyduję jutro. Zdjęcia do tej części na http://picasaweb.google.com/sailorklopot/DUZEKOOEkwadorGalapagos#

Bomberos

“Jutro”. Okazuje się, ze wydostanie się z Galapagos jest zdecydowanie trudniejsze niż dotarcie tutaj. Po nocy spędzonej na ławce w oczekiwaniu na łódź do Santa Cruz, droga tą łodzią wydaje się (rzeczywiście jest) wyboista. Łódź ma 3 wielkie silniki, Yamaha 200 i gna jak wściekła. Nie tnie fali, a skacze z jednej na drugą, co powoduje efekt spuszczania jej z wysokości na beton. Uderzenia są naprawdę nieprzyjemne. Pasażerowie Ekwadorczycy z racji niskiego wzrostu, nie dosięgają w ogóle do podłogi. Przy każdym uderzeniu podskakują i coraz bardziej ześlizgują się z siedzeń. Obiecywałem sobie , że prześpię tę drogę. Tak robili pasażerowie w drodze do San Cristobal. Teraz jednak nie można zmrużyć oka. A propos oczu. Ekwadorczycy mają piękne, duże, lekko skośne i czarne oczy. Docieram do portu w Puerto Ayora na Santa Cruz. Zabieram się pick-up’em i powtarzam drogę sprzed kilku dni, tyle, że w przeciwnym kierunku. Po drodze jeszcze udaje mi się zrobić zdjęcia jednego z kraterów wygasłych wulkanów. Na lotnisku tłok i gwar. Goraco. Szukam miejsca, gdzie mógłbym zakupić bilet do Quito lub Guayaquil. Nic z tego. Na dziś można zapomnieć, a na jutro można próbować w Puerto Ayora. … Oczywiście bez żadnej pewności. Karta SIM kupiona w Guayaquil zakończyła swój żywot. Polska karta nie funkcjonuje. Znajduję sklepik, gdzie kupuję zwykła kartę do automatu. Za 3$ łączę się z Hanią i proszę ją o sprawdzenie lotów i rezerwację. I tym razem, znów moja Hanusia staje na wysokości zadania. Teraz dzwonie do Tomka Bednarskiego na Florydę, by dowiedzieć się czy zechce mnie przyjąć. Jeszcze nie wiem na jak długo. Tomek ma swój jacht i może to byłoby dobre dla mnie miejsce. Jacht nazywa się TEY. Tomek zaprasza. Połączenie zostaje przerwane. Koniec karty. Tym razem kupuje klucz/login do Internetu. Sprawdzam maile od Hani w sprawie rezerwacji. Czas biegnie niesamowicie szybko. Nawet nie wiem co najpierw; odpisywać czy czytać. 10 minut mija jak kilka sekund. Koniec. Jestem tak głodny (od wczoraj nic nie jadłem i boli mnie głowa), że postanawiam zaszaleć i kupuje lunch za całe 3$. Kurczak z ryżem. Wspaniale smakuje, mimo, że widać, że nie jest to żarcie pierwszej jakości. Gdy wracam, wszystko jest pozamykane. Trzeba wiedzieć, że określenie Port lotniczy Baltra, to zdecydowanie za dużo. Jest to kilka zbitych z drewna i blachy bud. Właściwie całość jest otwarta i nikt się zbytnio nie przejmuje, ze można wejść na lotnisko. Nie ma specjalnych ogrodzeń. Zresztą po ostatnim locie, wszyscy się zbierają do domu i jest spokój. Właśnie czekam na ten moment. Nie mam kontaktu ze światem. Komórka nie działa, Internet zamknięty. Ostatni pasażerowie opuścili wyspę. Obsługa lotniska zwinęła się zaraz po nich. Na końcu obsługa jedynego na lotnisku baru, również odjechała. Nie czekając na ostatnich, kładę się na ławce i zasypiam. Hola! Jakby przez sen słyszę zawołanie. Podnoszę się. Uśmiechnięta twarz faceta w czerwonej czapce macha do mnie. Hola, Buenas tar des! Hola! Odpowiadam siadam wyprostowany. Facet podchodzi i rozpoczyna konwersację. Zna angielski całkiem całkiem, jak na ekwadorskie warunki. Zresztą przecież i ja nie mówię zupełnie perfekcyjnie. Może dlatego, a może dlatego, że facet wyraźnie ma ochotę pogadać, rozpoczyna się pogaducha trwająca ze 2 godziny. On pyta mnie o różne sprawy. Jak długo byłem na Galapagos, skąd jestem, co mi się podobało, jaki jest mój kraj. Opowiada tez o sobie, swoich marzeniach i stanie aktualnym. Jest naprawdę bardzo miły, jednak ja myślę sobie, ze byłoby fajnie troche pospać. Okazuje się, że z boku lotniska znajduje się posterunek Straży Pożarnej. Firedepartament. Mój wieczorno-popołudniowy towarzysz jest strażakiem. Opowiada o pracy. Mam wrażenie, że jeszcze trochę, a mój zapach będzie zbliżony do Davidowego. Pytam Strażaka, czy mógłbym wziąć prysznic w ich strażnicy? Jasne, odpowiada. Muszę tylko zobaczyc czy koledzy już skoczyli grę w siatkówkę. Wraca po chwili. OK., szef zaprasza. Podnoszę mój coraz cięższy plecak. Idziemy za róg. Moim oczom ukazuje się nieduży budynek z wiatą pod którą stoją dwa wielkie strażackie wozy i ambulans. Na miejscu jest tylko boss . Mój nowy przyjaciel przedstawia swojego szefa. Angel, szef, nie mówi po angielsku, ale jest bardzo przyjazny. Pokazuje prysznic i zachęca do użycia. Pokazuje tez pokój i zaprasza do noclegu w Strażnicy. Na widok łóżka nie protestuje. Przyjmuje zaproszenie. Prysznic jest wspaniały. Jest tylko zimna woda, ale w tych temperaturach to zbawienie. Teraz mogę zmienić ciuchy na czyste. Pierwsze prawdziwe mycie od wyjazdu z domu. Moje morale podnosi się gwałtownie. Obaj strażacy oprowadzają mnie po swoim królestwie. Jest raczej biednie, ale zarówno samochody jak i sprzęt strażacki jest w tak doskonałym stanie, że naprawdę nie mogę wyjść z podziwu. Rozmawiamy do 1100 w nocy. Angel wyciąga puszkę z tuńczykiem i jemy kolację. Chwali się wozami strażackimi. Wsiadam do jednego z nich. Pokazują co i jak działa i obiecują, że rano przewiozą mnie. Zasypiam we własnym pokoju. Śpię aż do 0730. Tak długo na Galapagos jeszcze nie spałem. Rano rzeczywiście wsiadamy do wozu i ganiamy po płycie lotniska. Ekstra zabawa. Powoli schodzą się inni koledzy, których zawsze nazywają amigos. Oni faktycznie stanowią bardzo zgrany zespół. Wszyscy są bardzo mili. Najbardziej znanymi Polakami są Grzegorz Lato, Deyna i oczywiście Papież Pablo secundo. Chłopaki robią mi śniadanie. Okazuje się także, że w ich “sali konferencyjnej” mają Internet. Łączę się z domem. Wymieniamy się fotkami. Pożegnanie jest bardzo miłe. Zawsze możesz tu do nas przyjść, mówią. Nasza strażnica jest Twoim domem. Obiecuje przesłać im zdjęcia z Polski. Lecę do Quito, a potem na Florydę.

Quito

Na lotnisku w Baltra na Galapagos, wsiadając do samolotu, machamy sobie ze strażakami. Wszyscy stoją i wymachują na pożegnanie. Aż można się wzruszyć. Angelo, szef strażaków jeszcze w kolejce do odprawy ściskał mnie na pożegnanie. On też dziś leci do Quito (innym lotem) by odwiedzić przyjaciół. W Quito, mimo jedynie 40 km od równika, chłodno. Od 1978 roku jest na liście światowego dziedzictwa UNESCO. Kraków jest dla Quito miastem partnerskim. Miasto jest położone wśród wzgórz na wysokości 2850m n.p.m. Lot do Houtson TX, mam dopiero jutro rano, a wiec znów noc na lotnisku. Właściwie licząc od początku podróży, na razie spałem dwie noce na jachcie u Davida, jedną w strażnicy Straży Pożarnej, a reszta to śmigane spanie jak popadnie. Postanawiam zwiedzić trochę miasto. Szukam jakiejś przechowalni bagażów. Zapomnij, niczego takiego nie udaje mi się znaleźć. Biorę taksówkę i objeżdżam miasto z plecakiem w bagażniku. Kierowca nie mówi po angielsku, ale jak zwykle rozmawiamy “do serca” i wszystko jest jasne. Normalna cena jaką płacą zwykli turyści to 20-30 $. Targuję się na 10$. Miasto jest rozciągnięte. Jak na stolicę kraju przystało. Ruch jest bardzo duży, hałas i wszystko to czego można oczekiwać po tego typu miastach. Po drodze trafiamy na demonstracje przeciw izraelskim atakom na Palestynę. Nie rozumiem tylko dlaczego mają czerwoną sowiecką flagę. Zresztą grupa nie jest duża i bardzo kontestująca. W ogóle mam wrażenie, ze generalnie Ekwadorczycy sympatyzują z ruchami wolnościowymi i chyba trochę z ludźmi takimi jak sławny Che Guevara. Po powrocie na lotnisko, w knajpce przy ulicy udaje mi się znależć darmowy Internet. Siadam i piszę. Hola Peter! - słyszę za plecami. Oglądam się i widzę postać Angela, szefa strażaków. Witamy się serdecznie. Właśnie przyleciał. Chwila hiszpańsko-angielskiej wymiany zdań i ponownie żegnam tego wielkiego (jak na ekwadorskie warunki) chłopa.

Amerykańska dygresja

Amerykańską część mojej wyprawy celowo pominę by Was nie znudzić. Mój prawie 3 tygodniowy pobyt w USA, tylko w niewielkim stopniu jest związany z żeglarstwem. Czekając na odpowiedni „jachtostop” spędziłem na Florydzie bardzo interesujący czas wśród przyjaznych mi ludzi. Poza bezinteresowną gościnnością, której doświadczyłem u ludzi wcześniej ledwie, lub wcale mi nie znanych, poznałem także i takich, którzy spowodowali, że moja wyprawa była nagłośniona w polonijnym radiu w Chicago. Ponieważ w dalszej części będę o tym pisał, wspominam o tym by nie zdziwić czytelnika. Ze względu na cięcie oryginalnego tekstu, dodam tylko, że w międzyczasie, nawiązałem kontakt Errolem, właścicielem jachtu z Południowej Afryki. Z nim to zamierzałem ruszyć z Antigua na Karaibach.

Restart

Jestem na lotnisku sporo przed wymaganym czasem. Dopadają mnie pytania o przyszłe losy wyprawy. Jaki okaże się Errol? Czy dogadamy się? Kim jest ten trzeci? Chyba nie miał na myśli kota?! Cóż, chyba w tej podróży koty są mi pisane. Mniejsza o kota. Przeżyję. Byle reszta była OK.. Na Antigua ląduję o czasie. Zgodnie z sugestią Errrola poszukuję minibusu do English Harbor Nelson’s Dockyard. Na miejscu są tylko taksówki.. Do English Harbor chcą 31 USD!!! Szukam dalej. Jeden kierowca, mówi, ze zabierze mnie za 11$ US na dworzec autobusowy, a tam złapie autobus za 2 $ do celu. Waham się chwilę, ale wsiadam. Za moimi plecami inny pasażer. Ten dla odmiany mówi płynna angielszczyzną (brytyjską). Dla odmiany, mówię, bo kierowca szwargocze bardzo niezrozumiale. Taksówka, van, pędzi po raczej wąskich ulicach. Ruch lewostronny. Drogi na Antigua są dość zbliżone jakością do naszych, w Polsce (przed przebudową). Po kilkunastu minutach jestem na Bus Station. Chyba 4 terminale. Który do English Harbor? Ten. Po około 5 minutowym oczekiwaniu nadjeżdża minibus. Pasażerowie zajmują miejsca. Z wnętrza sączy się reage, które nie opuszcza mnie od momentu wylądowania samolotu. Płacę i siadam za kierowcą. Gość podobnie jak taksówkarz zasuwa jakby się paliło. Miasto zza okna busa wygląda dokładnie tak jak sobie wyobrażałem. Kolorowe domki zbite z drewna i czasem blachy falistej. Zieleń roślin bije w oczy swoją soczystością. Rastamani w dredach i rasta czapach. Karol miał racje mówiąc, że palą tu w swoich chatach marychą skoszoną w ogrodzie. Uśmiecham się do tych myśli. Droga wydaje się dość daleka. Gdy wreszcie jest końcowy przystanek, wysiadam. Na tym ostatnim przystanku wysiadają tylko biali. Właściwy punkt docelowy Nelson’s Dockyard znajduje się kilkaset metrów dalej. Podnoszę plecaki i ruszam dalej pieszo. Przy bramie siedzi Errol. Nie spodziewa się pieszego. Nie widzi mnie, ale ja znam jego fizjonomię z jego strony internetowej. - Hej Errol !- wołam. Spogląda na mnie zdziwiony. - Co się stało? Idziesz pieszo? - pyta zaniepokojony. Witamy się i jak to zwykle bywa pierwsze wrażenie jest bardzo istotne. Opowiadam jak wyglądała podróż. - Czy chcesz się czegoś napić nim popłyniemy na jacht? - pyta Errol - O, chętnie - skwapliwie odpowiadam W miejscu gdzie Zephyr jest zakotwiczony, stoi, zarówno przy brzegu jak i na boi całkiem sporo jachtów z różnych stron świata. Kilkaset metrów dalej w innej zatoce, również spora ich ilość. Niektóre wyglądają na niesamowicie drogie. W barze pijemy lokalne piwo. Rozmowa toczy się całkiem miło. Po drugim piwku, decydujemy się przerzucić mój bagaż na łódź. Zephir przedstawia się bardzo solidnie, mimo, że raczej prosto, bez wielkich luksusów. Właśnie tego oczekiwałem. Jest wszystko co trzeba, a na bardziej szczegółowe opisy pozwolę sobie trochę później. Sam Errol wydaje się sympatycznym człowiekiem. Doceniam to szczególnie gdy przychodzi czas na kolację. Jestem zaproszony przez niego i znów “na sępa’ udaje się przetrwać. Rozmowy na jachcie trwają do późna w nocy. Tym bardziej, że odwiedził nas sąsiad z jachtu stojącego na tej samej boi burta w burtę z Zephyrem. Noc mija niespokojnie. Czy to za sprawą mocnej kawy pitej późno wieczorem, czy ze względu na nowe miejsce i gwałtowne, choć krótkie porywy wiatru, nie mogłem długo zasnąć przekręcając się z boku na bok... O 3 nad ranem zaczynają piać koguty!

Zephyr i Errol

OK., dla zainteresowanych pozwolę sobie na odrobinę więcej szczegółów odnośnie Zephyra i jego właściciela, Errola. Otóż jacht został zakupiony od pewnego znajomego Errola w stanie niewykończonym. Errol wraz z przyjaciółmi dokończył budowę jachtu. Wiele pracy wykonał samodzielnie. Jacht stanowi solidną konstrukcję. Niektóre jego elementy są dość nietypowe, ale działają całkiem poprawnie. Wykończenie wnętrza jachtu pozostawia niejaką przestrzeń do dalszych prac i mimo, ze znalazłbym kilka pozycji, które można by zmienić i udoskonalić, wydaje się posiadać właściwie wszystkie cechy potrzebne do żeglugi w różnych warunkach. Oczywiście Zephyr nie jest pozbawiony, tak częstych w tego typu konstrukcjach, “patentów”, znanych tylko właścicielowi. Jacht nie jest przeznaczony dla licznej załogi. Na rufie znajduje się koja Errola. W mesie teoretycznie mogłyby spać 3 osoby. Na lewej burcie jedna i na prawej zdaje się dwie. Mówię, “zdaje się“, bo koje te zajęte są przez pięknie zaształowane box'y z różnymi przedmiotami. Na dziobie mieści się podwójna koja, którą aktualnie ja zajmuję. Nie można uznać wykończenia za szczególnie nowoczesne czy gustowne. Tego zdecydowanie nie można powiedzieć o wnętrzu Zephyra. Jednak z punktu widzenia użyteczności morskiej, wszystko wygląda dość dobrze. Wyjątek stanowi kingston. Rzeczywiście kibelek projektowany był chyba dla krasnali. Errol nie należy do specjalnie wysokich, jednak, myślę że i on musiał długo przyzwyczajać się do tak małej przestrzeni w tym ustronnym miejscu. Jedną z największych zalet wyposażenia Zephyra jest jego “samodzielność elektryczna”. Errol ma aż 5 akumulatorów naładowanych praktycznie na full. Dzieje się to za sprawa generatora wiatrowego i 3 paneli baterii słonecznych. Na jachcie eneria elektryczna nie jest oszczędzany, a przecież nie stoimy przy kei, gdzie można podłączyć się do prądu. Ponadto na szczęście jego gniazda 230V są identyczne z naszymi, polskimi. Tak więc, mogę ładować baterie laptopa jak i innych urządzeń. Na pokładzie jachtu Errol zainstalował 3 radia VHF, radio samochodowe z możliwością odtwarzania filmów DVD oraz monitor LCD. Oczywiście nie brakuje wyposażenia nawigacyjnego z mapami i Gribami (C-Map i MaxSee) Ponadto na jachcie znajduje się telefon satelitarny. Naturalnie wszystkie czytniki nawigacyjne są również. Wyposażenie dopełnia samoster i autopilot. Lodówka jak stodoła mieści zarówno zimne piwo jak i prowiant. Na dodatek działa również gdy stoimy na boi. Całokształtu dopełniają kuchenki; gazowa i mikrofalowa (ta ostatnia używana tylko w trakcie postoju przy kei - żre za dużo prądu, nawet jak na możliwości Zephyra. Na pokładzie zaształowana jest także spora ilość kontenerów na wodę i paliwo. Tak oto po pierwszym dniu pobytu na jachcie mogę ocenić jego stan. Reszta jak się wydaje, wyjdzie w czasie rejsu do Panamy. Spodziewam się tymczasem poznać odrobinę bardziej łódkę i jej zakamarki. Jeśli chodzi o samego Errola, trudno podjąć się już teraz dogłębnej oceny. Jak na razie zrobił na mnie całkiem pozytywne wrażenie jako kompan żeglugi. Jest dowcipny, otwarty i także uczy się ode mnie. I ja zamierzam uczyć się od niego. Nie jestem pewien, ale sądzę, że gośc liczy sobie około 55 - 60 lat. Zresztą tak trudno to ocenić biorąc pod uwagę innych żeglarzy. Errol wydaje się być ciekawy świata i ludzi. Nie stroni od pogaduchy zarówno z wysoko noszącymi głowę ludźmi z luksusowych łodzi jak i chętnie zamieni zdanie z Rastamanami z wyspy. Swoją drogą ci ostatni to temat na osobny rozdział relacji. Obok nas, burta w burtę stoi inny, mniejszy jacht klasyczny, wykonany z drewna. Facet z tej łodzi jest także z Południowej Afryki. Od czasu do czasu zagląda i z emfazą opowiada o swoich podbojach sercowych oraz porusza inne, równie “ważne” tematy. Czasem rozmawiają z Errolem w swoim dialekcie, pochodzącym z języka flamandzkiego. Na wyspie czas przedwyborczy. Przypomina mi się rozdział z “Klubu Pickwick'a” Chales’a Dickens’a. Zdaje się, że tu wygląda podobnie. Dwie zwalczające się partie na tej śmiesznie małej powierzchni. Wszędzie plakaty, a nawet, jakby to nazwać, ukwiecone pomniki. Pusty śmiech bierze. Nie mogę się nadziwić, jak to możliwe, że przy tak wysokich cenach, jest tu tak wielu biednych ludzi. Errol twierdzi, że porównuję to zanadto do Europy, ale w porównaniu do Afryki, nie wygląda to tak źle. Ja raczej skłaniam się do teorii o wysokich podatkach. Mniejsza o to. Szczególnie wsie i jedyne miasto, które na razie miałem sposobność oglądać wyglądają jakby zaraz miały się rozsypać. Rastamani w wielkich czapach (czasem wysokich na około pół metra, a czasem wielkich jak robiona na drutach kolorowa torba na zakupy) siedzą i po prostu gaworzą lub słuchają nieśmiertelnego Boba Marley’a (Jak Elvis, Marley wiecznie żywy). Do St. Johns przybijają potężne cruisery przywożąc masy bogatych turystów. Gdzie ta kasa? Nie mam pojęcia. Kot zdechł i póki co brak zastępstwa. Hurra!

Another shit day in Paradise

iedy się budzę, Errol już jest w kokpicie. Dołączam do niego. - Good Morning - Yeah, another shit day in the Paradise - śmieje się Errol Wizytujemy przyjaciół Errola na katamaranie. To Południowo-Afrykańska rodzina. Jest miło i bardzo przytulnie, mimo, ze jacht jest dość wiekowy. Jak to na katamaranie, miejsca jest dosyć i siedzimy wygodnie w mesie za stołem. Córki przygotowują lunch. Rodzina zarabia ręcznie malując bandery. Wygrzewają je potem w piecu. Bandery te są naprawdę nieźle wykonane i trzeba przyznać, że przy cenach widniejących w tutejszych sklepach, jest to dość popularna alternatywa zakupu. Jemy naleśniki z syropem imbirowym. Smakuje wyśmienicie. Niepostrzeżenie mija kilka godzin. Zwykle wieczorem ok. 2100 odwiedza nas Tercius, właściciel łodzi do której jesteśmy przycumowani. Robi sobie kawę i rozmawiamy do późna. Tercius mówi z twardym akcentem, ale jest dość wesoły i klnie jak przysłowiowy szewc. Znają się z Errolem jeszcze z Masle Bay w Afryce Południowej. Przybył w miejsce stacjonowania, czy budowy Zephyra, na 2 tygodnie do pracy. Pozostał przez 6 miesięcy. Tashes jest szkutnikiem. Pracuje w tutejszej szkutni i robi jachty klasyczne, drewniane. Gdy rozmawiają ze sobą, trudno się zorientować, bo zamiennie stosują angielski i dialekt afrykański, odmianę flamandzkiego.. Kąpiel w oceanie oczyszcza dziś ciało i umysł (bardziej umysł niż ciało).

Fort

Wieczorem dokonujemy zakupu pizzy i płyniemy na zaprzyjaźniony katamaran. Już na nas czekają. Pizza jest świeża i pachnąca. Cuba Libre nalana do szklanek i wszyscy pochłaniają włoskie ciasto z apetytem. Równocześnie trwa dość ożywiona konwersacja. Jest wesoło, bynajmniej, nie ze względu na rum. Rodzina z katamaranu, zgodziła się wykonać replikę mojej bandery osobistej oraz naprawić, trochę nadwyrężona poprzednimi rejsami tę oryginalną. Po kolacji gramy w domino. Tak naprawdę nigdy nie grałem w tę grę. Nie jest źle. Spodziewałem się, że będzie nudna, jednak przy okazji gry, rozmawiamy wesoło. Przyjemny wieczór. Noc dość deszczowa. Po śniadaniu ruszamy z Errolem do pobliskiego fortu z czasów Admirała Nelsona. Dla wyjaśnienia powiem, ze miejsce w którym kotwiczymy było rodzajem twierdzy i rzeczywiście Nelson tu stacjonował. Część zabudowań zachowała się w nienajgorszym stanie. Z fortu i pobliskich wzgórz, na które wspinamy się w samo południe (błąd - żar z nieba) roztacza się całkiem interesujący widok. Oczywiście robie kilka zdjęć. Na pokładzie i poza nim jest wiele śmiechu. Okazuje się, że szczęśliwym trafem, mamy z Errolem bardzo zbliżone poczucie humoru. Oby tak dalej, a wszystko będzie OK. (mam nadzieję). Rozważamy wspólnie punkty drogi wodnej. W planie jest ominiecie Jamajki jako wysoce niebezpiecznej oraz zdecydowanie nie rekomendowanej przez innych żeglarzy. Podobnie zamierzamy postąpić z Kubą. Tym razem nie ze względów bezpieczeństwa, ale zarówno czasowych, jak i finansowych. Kubańczycy żądają sporych sum jako opłat na wejściu i w trakcie pobytu. Zyskany czas postanawiamy spożytkować na rekomendowany przez wszystkich malutki, lecz bardzo piękny archipelag wysp San Blas. Generalnie, w drodze do Panamy, planujemy pójść przez Puerto Rico, Dominikę, Haiti, (po drodze, pomniejsze wyspy) i Kingston. Oczywiście, jak to często bywa, plany jeszcze wielokrotnie mogą ulec zmianie.

Lizzie

Doczekaliśmy się. Lizzie przybyła na jacht. Zgodnie z, bądź co bądź krótką, ale jednak tradycją Zephyra, zapraszamy ją najpierw do baru na krótką pogawędkę. Lizzie jest szczupłą, żeby nie powiedzieć chudą osiemnastoletnia dziewczyną. Jak powiedział wcześniej Errol, “musi być albo odważna, albo głupia”. Trudno dokonać od razu tak radykalnej oceny, ale spodziewam się wyrobić sobie własne zdanie za kilka dni. Tymczasem Errol uznał, że Lizzie należy się inicjacja. Sporo na ten temat rozprawiał. Zasięgał również rady znajomych. Ostatecznie wymyślił, że nowy członek załogi wejdzie na top masztu, gdzie będzie zawieszony list. By wzmocnić ten moment, zawiadomił znajomych, aby przybyli na godzinę 1000 rano w niedzielę. Po rozlokowaniu się na łódce, zabieramy Lizzie na kolacje do tego samego baru, do którego trafiłem w pierwszy dzień z Errolem. Nie jestem pewien czy nowa załoganta jest głodna, ale zdecydowanie ja tak. Zresztą sadząc po tym jak i jej porcja znika, mogę przypuszczać, że i ona potrafi zjeść. Cóż, w tym wieku, ludzie mogą wciągnąć konia z kopytami… nawet jeśli wyglądają na wyjątkowych “niejadków”. Po kolacji pokazujemy jej bardziej ekskluzywną część okolicy. Gdy się rozjaśni, Nelson’s Dockyard bedzie równie atrakcyjny, choć nie tak snobistyczny. Tu gdzie my stoimy, większość jachtów to prawdziwy przekrój indywiduów. To jachty, które żeglują, a nie stoją po to by je podziwiać. Rozliczne “patenty” mówią same za siebie. Gdy wracamy ponownie na jacht, Tercius już śpi, choć nie jest późna godzina. Zdążył wejść na Zephyr’a, zrobić sobie kawę i wrócić na swój jacht. Na prośbę Errola, Lizzie kupiła w Miami ipod'a dla Terciuss. Errol zostawił go na lodówce. Ipod zniknął. Tercius ma zabawkę. Tradycyjnie sączymy Cuba Libre. Minął następny dzień w raju.

Inicjacja

Dokładnie o 1000 przybywają obserwatorzy. Lizzie nic nie wie. Rodzina z katamaranu “Almost There” w pełnym składzie i znajomi znajomych. Errol przedstawia Liz lekko naciąganą opowieść o tradycji odnoszącej się do przyjmowania kobiet jako członków załogi. Twierdzi, że w dawnych wiekach, kobiety musiały przepływać pod kilem statków, a że nie były w modzie stroje kąpielowe, robiły to nago. Zamiast tego Lizzie musi wejść na maszt Zephyra i odnaleźć zawieszony na topie list. Uprząż do wspinaczki jest gotowa, zabezpieczenie również. Stopnie ułatwiają wspinaczkę. Liz z lekkim strachem w oczach zdobywa top masztu i zdejmuje list. Oklaski zarówno z pokładu, pływających dingi oraz z jachtów zakotwiczonych w pobliżu Zephyra. Starsza córka Al’a również wspina się na top. Znów brawa. Teraz Errol przedstawia drugi krok inicjacji. Ma nim być spory łyk rumu w czystej postaci. Dziewczyna krzywi się, ale za drugim razem opróżnia naczynie do dna. Znów brawa. Tak, teraz Liz jest pełnoprawnym członkiem załogi Zephyra. Wszyscy ponownie jesteśmy zaproszeni na wieczór na pokład Almost There. Na tą okazję Errol przeznacza cały nasz zapas mąki. Nie ma co narzekać. Dziewczyny z katamaranu świetnie gotują i mąka nie jest wielką stratą w zamian za darmową wyżerkę. Następna pozycja niedzielnego dnia to krótka wycieczka do starego fortu i kąpiel w zatoce. Errol tłumaczy Liz podstawy żeglarstwa. Szczerze mówiąc spodziewałem się, że dziewczyna coś niecoś wie na ten temat, tak przynajmniej mówił wcześniej Errol. Jednak widzę, że nie ma zielonego pojęcia o żeglarstwie i będzie to zupełnie nowe doświadczenie dla tej osiemnastolatki.

Almost There

Nazwa “Almost There“, została nadana by przedstawić styl życia jej załogi, rodziny z Południowej Afryki. Ich wcześniejsze życie na farmie było, jak wynika z relacji z katamaranu, całkiem udane. Była to farma pełna zwierząt i zdrowej żywności. Cathy wspomina ten czas z sentymentem. Wyrabiali wszystkie niezbędne produkty, począwszy od masła i chleba, a skończywszy na prądzie. Równocześnie popełniali błąd, typowy dla miłośników zwierząt, nadawali im imiona. Zjedzenie takiego zwierzęcia, którego hodowało się długi czas, a na dodatek posiadającego imię, okazało się bardzo problematyczne. Zresztą, jak mówi Al., jedzenia było pod dostatkiem, ale pieniędzy wcale. Postanowili wynająć farmę i wyjechali do Niemiec. Inny świat, inne problemy. Zmienili ponownie miejsce pobytu. Znaleźli się w Wielkiej Brytanii. I tutaj nie było tak jak sobie wyobrażali. Dopiero gdy Al namówił swoich bliskich, na kupno katamaranu, znaleźli swój raj. Tymczasem farma w Afryce uległa spaleniu. Wszelki dobytek, pamiątki, zdjęcia, dokumenty zostały bezpowrotnie utracone. Syn Al.’a i Cathy pracuje na jednym z Superjachtów. Najstarsza córka wyszła za mąż. Tak więc Cathy i Al opływają świat wraz z pozostałymi córkami, dziewiętnastoletnią Samantą i dwudziestotrzyletnią Michele. Obie córki uzyskały wykształcenie ucząc się w gronie rodziny, bez formalnej szkoły. Są oczytane i rozmowne. Nie wygląda na to, aby nudziły się podczas żeglugi, ani w porcie. Cathy szyje bandery i razem malują je drukarskimi farbami, wygrzewając je w piecu lub prasując. Bardzo dobre i mocne bandery. Poza tym dziewczyny łapią dorywcze prace na drogich jachtach. Zresztą ich “Almost There” jest ciągle pełen gości. A to za sprawą ich otwartości i chęci przyjmowania, a także bardzo dobrej kuchni. Tak więc nigdy nie jest to ostateczne miejsce pobytu. Zawsze “almost there”.

Opuszczamy Antigua

Całą noc leje i wieje porywiście. Rano od północnego zachodu nadchodzą ciemne chmury niosące jeszcze więcej deszczu i silnego wiatru. Szykujemy się do drogi. Jeszcze raz sprawdzamy prognozę pogody. Nie wygląda zbyt zachęcająco, szczególnie biorąc pod uwagę Liz, dla której będzie to pierwszy krok. Jacht jest gotowy, jednak decydujemy się zmienić plany. Postanawiamy przeczekać do jutra. Osobiście mam już trochę dosyć pobytu na Antigua, ale jeden dzień w tę czy w tę, nie robi różnicy jeśli masz w perspektywie prawie rok. 12.02. 2009. Tak, wreszcie nadchodzi chwila na którą czekałem. 0830. Wypływamy. W drodze do wyjścia z zatoki, na pożegnanie machają nam przyjaciele z Almost There i Calypso. Trąbimy jak najęci. Fort od strony zatoki wygląda jeszcze bardziej okazale. Robię kilka zdjęć. Morze na powitanie ma spory rozkołys. Fale 2 do 3 metrów i wieje z północy 25 węzłów. Słońce. Jednym słowem piękna żeglarska pogoda. Początkowo idziemy na silniku. Gdy łapiemy bardziej baksztagowy wiatr stawiamy żagle. Wreszcie to co “tygrysy lubią najbardziej”. Łódka spisuje się bardzo dobrze. Na grocie założone są 2 refy. Szczerze mówiąc pierwszy jest tak mały, że nie warto o nim w ogóle wspominać. Genua również trrochę jest zredukowana. Robimy 6 węzłów. Przyzwoicie. Pod nami 767m głębokości. Zephyr ma wiele “patentów”. Jak zwykle na prywatnych jachtach, ich właściciele dokonują wszelakich zmian i dostosowują łódź do swoich potrzeb i umiejętności. Jacht Errola, przez niego budowany, ma sporo takich ‘patentów”. Między innymi Errol zrezygnował z typowej talii grota, stosując podwójna talię. W ten sposób zyskał na przestrzeni oraz uzyskał dodatkowy ‘obciągacz bomu. “Szprycbuda” jest ruchoma i w czasie żeglugi jest przesuwana w kierunku kokpitu. Refowanie grota, także odbywa się z kokpitu, tak więc nie jest konieczne wchodzenie na deck. Zephyr ma zmodernizowany system samosteru. Jego samoster jest bardzo prostym urządzeniem, zamiennie połączonym z autopilotem używanym przez jachty z rumplem. Działa doskonale, lecz oczywiście potrzebuje zasilania z akumulatora. Na szczęście baterie ładowane są nieustannie przez generator wiatrowy i 3 spore panele słoneczne. Gdyby zabrakło prądu (osobne akumulatory odnoszą się do silnika) dla autopilota, oczywiście można zastosować samoster w sposób tradycyjny. Errol nie ustrzegł się także przed drobnymi błędami i niedoróbkami, szczególnie wewnątrz jachtu, ale nie stanowią one wielkiego problemu. Jesteśmy 7 mil od wyspy, ale nie łatwo ją dostrzec, mimo czystego nieba. Barbuda jest po prostu płaska. Idziemy zgodnie z wytyczoną rutą, jednak jak się okazuje elektroniczne mapy, nawet całkiem śświeże bywają niedokładne. W miejscu, gdzie na mapie wydaje się być czyste przejście, w rzeczywistości są rafy. Przechodzimy na nawigację “wzrokową”. Bardzo ostrożnie posuwamy się na zachód wzdłuż rafy. Kolor wody poza rafą jest niesamowicie szafirowy. Widać to doskonale w promieniach słońca. Wreszcie znajdujemy “wrota rafy”. ostrożnie wpływamy do środka. Przy plaży zakotwiczone są dwa jachty. Stajemy pomiędzy nimi. Kotwica rzucona. Głębokość 3,8m. Z tego miejsca, wyspa wygląda właśnie tak, jak wyobrażałem sobie Karaiby. Piaszczysta, piękna plaża z palmami. Na kolację makaron z tuńczykiem i sosem pomidorowym z mnóstwem ostrych przypraw (np. chili) - specjalność Errola. Oczywiście szklanki rumu z colą również nie brakuje.

Barbuda

Po śniadaniu ruszamy na małą eksplorację wyspy. Plaża zachwyca mnie swoim piaskiem. Jest miałki jak mąka. Woda wspaniała, ciepła i przejrzysta. Kolor zniewala. Palmy rozsiane wzdłuż plaży. Po prostu raj. Jest jednak jeden problem. Na Barbuda powinniśmy dokonać odprawy, przed wyruszeniem w dalszą drogę. Dziś piątek, 13.02. Nawet nie myślimy by ruszyć tyłek z miejsca. Customs Office mieści się w oddalonym o 11 Mm miasteczku. W sobotę i niedzielę oczywiscie zamknięte, więc decydujemy się na pozostanie na wyspie do poniedziałku, jednak jutro przeprowadzimy łódź bliżej punktu odpraw. Oznacza to, że trzeba podpłynąć na wysokość miasta, stanąć na kotwicy, a następnie pontonem dobić do długiej plaży, przenieść go przez rodzaj mierzei i ponownie przepłynąć około 2 Mm do miasta. Jak się to wszystko odbędzie, zobaczymy. Dwa słowa o mojej koi. Znajduje się ona w forpiku. Dla niewtajemniczonych, pozwolę sobie nakreślić kilka słów celem wyjaśnienia. Otóż forpik to miejsce na dziobie, szumnie nazywane kabiną. Jest dość obszerne i daje odrobinę prywatności. Na tym kończą się zalety spania w tym miejscu. Jako że dziób jachtu ma w zwyczaju unosić się i opadać na fali, spanie tu przypomina wieczną huśtawkę. Na dodatek nie ma odniesienia do … niczego, a w szczególności do horyzontu. Nie ma tez jak się zaształować (w języku lądowym - nazwijmy to “zaklinować”) w związku z tym, człowiek, w zależności od kierunku wiatru turla się z jednej na druga burtę. Dochodzi duchota, gdyż jedyny luk nad głową jest zamknięty podczas żeglugi. Również stojąc na kotwicy, w forpiku słychać dobywające się “jęki" łańcucha kotwicznego i lin wspomagających. Co zatem pozostaje? Odpowiedź jest prosta. Przyzwyczaić się. Wieczorem zbierają się czarne chmury. Noc wietrzna i deszczowa. Niedziela 15.02.2209 Jak zwykle po godzinie 0600 siadamy z Errolem w kokpicie z kubkiem słodkiej, gorącej kawy z mlekiem a’la Zephyr. Obserwujemy wschód słońca. Mokro. Moje spodenki zamoczone w słonej wodzie nie mają zamiaru wyschnąć. Ciągle są wilgotne. Niestety drugie szorty używane do kąpieli są także mokre. Jedyne suche, mają jasny kolor i żal mi je upaprać już teraz. Aby pozbyć się tej wilgoci, należałoby uprać portki w słodkiej wodzie, jednak ta używana jest jedynie do picia. Po 1000 opuszczamy miejsce kotwiczenia i przenosimy się około 11Mm dalej na NW. Tu woda wydaje się jeszcze bardziej błękitna, szczególnie, że słońce znów wygrało z chmurami. Jutro zamierzamy przeprawić się przez mierzeję i dotrzeć pontonem do miasta. Stoimy na głębokości ok. 2,8m. Płynę wpław do brzegu by dokonać rekonesansu odnośnie możliwości desantu. Jest spory przybój i spodziewamy się problemów. Rzeczywiście lądowanie w dniu jutrzejszym może przysporzyć problemów. Powrót również nie będzie należał do łatwych. Wracam na łódź. Płynę z wysiłkiem pod falę. Wydaje mi się, że stoję w miejscu, jednak, na szczęście jacht jest coraz bliżej. Poniedziałek 16.02. Przeprawa udaje się dość sprawnie. Wszelkie formalności załatwiamy również bez większych przeszkód. A więc zostaje najtrudniejszy element dzisiejszego dna. Powrót na jacht.

W drodze na Anguilla

Noc mija spokojnie, żeby nie powiedzieć nader spokojnie. Wiatr bardzo słaby z fordewindu i pełnego baksztagu.. Od chyba 2 lub 3 dni nie opuszcza mnie melodia z 3 części filmu “Piraci z Karaibów” Hey ho, nobodys Home Hey ho, nobodys Home Meat nor, drink nor, I have none, Still I will be merry Hey ho, nobodys Home Rano wiatr cichnie prawie zupełnie. Wspomagamy się silnikiem. Uzyskana prognoza z GRIB potwierdza się co do joty. Około południa Lizzie podnosi alarm. Złapaliśmy pierwszą rybę. To niewielki tuńczyk. Errol i Liz oprawiają go, a ja przyrządzam na dwóch patelniach na sposób jaki niegdyś, w Lizbonie, pokazał mi Doniu. Osobno przygotowuję pociętą cebulę i czosnek. Zalewam to olejem i odrobiną sosu sojowego. Dodaję przypraw. Teraz na patelniach lądują filety. Smażą się na bardzo małej ilości tłuszczu. Gdy ryba wydaje się już sucha, polewam ją przygotowaną zaprawą. Sucha ryba “zasysa” olej z dodatkami. Smakuje wspaniale. Jednak zanim znajdzie się na talerzach, na haku jest już następny, tym razem dość spory tuńczyk. Będzie na kolację, bo tymczasem zbliżamy się do wyspy. W ostatniej chwili udaje mi się złożyć SMS-em życzenia urodzinowe mojej Hani. Potem sygnał znika.

Anguilla

Wpływamy do zatoki Road Bay na Anguilla. Już na wejściu podpływa do nas na pontonie ciemnoskóry facet. How is going?! - woła. Stara się wskazać dogodne miejsce do kotwiczenia. I bez jego wskazówek sami wiemy gdzie stanąć. Wchodzi na pokład. Bardzo gadatliwy, z tym swoim karaibskim angielskim. Przedstawia się jako Harbour Master. Tam, obok niebieskiego budynku, macie prysznice. Tam jest Custom i Imigration. Kotwica trzyma dna. Stoimy na 1,8m. Harbour Master potakuje - Well done, excelent! Zaprasza również do baru przy plaży. Wokoło stoją na kotwicy inne jachty. Jest też kilka statków czekających na za- i wyładunek. Ruch raczej niewielki. Wiatr zachodni wpycha fale do zatoki. Anguilla administrowana jest przez Wielką Brytanię, jednak obowiązującą walutą jest tu EC dolar (Wschodniokaraibski dolar) oraz wszędobylski US$. Zabieramy parę dolców. Ponton na wodę. Montujemy silnik i ruszamy na ląd. Prysznice są za free. W istocie to pierwsza kąpiel w słodkiej wodzie od czasu mojego przybycia na Karaiby. Woda nie jest zimna, ani też szczególnie ciepła. Właśnie taka jaka powinna być. Małe pranie przy okazji. Po kąpieli Rumpunch w barze rekomendowanym przez Harbour Master’a, a potem powrót na jacht. Zamiast ryby (ta wylądowała w postaci filetów w lodówce), kurczak. Tym razem przygotowuję go w sposób bardziej tradycyjny, jak schabowy, tyle, że bez panierki. Zamiast tłuczka używam wielkiej łychy. Też działa. Słońce już zaszło, a niebo jak zwykle usiane jest gwiazdami. Gdzieś tam jest też i moja. Ranek przynosi zmianę kierunku wiatru na NE. Pochmurno i raczej deszczowo. Zaobserwowałem pewną prawidłowość. Gdy słońce zachodzi na czerwono, a ciśnienie wzrasta, następnego dnia pogoda się psuje. Odwrotnie niż w Polsce. Ponowna zmiana pogody już przed południem - znów gorąco i słońce

Virgin Gorda

Dostajemy informację, ze w nocy, w zatoce, w której kotwiczymy, fale mają osiągać 4m wysokości. Decydujemy się nie pozostawać bierni. Szybko klarujemy jacht i o 1815 wypływamy na NW, w kierunku Virgin Gorda, wyspy należącej do archipelagu Virgin Islands. Płyniemy baksztagiem na zarefowanych żaglach z prędkością 6,5 -7 węzłów. Zapada zmrok, a niebo zasnute jest chmurami. Fale wzrastają z godziny na godzinę, jednak ciemność ukrywa ich rzeczywistą wielkość. Płynąc z wiatrem mam sporą przyjemność z takiej żeglugi. Lizzie przez pierwsze dwie godziny uparcie stoi wystawiona na wiatr. Słuchawki w uszach. Śpiewa (raczej nuci). Mam wrażenie, że to jej sposób walki z chorobą morską Jej śpiew, po godzinie staje się odrobinę nużący, ale nie przerywamy jej. O 2200 Errol i Liz znikają pod pokładem. Zostaję z morzem, coraz bardziej rozgwieżdżonym niebem i własnymi myślami. Wszystkie dźwięki; szalejący generator wiatrowy, puszki w czarnych skrzynkach, naczynia, także szum wiatru i morza oraz inne niezidentyfikowane hałasy, dla “normalnego” człowieka byłyby zdecydowaną przeszkodą dla komfortowego snu. Gdy dochodzi do tego nieustanny ruch i kołysanie jachtu (nie zawsze miarowe), przeciętny, nieprzyzwyczajony i co ważne, wypoczęty człowiek nie mógłby zasnąć. Jednak zmęczony i przyzwyczajony do odgłosów i ruchu jachtu żeglarz, śpi jak dziecko. Moje myśli szybko zagarnia ciemność. Your watch, wake up! - koniec snu. Piękna, szybka żegluga. 19.02 O 0730 osiągamy Virgin Gorda. To nieco odmienna wyspa od dotychczas przez nas odwiedzonych. Wokół góry.. Przed wejściem do zatoki Gorda Sound, mniejsza wyspa. Podobno należy do Richard’a Brondson’a. Podejście wyznacza tor wodny. Wokół płytko. Z prawej burty długa rafa, na której załamują się fale. Wieje 35 węzłów. W zatoce marina i sporo jachtów. Stajemy na kotwicy na spokojnej wodzie. Kawa i puszka sardynek. Chleb, upieczony przez Errola skończył się przedwczoraj. Piątek. Lądujemy na brzegu z naszą dinghy. Wygląda bardzo atrakcyjnie i drogo. Szczęśliwym trafem znajdujemy prysznic z ciepłą, słodką wodą. Piwo w barze i Internet za free. Jutro prawdopodobnie ruszymy na wyspę Tortola.

Tortola

18° 24’N 064° 36’W Tortola, BVI Po pięknej, szybkiej żegludze w baksztagu, stajemy na kotwicy na wyspie Tortola, należącej do Brytyjskich Wysp Dziewiczych. Road Town, miasto w zatoce, gdzie stoimy, wydaje się całkiem spore. Zobaczmy. Jest sobota, więc spodziewamy się szybkiego zamknięcia Custom oraz sklepów, a zamierzamy zrobić zakupy. Płyniemy pontonem szukając dogodnego miejsca do cumowania. Ostatecznie lądujemy (z braku innych możliwości) w pobliskiej, małej marinie, skąd do miasta jest kawałek drogi. W urzędzie jest mała kolejka, ale idzie bardzo ślamazarnie. Na szczęście okazuje się, że nie jest wymagana cała załoga. Tak więc Errol zostaje, a Liz i ja ruszamy w poszukiwaniu odpowiedniego sklepu. W “centrum” ruch. Wokół rozlokowały się liczne mariny, mniej lub bardziej “wypasionych” jachtów. Przy nich mały (36 stóp) Zephyr, wygląda jak zabawka. Atmosfera żeglarska. Wreszcie odnajdujemy supermarket. Liz wraca po Errola, a ja poszukuję sklepu żeglarskiego. Mieści się w czymś w rodzaju wieży w ceglastym kolorze. Niestety zamknięte na głucho i brak informacji o godzinach otwarcia. Zakupy w markecie zajmują ponad godzinę. Wózek wypełniony po brzegi. Ceny niższe niż na Antigua, ale wciąż nie takie jak w Brazylii zeszłej zimy (czy to była zeszła zima?). Do miejsca cumowania naszej dinghy podwozi nas sklepowy busik (gratis). Nasz bagaż to 3 ciężkie i wielkie pudła oraz wypełniona produktami torba. Ponton kursuje 2 razy. Gdy wszystko jest już na jachcie, Errol prosi Lizzie o wypakowanie. “Dlaczego ja?” - pyta Liz. No i zaczęło się. Od słowa do słowa - spięcie miedzy Errolem, a nasza młodą załogantką. Generalnie Errol nie jest z niej zadowolony. Jak mówi “She doesn’t know to make a fire, or to take a shit”. Lizzie płacze. Ja sam nie znoszę takich sytuacji. Na szczęście 15 minut później Liz wisi zapłakana na szyi Errola, a on przytula ją. “Nie jestem na ciebie zły” - wyznaje. Ja z wysokości kokpitu oklaskuję szczęśliwe i szybkie zakończenie starcia. To prawda, że Lizzie nie spełnia oczekiwań, ale czego można spodziewać się po osiemnastolatce wychowanej w sterylnych warunkach ze stadem służby. Ona wymaga wskazania co i jak ma zrobić. Nie jest nauczona robić cokolwiek z własnej inicjatywy. Trzeba wykazać się cierpliwością i nie ma sensu oczekiwać od niej zachowań jak u doświadczonego człowieka, żeglarza. Bądźmy zadowoleni, że nie choruje na morzu. Po szczęśliwym zakończeniu spięcia, ponownie płyniemy do miasta. Errol chce wymienić kawę, która kupiliśmy. Okazało się bowiem, że zamiast rozpuszczalnej, kupiliśmy mieloną. Tej drugiej jest pod dostatkiem na pokładzie. Gdy wracamy jest już ciemno (market otwarty jest codziennie do północy). Szczęśliwym trafem właściciel Chandlery otwiera do niego drzwi, do ceglanego koloru wieży (właściwie wrota). Pytamy go o banderki podsalingowe. Richard, hindus z pochodzenia, zaprasza do środka. Liz wreszcie może kupić swoją Union Jack. Teraz pod lewym salingiem powiewają 3 banderki. Pierwsza polska, następnie brytyjska i moja osobista. Na koniec dnia Rum z colą. Niedziela, Tortola W nocy gwałtowne szkwały. Sprawdzam czy ciągle jesteśmy w tym samym miejscu. Na szczęście kotwica dobrze trzyma. Po śniadaniu zastanawiamy się nad dalszym planem. Około 18 marca chcielibyśmy dotrzeć do Panamy. Po drodze zahaczymy o Puerto Rico i może Jamajkę. Przed sama Panamą Sant Blast.

CD Tortola

Rano ciągle planujemy rutę. Na Dominikanie trzeba zapłacić 152 $ na wejściu! Kalkulator aż furczy. Wygląda na to, że z Puerto Rico popłyniemy bezpośrednio w kierunku Panamy. Włosy rosną szybciej niż można by się spodziewać. Tuż przed wyruszeniem z kraju, obciąłem je naprawdę krotko. Teraz gdy temperatury sięgają 30° C, moje włosy trochę mi przeszkadzają. Dodatkowo, okazji do ich umycia jest bardzo niewiele. Tak więc postanawiam je skrócić. Errol deklaruje się być balwierzem. Siadam w kokpicie. Errol wykonuje 3 cięcia maszynką elektryczna i … bateria pada. Wyglądam, że się tak wyrażę, jak pół “D” zza krzaka. Ładowanie baterii zajmuje dobrą godzinę. Teraz następuje druga tura. Errol jak zawodowiec przykłada się do pracy. Lizzie bacznie obserwuje całą scenę. Efekt końcowy jest wciąż nieznany. Jedynie w wyrazie twarzy Liz mogę widzieć odbicie wyglądu mojej głowy. “Not so bad” - mówi Lizzie. Gdy Errol kończy, przeglądam się w lustrze. ‘No, not so Bad. You are pretty good” - mówię do Errola. Przybijamy “piątkę” teraz Errol zabiera się za swoje 3 kłaki na głowie. Po kilku cieciach, nastaje gwałtowna ulewa. Jest krótka, ale na tyle intensywna, że wygania nas pod pokład. Teraz ja mogę się pośmiać z Errola wyglądu.

Isla de Culebra, Zatoka Enseada Honda, Puerto Rico

18° 18.2021N, 065° 17.7580W O 1800 podnosimy kotwicę i pozostawiamy Tortolę za rufą. Noc zapada szybko. Ciepły wschodni i południowo wschodni wiatr pcha nas w kierunku Puerto Rico. Początkowo, przez kilka godzin, dość niekomfortowa żegluga w pełnym wietrze, lub bardzo pełnym baksztagu. Zephyr kiwa się z burty na burtę i wszystko dzwoni. Próba spania w forpiku kończy się fiaskiem. Zajmuję koję Errola na rufie. Po może 10 minutach tracę kontakt z realnym światem. Zasypiam głębokim snem. Liz budzi mnie z niemałym trudem. “Przed nami jest sporo świateł” - mówi. Boże, jeśli będzie mnie budzić za każdym razem na swojej wachcie, to moja zawsze będzie o pół godziny dłuższa. Światła okazują się wyspą, do której zmierzamy. To Isla de Culebra, część Puerto Rico ( tak jak i samo Puerto Rico, administrowana przez USA). Do godziny 0400 manewrujemy miedzy spłyceniami. W dobrze chronionej zatoce Enseada Honda, stoją zakotwiczone jachty. Większość z nich niestety nie pali świateł kotwicznych i gdyby nie spory szperacz na Zephyrze, moglibyśmy zrobić im i sobie “kuku”. Rzucam kotwicę. Jesteśmy za blisko innego jachtu. Wyrywanie kotwicy z dna to też ciężki kawałek roboty. Cała praca oparta jest na sile mięśni. Hałasu przy tym tez sporo. Ponownie kotwica idzie na dno w bardziej oddalonym miejscu. Czekam z Errolem jeszcze około 30 minut, sprawdzając czy kotwa dobrze trzyma dna. Wszystko ok.. Errol zauważa, że Liz zaczyna robić postępy. Idzie ku dobremu. Czas spać.

Ponce, Puerto Rico

1320 opuszczamy wyspę nie dokonując urzędowej odprawy wejścia. Nikt nas nie zatrzymuje. Płyniemy na “główną” wyspę Puerto Rico. Noc jest spokojna, bez żadnych jednostek pływających wokół. Całą noc płyniemy wzdłuż Puerto Rico, by o 1015 osiągnąć port Ponce. Po godzinie do miejsca na nabrzeżu przyjeżdża US Custom w składzie pani i pana oficera. Wzywają nas na brzeg. Uwijamy się z całym tym majdanem, tj. ponton na wodę, silnik na ponton, plecaki, dokumenty cały ten staff. Urzędnicy sprawdzają dokumenty jachtu i paszporty. Paszportów jest 5. Osób 3. Jednak nie to stanowi problem. Liz, jako obywatelka Wielkiej Brytanii nie musi posiadać wizy na wjazd do USA, jednak tutaj jest ona wymagana. Jeśli przybywasz komercyjnymi środkami lokomocji, np.. samolotem - OK, ale jeśli jachtem, musisz mieć wizę. Zabierają paszporty i dokumenty jachtu. Mamy dotrzeć do Urzędu Imigracyjnego samodzielnie, czyli taksówką. Na szczęście taxi tu nie jest tak drogie jak na np. na Antugiua. Na miejsce docieramy dość szybko, jednak tu spędzamy dobrą godzinę. Wszystko co właściwie załatwiamy dotyczy paszportu Lizzie. Po odwiedzeniu Custom, jedziemy zobaczyć jak wygląda centrum miasta. Taksówka wiezie nas do Downtown. Ponce nie wygląda jak amerykańskie miasto. Mimo, ze czas świetności minął dość dawno, niektóre z budynków dają wyobrażenie jak Ponce mogło kiedyś wyglądać. Wokół portu sporo zrujnowanych magazynów i budynków. Dalej, małe, kolorowe drewniane domki. Właściwie wszędzie w oknach i drzwiach kraty. Bliżej centrum krajobraz lekko się zmienia. Dojeżdżamy do “Downtown’. Szumna nazwa. Stanowi je prostokątny rynek na którym usadowiony jest kościół, kilka urzędów z posterunkiem policji na czele. Jest też muzeum straży pożarnej. Na każdym rogu owego ryneczku porządku pilnuje policjant. Jak wynika z pogawędki z jednym z nich, policjanci są tu 24 godziny na dobę. Obchodzimy rynek, a następnie zagłębiamy się w boczne uliczki. Można tu zobaczyć kilka ciekawych budynków, jednak większość nie przedstawia się dobrze. Trafiamy na deptak, aleję sklepów. Jest już 1800 i większość jest zamknięta, lub w trakcie zamykania. Wokół walają się puste kartony. Na końcu deptaku niewielka budka. Wokół mały tłumek. To jakaś charytatywna organizacja rozdaje jedzenie. Widzę, na papierowych talerzach rybę, ryż i kukurydzę. Ludzie siadają gdzie popadnie, samotnie lub w małych 2-3 osobowych grupkach. Jedzą z zapałem. I my czujemy się głodni. Wracamy na ryneczek by poszukać czegoś do zjedzenia. Errol z Lizzie wybierają Burger King. Cóż, nie jest to to o czym mógłbym marzyć, ale zawsze mięcho. Okazuje się, że wewnątrz jest dobre łącze internetowe. Korzystam z okazji (w plecaku dźwigam laptop i aparat fotograficzny). Chwila rozmowy z Hanią dodaje mi więcej energii niż burger właśnie konsumowany. Po powrocie do mariny gdzie stoimy na kotwicy (płacimy za to po 10$ na głowę), korzystamy z pryszniców. Piorę również kilka rzeczy . Nie są specjalnie brudne, ale ciągle wilgotne od soli, więc ważne by spłukać ją. Na nabrzeżu do rana trwa zabawa. Zdaje się, że to koniec karnawału. 27.02 Piątek Zgodnie z deklaracją dla US Custom, powinniśmy dziś wypłynąć. Jednak dziś jest piątek. “No, Friday - bad luck”- mówi Errol. Postanawiamy wypłynąć tuż po północy. Trzeba zakupić kilka niezbędnych produktów żywnościowych. Przed nami ponad 900 Mm żeglugi bezpośrednio do Panamy. Po drodze nigdzie nie zawijamy. Będzie to mały sprawdzian dla nas wszystkich.

Kurs Panama

Dziś mija mój pierwszy miesiąc spędzony na Zephyrze. Minionej nocy mięliśmy opuścić Puerto Rico, jednak postanowiliśmy przespać noc i dopiero wczesnym rankiem wyruszyć. Budzę się o 0600. Jak zwykle działam jak automat gotowy do żeglugi. “No wind” - mówi Errol. Wychodzę na pokład. Rzeczywiście, nie ma nawet najmniejszego podmuchu. Ciekawe co powiedzą ci “smutni’ z US Custom? Czekamy. Tuż przed 1000 przychodzi wiatr. Nie jest silny. Zaledwie 10 węzłów, ale to już wystarcza. Podnosimy kotwicę. Żagle w górę. Kurs na Panamę. Na razie robimy ok. 4 węzły. To zupełnie nieźle jak na ten wiaterek. Nie czekamy długo by osiągnąć 6 -6,5 w. przy 15 węzłach wiatru. Półwiatr. Pod nami 3400 metrów głębiny Morza Karaibskiego. Z godziny na godzinę niebo zasnuwa się warstwą chmur. Na razie nie są to ciężkie, ciemne chmury, ale wcześniej widziane cirrusy wróżą raczej ostrzejszą jazdę dzisiejszej nocy. Ciśnienie lekko spada. Słońce nadal przebija się przez dość ciężką warstwę chmur. Kurs GPS 235°. Ciśnienie ciągle spada. Mija następne 1,5 godziny i nic się nie zmienia. Za to my zmieniamy kurs bardziej na zachód. Noc początkowo z cienkim sierpem księżyca. Rozgwieżdżona. Gdy przychodzi mój czas na wachtę, księżyc już ustąpił miejsca na wyłączność gwiazdom. Ze słuchawkami w uszach siedzę na rufie. Co jakiś czas rozglądam się wokoło. Żadnych statków. Konstelacja Oriona przed nami. Czas mija szybko i gdy nadchodzi moment zakończenia wachty, nie mam ochoty schodzić, jednak rozsądek podpowiada, ze sen jest konieczny. 01.03. Niedziela Nie bardzo wierzę, aby Pani Ewa z radia w Chicago zdecydowała się zadzwonić do mnie, jednak na wszelki wypadek nastawiam alarm na 1330 czasu chicagowskiego. Telefon satelitarny Irydum włączony. Sygnał dobry. W nocy holowaliśmy vobler'a (Artur, czy to poprawne określenie?) Nad ranem jakaś wielka cholera zerwała się z haka. Errol spieprzył sprawę i całą żyłkę wciągnął na pokład bez zwijania. Teraz splątaną jak diabli próbuje doprowadzić do porządku. 3 razy rzuca wszystko. Widać, że traci cierpliwość. Nie mogę na to patrzeć spokojnie. Zaczynam zwijać z drugiej strony, bo Errolowi najwyraźniej brakuje ręki, nóg i zębów. Cała praca trwa 3 godziny, ale jak mówimy, mamy sporo czasu do zagospodarowania. 4438m pod kilem! Fale wzrastają. Historia nie całkiem prawdziwa: “Dwóch rozbitków na tratwie ratunkowej dryfuje już wiele dni. Nic już nie pozostało do jedzenia i picia. Jeden z nich, Tom, źle znosi ten czas. Choruje i stara się spać. John, drugi rozbitek wypatruje ratunku. Wokół tylko morze. John nagle spostrzega pływającą w pobliżu starą, obrośniętą muszlami butelkę. Jedna z fal przybliża ją na wyciagnięcie ręki. John chwyta flaszkę. Nie może zobaczyć co jest w jej zawartości, więc pociera szkło. Nagle puff!!!! Z butelki wyskakuje Dżin. Taki wiecie, co to spełnia życzenia. Niestety, ten gatunek Dżina bywa diablo leniwy. ‘Hej John, siedzę tu w tej flaszce bardzo długo i jestem zmęczony, a poza tym trochę się spieszę, więc spełnię tylko jedno Twoje życzenie’. John lekko zawiedziony, myśli jakie życzenie wybrać. ’Wiem! Widzisz to nieskończone morze wokoło?’- pyta John. Yhm - potakuje Dżin. ’Chcę, abyś zamienił je w najlepszego gatunku piwo’. Pach! Wokół złoty trunek, piwo. Dżin znika bez śladu. John uradowany budzi swojego towarzysza niedoli. Tom, hej Tom! Wstawaj, zobacz! Tom ledwie widzi na oczy, ale spostrzega zmianę. Co się stało?! - pyta. John opowiada mu całe zdarzenie. Tom spogląda na Johna zdziwiony. Bierze potężny zamach i lu Johna ‘z plaskacza’ (z otwartej dłoni) w pysk. Co?! Za co?! - pyta zaskoczony jego przyjaciel. ‘Gdzie idioto będziemy teraz sikać??!!! 1500 - przelatuje nad nami bardzo nisko i niezwykle wolno, amerykański samolot szpiegowski z wielkim “talerzem nad kadłubem (na pewno ktoś skomentuje - co oni tam piją na tej łodzi?!). Z daleka wygląda jak UFO! Staję na burcie i macham do gościa. Samolot pozdrawia nas przechylając skrzydła z boku na bok w charakterystyczny sposób. 1800 czasu Zephyr (1600 czasu chicagowskiego). Nikt nie dzwoni. Karawana jedzie dalej. Wieczorem przychodzą ciemne chmury. Zaczyna trochę kropić. Wiatr 20-22w z E, prędkość 5w. Płyniemy pełnym baksztagiem. 02.03 Poniedziałek 0830 - Zephyr time, 15°39.72N, 070°06.66W Prędkość 6w, Wiatr E 26w. Mucha. Podróżuje z nami na “gapę”. Od rana próbuję ją upolować. Nie mogę zrozumieć, jak taki mały insekt utrzymuje się na pokładzie mimo wiatru, ruchu jachtu itp. itd. Wiem, wiem. Fizycy i biolodzy znają odpowiedź, lecz i tak to dość dziwne. Z Puerto Rico przepłynęliśmy dotychczas 257 Mm (godz. 1000), czyli średnia prędkość to 5,13w. W nocy wiatr przybiera nieco na sile i Zephyr pokazuje na co go stać. Płyniemy 7-8w. Fale całkiem spore i co gorsza dość krótkie. 03.03 Wtorek Po szybkiej nocnej żegludze, rankiem wiatr trochę słabnie. O 1000 sprawdzamy przebieg dobowy. 146Mm. Dobrze! Dotychczas z Puerto Rico przepłynęliśmy 403Mm. Zgodnie z tradycją (moją i nie tylko), wysyłam list w butelce. Mimo wszelkich poszukiwań, nie udaje mi się znaleźć żadnej pustej. Ostatnie puste flaszki zostały w Puerto Rico. Mimo, że na pokładzie jest naprawdę sporo pełnych butelek wina, ginu i rumu, nie ma żadnej nadającej się do wysyłki. Errol trzyma owe trunki “na specjalne okazje’. Nie wiem ile tych okazji musiałoby być, ale nie chcę nalegać na opróżnienie którejś z nich. Pozostaje pusta butelka po coli. Trochę głupio, ale co robić. Piszę list po angielsku (o dziwo bez błędów - Errol sprawdza). W liście, jak zawsze: Łódź, jaka, skąd dokąd, pozycja, prośba o list zwrotny mailem i zdjęcia. Potem podpisy i adresy e-mailowe. List ląduje w morzu z pozycji…. Nie zapisałem przed wyrzuceniem, ale ok. 13°33.91N i 071°56.07W. Czy i tym razem dopisze mi szczęście? Poprzednie listy zostawały odnajdywane. Zobaczymy. Czas na morski shower. Wiadro za burtę, potem ciężar w górę i chlust na głowę i tak dalej, aż do oczekiwanego rezultatu. A, byłbym zapomniał dodać, że w międzyczasie jest szampon i takie tam. 04.03. Środa. Tej doby przepłynęliśmy 120Mm. Razem od Puerto Rico- 523Mm. Już o 0900 termometr wskazuje 27°C, a wilgotność powietrza 80%. Co będzie dalej? Minionej nocy łapiemy trzeciego tuńczyka. Nie jest duży, taki w sam raz dla 3 osób. Będzie dobry obiad. Przy świetle czołówki Lizzie dokonuje cięcia. Krew spływa na pokład. Errol spłukuje ją woda. Ciach, ciach i pierwszy smakowity filet jest gotowy. To samo z drugiej strony. Pozostała część (która de facto mogłaby stanowić przyczynek do świetnej zupy) ląduje ponownie w morzu. Ryba podzielona na mniejsze kawałki znajduje swoje miejsce tymczasowe w lodówce. Gdy przychodzi czas obiadu, przygotowuję filety w folii aluminiowej i piekę w piekarniku z przyprawami i plastrami pomidora. Do tego są ziemniaki i gotowana marchewka. Tak jak brzmi, tak też i smakuje - doskonale. 05.03 Czwartek11°25.47N, 075°18.27W W nocy wiatr przybiera na sile do 53w. Na samym zrefowanym grocie żeglujemy z prędkością 7-7,5 węzłów. Minionej doby pokonaliśmy dystans 162 Mm. Razem z Puerto Rico 715 Mm. Tymczasem fale mocno rozbudowane, ok. 3-5m wysokości. O dziwo Zephyrowy system samoster - autopilot zwany Einsteinem w dalszym ciągu spisuje się bardzo dobrze. Odpukać! Jesteśmy 32 Mm od wybrzeża Kolumbii. Przydałoby się płynąc bardziej na zachód, ale fale są zbyt duże, aby ryzykować żeglugę burta do nich... W nocy, w trakcie mojej wachty, weszło do kokpitu parę sporych fal. Przemoczone do suchej nitki spodenki i gacie. Druga zmiana również uległa totalnemu zalaniu. Tuż po 1000, jedne z długich spodni spotkał ten sam los. Właściwie poco je zmieniać?! O 1115 osiągamy prędkość 10,2w a potem na zjeździe z fali 14,1w!!! Na taką małą łódkę (36 stóp) to naprawdę zawrotna szybkość, zwłaszcza, że płyniemy na zrefowanym grocie (bez genui). Zrobiliśmy 138 Mm 04.03 Piątek Ciągle wieje jak diabli. Fale są… Nie chcę przesądzać, ale jak śpiewał Porębski, “na trzech chłopa”. Prawdę mówiąc, znacznie, znacznie większe. Podczas refowania (3 ref), grot zdobywa dwa “sznyty”. Dwa pęknięcia. Jestem pewien, że zaraz się całkowicie rozleci, ale ku mojemu zaskoczeniu cały czas pracuje i rozdarcia nie powiększają się. Mówiąc szczerze, wszyscy jesteśmy nieprzytomnie zmęczeni. Wczorajszej nocy, ani Errol, ani ja, nie zmrużyliśmy oka (nie licząc tych krótkich chwil na drzemkę w kokpicie). Noc z piątku na sobotę jest jeszcze gorsza. Ciemno jak nigdy dotąd w czasie mojej żeglugi na Zephyrze. Zmęczenie daje się we znaki. Pozytywem jest to, że do celu coraz bliżej. Obliczamy średnią prędkość całej drogi z Puerto Rico. Razem - 6,2 węzły w 6,75 dni i nocy - 993 Mm. Szukamy na mapie dogodnego miejsca schronienia wśród archipelagu San Blas. Niestety wyspa, która na mapie wygląda OK, w ciemną noc wydaje się zbyt niebezpieczna do podejścia. Żadnych świateł, wokół rafy. ‘W nocy, wszystkie koty są czarne.”

San Blas

Płyniemy dalej. Następne kilka godzin surfowania na falach wielkości stodoły. Ciemno. Nagle zza rufy dobiega wyraźny grzmot nadchodzącej potężnej fali. Jest coraz bliżej, jednak nie widzimy jej. “Peter, czy powinniśmy zwrócić się dziobem do niej? Jest ogromna! - krzyczy Errol. Nie! Silnik i spieprzajmy! Uciekniemy! - odpowiadam, nie bardzo rozumiejąc intencje Errola. Silnik zastartował natychmiast i pełna moc. Uciekliśmy. Fala załamała się kilkanaście metrów za nami. O 0500 jesteśmy już blisko zatoki. Wciąż ciemno jak w …Down. Stajemy w dryfie by przeczekać do świtu. Po 0700 jest na tyle jasno, że decydujemy się wejść do zatoki. Na kotwicy stoi kilka jachtów australijskich i jeden amerykański. Głębokość 6 m. Wokół panamska dżungla. Zanim się spostrzegamy, mamy towarzystwo. Na dłubance podpływają Indianie Kuna. Oferują 3 spore kraby za 5$. Decydujemy się na zakup, mimo, ze cena wydaje się wygórowana. Kuna obrabia żywe kraby stojąc w podmoczonym canoe. Nożem obcina nogi i rozłupuje kadłuby krabów. Errol nie decyduje się na konsumpcję. Lizzie gotuje kraby, a potem razem męczymy się przez pół godziny nad wydobywaniem mięsa z wnętrza. Młotek okazuje się bardzo pomocny. Podsumowanie strat z drogi Puerto Rico - San Blas - rozdarty grot w dwóch miejscach, zniszczona osłona przeciwwiatrowa na lewej burcie, wywiana ulubiona czapka Errola, totalnie mokre materace w mesie, utrata prawie 100 l ropy (ta znalazła się na prawie całej prawej burcie i w kokpicie, co spowodowało niesamowitą, niebezpieczną ślizgawkę), zniszczona jedna szuflada, zbita szklanka, kilka drobniejszych zniszczeń. Do tego trzeba dodać, że wnętrze jachtu, a szczególnie mesa i kambuz (kuchnia) przedstawia obraz jakby dorosły tajfun przeleciał przez jacht. Na podłodze mnóstwo rzeczy. Aby przedostać się na dziób, trzeba nie lada ekwilibrystyki. Całą resztę dnia poświęcamy na porządkowanie jachtu. Wyciągamy materace na deck, suszymy mokre ubrania, ponownie układamy wszystko co wylądowało na podłodze. Obserwuję Indian przepływających obok. Ci, którzy płyną w kierunku dżungli na końcu zatoki mają puste canoe. Potem nagle znikają w krzakach. Gdy ponownie się pojawiają , na ich dłubankach znajdują się niewielkie ilości różnych towarów; banany, kilka małych ryb, czasem kraby, avocado, mango. Sprzedają też rodzaj niewielkich “makatek”, ręcznie wykonanych przez kobiety Kuna, a szeroko znanych żeglarskiej społeczności. Są to wielokolorowe, wyszywane, lub naszywane wzory na kawałkach materiałów różnej wielkości. Koszt ok. 5-40$. Kobiety Indian Kuna robią z nich bluzki, a właściwie ich części - przód i tył. Reszta to jakieś nie pasujące do niczego falbany itd. Zwykle na głowie mają coś w rodzaju kolorowej chusty przewiązanej z boku, lub z tyłu głowy. Jesteśmy zaproszeni na australijski jacht kotwiczący opodal. To bardzo zacny zwyczaj. W ten sposób można nie tylko mile spędzić czas, ale także wiele się dowiedzieć, spróbować ciekawych potraw i oczywiście poznać nowych ludzi i ich historie. Zakładamy czyste, suche ubrania. Lizzie nawet robi make-up. Płyniemy. Na sporym keczu, w kokpicie, siedzą właściciele jachtu i inna zaprzyjaźniona para żeglarzy. Na stole wino i sporo różnych wspaniałych past, wyborne suszone pomidory oraz krakersy. My przynosimy rum i colę. Jest bardzo wesoło. Gospodyni pokazuje nam wnętrze jachtu. Jest piękne. Lizzie ma teraz porównanie z Zephyrem i obawiam się, że ten drugi nie wypada w nim dobrze. Ja znam różne jachty. Małe i duże. Stare i nowe. Lecz Liz…? Nasza załogantka zostaje zaproszona na jutrzejszy prysznic na Sunchaser II, tak nazywa się australijski jacht, na którym spędzamy miło czas. Po powrocie na Zephyra wypijamy jeszcze z Errolem po małej porcji Cuba Libre i w koję. Sen nadchodzi nagle…

Panama - od San Blas do Colon

08.03 Niedziela Punta Playita, Panama 9°33.05N, 078°59.71W Wczoraj udało mi się odebrać SMS od Hani. To niezwykłe, że w tym miejscu złapałem telefoniczny sygnał. Jednak o Internecie na razie należy zapomnieć. Ranek pochmurny, temp. 26 °C, ciśnienie 1012Hp. Opuchlizna stóp po ostatnich 48 godzinach bez snu, mija powoli. Ruszamy na eksplorację w głąb jednego z kanałów w dżungli przybrzeżnej. Wiosłujemy wąskim i płytkim kanałem. Jest naprawdę ekscytująco. W pewnym momencie z jednego z drzew zrywa się niesamowicie kolorowy ptak i szybuje tuż nad naszymi głowami. Posuwamy się ciągle naprzód. Czasem zerwane gałęzie lub zwalone pnie drzew utrudniają wiosłowanie, ale ciągle płyniemy dalej pod leniwy prąd. Gdy robi się bardzo płytko, zawracamy. Indianie podpływają w ciągu dnia kilka razy. Czasem żeglują swymi dłubankami z prymitywnymi żaglami wykonanymi z różnych materiałów, a nawet plastikowej foli. Jeden z Indian skarży się, że fale są spore i trzeba “mucho trabajo”. ja dodaje “Poco dinero”. Śmieje się. Pogoda wciąż nie sprzyja. Po południu staje na kotwicy kilka innych jachtów. Wśród nich Honey Moon. Errol zna jacht i właścicieli. Spotkali się na Trynidadzie. Znowu mamy przyjemność spędzenia wieczoru w miłej atmosferze na jachcie Dona i Agnes. Zwyczajowo przynosimy rum i colę. Na stole oliwki i orzeszki ziemne. Za pierwszym razem, jeszcze na Antigua, byłem zażenowany, gdy po zakończeniu spotkania, Errol brał nasza butelkę rumu ponownie na jacht. Co by nie mówić, w Polsce nie mamy takiego zwyczaju. Gdy przychodzę z flaszką do przyjaciół, lub znajomych, nie zabieram jej z powrotem do domu po imprezie. Jednak jak widzę tu wszyscy tak robią i nikt się nie dziwi. I tym razem resztę rumu znowu zabieramy na Zephyra po mile spędzonym czasie. 09.03 Poniedziałek Pogoda nie poprawia się. O 0500 budzę się i już nie mogę zasnąć. Przed 0700 Indianie są już w zatoce. “ Buenos Dias” i płyną dalej w głąb dżungli. Musieli wystartować bardzo wcześnie, by pokonać dystans. Na ich ciałach nie ma ani grama tłuszczu. Nic dziwnego. Codzienne wiosłowanie, nurkowanie w poszukiwaniu małych ryb, krabów i muszli, przy równoczesnym , raczej wegetariańskim trybie życia, nie pozwala obrosnąć tłuszczem. Kuna są niskiego wzrostu. Mają gęste czarne włosy. Niekiedy widzę, jakby pasma ciemnomiedzianych włosów. Nie wiem czy to rodzaj farby, czy taki typ. Nie są nachalni. Gdy mówisz; nie, dziękuję, oni również dziękują i odpływają. Na HF (SSB - Single Sind Best) 8.107KHz o 0830 podawana jest prognoza na Wybrzeże Panamy i okolic oraz właściwie całe Karaiby. Poza prognozą następuje tu wymiana informacji itp. Bardzo przydatne wśród żeglarzy radio krótkofalowe. 10.03 Wtorek Powoli jachty zaczynają opuszczać zatokę. Przez radio VHF informują o stanie morza i sile wiatru. Wygląda na to, że zelżał, ale płyną pod wiatr i ciągle dość wysoką falę, więc nie jest lekko. Próba upieczenia chleba w dniu wczorajszym nie powiodła się. Dziś od rana ponawiam wyzwanie. Jest nadzieja na sukces choć wzrost temperatury pod pokładem nie należy do przyjemnych. Na zewnątrz o 0900, 28°C. Około 1300 płyniemy ze znajomymi z innych jachtów do wioski Indian Kuna. Ponton sunie pod fale i zanim docieramy do pierwszego zakrętu, jestem zupełnie mokry i prawdę mówiąc “robię za falochron’ dla Errola i Lizzie. Jeszcze chwilę i naszym oczom ukazują się 3 płaskie wysepki z trzcinowymi zabudowaniami. Jedna z nich jest tak mała, że mieści zaledwie trzy chatki. Na brzegu wita nas, już wcześniej nam znany Indianin. Pomaga wciągnąć dinghy na brzeg. Początkowo nieśmiale, zbliżają się do nas dzieci. Gdy znajoma z australijskiego jachtu wyciąga ciasteczka, cała chmara rzuca się, by dostać jedno z nich. Potem ktoś rozdaje małe baloniki. Sytuacja się powtarza, lecz tym razem, również kobiety biorą udział w szturmie. Robię zdjęcia. Ruszamy za prowadzącym Indianinem w głąb wioski. Dzieci zaczynają się ośmielać. Każde chce mieć zdjęcie. Docieramy do starszego wsi. Pod trzcinowym dachem wskazują nam miejsce do siedzenia. Wokół mnóstwo ludzi, głównie kobiety i dzieci. Stary mówi trochę po angielsku. To cała jego rodzina. W lewej części chaty, na palenisku, gotuje się jakaś rybna potrawa. Dzieci dostają ołówki i pisaki. Trochę mi głupio, że my nic nie mamy. Nagle przychodzi mi do głowy, że w plecaku mam czekoladę zabraną na drogę. Wykładam ją na stół , łamię na kawałki i rozdaję dzieciom. Jacyś chłopcy ciągną mnie za rękę. “Photo uno” - mówią. Zaczyna się sesja zdjęciowa, która nie ma końca. Każdy chłopiec i każda dziewczynka chcą mieć zdjęcie. Gdy pokazuję im efekt na ekranie aparatu, obstępują mnie tak bardzo ciasno, że nie mogę się ruszać. Teraz kobiety zaczynają prosić o zdjęcia. Wchodzę raz do jednej, raz do drugiej zagrody i archiwizuję wieś i ludzi na ich życzenie. Wyraźnie oni to uwielbiają, mimo, że zobaczą efekt zaledwie przez kilka chwil. Liz obstąpiona przez uwieszone u jej ramion dzieci, chodzi trochę zagubiona. Errol woła mnie; “Idziemy do wodza!” OK, idziemy, ale jak, kiedy znów ktoś chce photo? Wódz wydaje się skromnym, przysadzistym człowiekiem w sile wieku. W czapce na głowie, siedzi wraz z innymi na ławce. Wita się z każdym z nas uprzejmie. Jeszcze kilka zdjęć i wracamy do naszej zatoki. To było wspaniałe doświadczenie. 11.03. Środa. W zatoce zostały tylko 2 jachty. Również i my szykujemy się do podniesienia kotwicy. Jeśli ktokolwiek z czytających ten tekst zawita w te strony, polecam ten spot. To dobre i bezpieczne miejsce, a tubylcy są wyjątkowo przyjaźni. Pozycja - patrz 08.03. 0845 - już dawno powinniśmy wyjść, ale okazuje się, że autopilot nawalił i Errol wziął się do naprawy. Przychodzą SMSy, jakiś telefon z Krakowa. Nie odbieram. Morale siada. Wreszcie o 1000 podnosimy kotwicę. Idziemy pod wiatr i fale, by potem skierować się na zachód. Mamy półwiatr. Prędkość ok. 6w. Wiatr 20-25w. Żagle zrefowane. 1730 - płyniemy leniwie. Na zewnątrz temperatura 26°C, a pod pokładem 30. 12.03 Czwartek 0100 Stajemy na kotwicy w Colon, u wejścia do Kanału Panamskiego. Gorąco. Co dalej? Oto jest pytanie. Marina, która przez lata służyła żeglarzom przestała istnieć. Fizycznie została zlikwidowana. Pozostało po niej miejsce, gdzie będą stały kontenery. Business. Na szczęście jest jeszcze pralnia i prysznice. Płyniemy tam pontonem. Wreszcie słodka woda i można uprać ubrania. Jeśli ktokolwiek będzie tędy płynął na Pacyfik, polecam usługi niejakiego Tito lub JC. To rodzaj agenta, który pomaga w załatwianiu wszelkich formalności, wynajęciu cum (100 stóp) wymaganych na przejście oraz odpowiednich odbijaczy z opon samochodowych. Generalnie jest bardzo pomocny. 13.03 Piątek - znowu!!! O 0900 Errol ma taksówkę do miasta. Musi pobrać kasę. Być może zakupi też trochę prowiantu. Teoretycznie dziś ma być dokonywany pomiar jachtów stojących w oczekiwaniu na przejście kanału. Urzędnik panamski podobno spędza przy tym około godzinę. Ktoś musi być na jachcie, bo jego brak to spora kara finansowa i oczywiście opóźnienie. Jachty z flagą Q (żółta) oczekują na pomiar, ok. 10 łodzi... Załogi wspomagają się wzajemnie w przechodzeniu na drugą stronę kanału. I my pozostawimy Zephyra, by przeprowadzić znajomych do Balboa. Potrwa to ok. 2 dni. Powrót autobusem. Ktoś inny pomoże nam. Diablo duży problem z Internetem. Próbuję łączyć się z kompa Kanadyjczyków, jednak ten laptop nie ma wszystkich liter, np. "O' i "L". Nigdy nie myślałem jak często te litery występują w słowach.

Freezone, Colon

Rozpoczynamy cholerną procedurę przejścia Kanału. Pierwsza sprawa to pomiar jachtu przez panamskiego urzędnika. Trwa to ok. 30 min z czego większość to papierkowa robota. Następny krok jaki należy wykonać to opłata w banku. Jest tylko jedno miejsce - CityBank, a w nim okienko "Transfer Panama Canal". Opłata to jedno, a depozyt to inna sprawa. Depozyt płaci się kartą kredytową - tylko VISA. Okazuje się, że VISA Errola nie działa. Wiele osób ma ten sam problem. Prawdopodobnie bank robi unik by uzyskać cash. Co robić? Gonimy do innego banku po gotówkę - 1500$. Powrót jest trochę niebezpieczny. Idziemy środkiem drogi oglądając się na wszystkie strony. Kilka dni temu Francuzi zostali obrabowani. Większość załóg, bierze taxi nawet na 500 m drogi lub ubezpiecza się wzajemnie. Gdy docieramy ponownie do CityBank, okazuje się, że aby odzyskać depozyt, Errol musi podać numer konta z IBAN i Swift. Niestety Errol nie zna tych numerów. SMS do domu nie przynosi odpowiednich rezultatów. W Południowej Afryce jest juz 1800. Ruszamy do "zamkniętego miasta" - Freezone". Same sklepy z niskimi cenami. Głównie elektronika i ciuchy. Zanim jednak tam docieramy widzę po drodze przecznice wyglądające bardzo biednie, jakby wyjęte żywcem z Kuby. Brak numeru i depozytu powoduje również nasze opóźnienie, prawdopodobnie jednodniowe. Wszystko okaże się jutro.

Colon City

Od rana próbujemy ponownie dokonać wpłaty depozytu. Wreszcie udaje się wpłacić gotówkę. Errol dostaje odpowiednie papiery na podstawie, których mamy otrzymać numer i czas przejścia przez Kanał. Spotykamy się z zaprzyjaźnionym Panamczykiem. To facet około 30 - 35 lat. Lokalny “businessman”. Załatwia różne drobne sprawy, jak np. tani telefon dla Errola. Towarzyszy nam też w supermarkecie na zakupach, pomagając nabyić to i owo potrzebne na jachcie. Jednak dla mnie ważniejsze jest to, iż ów gość zna bardzo dobrze okolice i większość ludzi. Jest dla nas ochroną, w wyniku której mogę zrobić kilka zdjęć bez obawy, że gdy tylko wyciągnę z plecaka aparat, pozbędę się go na zawsze. Okolica robi wrażenie bardzo biednej i niebezpiecznej zarazem. Nasz “przewodnik” co chwila wita się z napotkanymi ludźmi. Wygląda na to, jakby był miejscowym “ojcem chrzestnym”. Na koniec lądujemy w McDonald’s i zjadamy po porcji fast food’u. Z napełnionymi po brzegi żołądkami i pełnymi siatami zakupów wracamy do yacht club’u (którego właściwie nie ma). Wieczorem spotkanie przy barbeque. Na to konto kupiliśmy nóżki kurczaka i różne napitki. Namówiłem także Errola na schab. To będzie mój pierwszy schabowy od czasu wyjazdu z Polski. Po 1800 dowiadujemy się, że w sobotę ruszamy “na kanał”. W czwartek ma być wiadomo o której godzinie będzie start. Gdy docieram do miejsca spotkania jest już dość późno. Zabawa się zaczęła. To St. Patryk Day. W gronie kotwiczących jachtów jest jeden z Irlandii - Balu. Jest gitara i koncertina (taki mały akordeonik). Śpiewają szanty i inne znane kawałki. Nad wszystkimi unosi się dym z grillowanych porcji, głównie kurczaka. Gwar miesza się z muzyką. Atmosfera jest prawdziwie żeglarska. Udka smakują jak nigdy dotąd. Dlatego, ze jestem głodny? Możliwe.

Wsparcie

Dziś, w czwartek o 1600 przenoszę się na australijski kecz- Cristinne Anne. Będę ich “trzymaczem lin”, a przy okazji uzyskam ważne doświadczenie. Wszelkie ciekawe i mniej ciekawe spostrzeżenia postaram się opisać w następnym poście. Samo przygotowanie do startu jest już przyczynkiem do małej historii. W dniu startu jacht dostaje opony jako odbijacze (oczywiście płaci za to 3$ za każdą) i 4 liny 100 stóp długie (15$ każda). Aby uzyskać ten stuff, trzeba być w kontakcie z agentem. Tito, załatwia wszystko, ale jak to w krajach łacińskich, czas nie jest czymś ważnym. Godzina czy dwie w tą czy w tą nie gra roli. Trzeba być wyjątkowo cierpliwym. Gdy pilot przybywa na jacht, wszystko musi być gotowe. Czasem na małym jachcie trudno jest pomieścić 6 osób: 4-ech “trzymaczy lin”, skipper i pilot. Trzeba pamiętać, że załodze, szczególnie gdy jest z innych jachtów jako pomoc, oraz pilotowi trzeba zapewnić jedzenie, picie itd. Zobaczmy jak to jest.

Kanał Panamski na Cristinne Anne

O umówionym czasie, Errol podrzuca mnie na Cristinne Anne. To 45 stopowy stalowy jacht. Deck wykonany ze stali nierdzewnej - “kwasiak”. Właścicielami są Cristinne Anne i Rasel, bardzo miła australijska para. Załogę wymaganą na przejście, stanowią Agnes i Done z Honey Moon oraz moja skromna osoba. Po 1800 przybywa pilot. Młody, ciemnoskóry Panamczyk. Na dzień dobry zjada sporą porcję kolacji, wypija herbatę i w drogę. W pobliżu do drogi przygotowują się i inne jachty. Razem przechodzi tej nocy 6 jachtów. My jesteśmy przeznaczeni do dużego, panamskiego katamaranu, “Sel Citrone”. Mamy cumować do jego lewej burty. Inny, francuski jacht ma stanowić prawą jednostkę. Po kolei wszystkie jachty ruszają. Jest ciemno i światła nawigacyjne są dobrze widoczne. Z daleka widać pierwszy lock - śluzę. Mnóstwo świateł. Łączymy jachty. Szpringi, cumy. Komendy pilotów. Wyczuwa się lekkie napięcie, szczególnie na wielkim, nowym, żółtym katamaranie. Wszystko udaje się dobrze. Teraz stanowimy jedną jednostkę o 4 kadłubach. Katamaran ma dwa potężne silniki i z łatwością je wykorzystuje. Tylko on używa silnika. Reszta ster zero i na luzie płyniemy do pierwszej śluzy. Przed nami wielki statek z Hong Hongu. Wpływamy do śluzy. Z wysokości ok. 6m obsługujący śluzę, rzucają liny z bosmańską kulą. Mają wprawę. Lina ładuje w odpowiednim miejscu. Teraz trzeba połączyć cumę z pokładu z linką ze śluzy. Lina pokładowa ma już przygotowane duże oko na poler. Takie samo oko trzeba zrobić z podanej z góry linki. Teraz połączone liny za burtę. Gość na górze wybiera linę częściowo. Jachty ciągle poruszają się do przodu, a gość na górze idzie razem z nami, trzymając linę. Gdy jesteśmy już w odpowiednim miejscu, lina wybierana jest na górę i założona na poler. Teraz zaczyna się zabawa. Gdy woda dość gwałtownie podnosi się, na czterech rogach tej jachtowej tratwy trzeba utrzymać równowagę, głównie polegającą na wybieraniu luzu lin. Trwa to dłuższą chwilę. Gdy woda podniesie jachty na odpowiednią wysokość, wrota śluzy przed nami otwierają się. Główny pilot (środkowy) pyta czy wszyscy są gotowi, potem gwiżdże w swój srebrny gwizdek i czterech gości na górze zdejmuje liny z polerów, rzuca je do wody, trzymając tylko cienkie linki łączące. Teraz cała karawana w składzie: 3 jachty na wodzie i 4 pracowników kanału po bokach, rusza dalej. Przed nami trzy inne jachty w podobnej konfiguracji. Teraz cały cykl ponawia się. Po 3 śluzie, wpływamy na jezioro. Jest bardzo ciemno, ale odnajdujemy specjalne wielkie boje do których cumujemy. Na miejscu są też 3 inne jachty, które wyruszyły kilka godzin wcześniej. Piloci opuszczają jachty. Kolacja i dobranoc. Moja koja przypadła w kokpicie. W nocy budzą mnie jakieś dzikie hałasy. Początkowo myślę, że jachty ocierają się o boję. Lecz nie. To z dżungli docierają wrzaski małp. Są naprawdę głośne. Ok. 0600 przybywają ponownie piloci. Ruszamy przez jeziora. Wokół sporo małych wysepek. Dalej gęsta roślinność dżungli. Płyniemy bocznym farwaterem. Pod nami ok. 20m wody. Jesteśmy pierwszym jachtem. Za nami Francuzi, potem Sunchaser II i Vagabound. Jachtu z Lizzie na pokładzie nie widać. Rozwijamy genuę. Pozostali robią to samo. Gdzieś w połowie dogania nas katamaran. Mija nas z łatwością. Co jakiś czas usuwamy się na skraj szlaku by ustąpić wielkim statkom. Upał. Wiatr słabiutki, raczej z bajdewindu. Pokład Cristinne Anne nagrzewa się bardzo szybko i boso trudno wytrzymać w jednym miejscu. Stąpam jak na rozżarzonych węglach. Gdzieś w kokpicie są moje sandały, ale skoro Done może być boso, to i ja też. Kokpit jachtu jest bardzo mały. Osłania go z trzech stron szpryc buda. Efekt jest taki, że trudno tam wytrzymać zbyt długo. Jacht jest przygotowany dla 2 osób. Nie dla 6-ciu. Kingston (toaleta), to osobna historia. Na ścianie w kibelku wisi kartka z 10cio-punktową instrukcją obsługi. 1. Żadnego papieru toaletowego w muszli! 2. Zrób co masz zrobić do muszli. 3. Włącz toaletę. 4. Licz do 10. 5. Wciśnij pedał w dół. 6. Licz do 10. 7. Wyłącz toaletę. 8. Licz do 3. itd.. Nie pamiętam wszystkich punktów, ale użycie tego kibla staje się stresujące. Docieramy do następnych 3 śluz zagradzających drogę do Pacyfiku. Na przedostatniej śluzie jest kamera wideo połączona z Internetem. http://www.pancanal.com/eng/photo/camera-java.html Można z niej śledzić przebieg wydarzeń. Teraz ponownie łączymy się w tratwę. Katamaran w środku, my po lewej i inny jacht po prawej. Ruszamy. Procedura jest taka sama, z tym, że tym razem idziemy w dół. W dół jest znacznie prościej. Odbieram na dziobie rzutkę od pracownika śluzy. Łączę z naszą cumą i oddaje. Teraz on wybiera i cała karawana porusza się na przód. Gdy stajemy, cumy obłożone na polerach. Wybieram. Wrota śluzy zamykają się. Wody ubywa. Schodzimy na niższy poziom. Znowu luzujemy cumy. Śluza przed nami otwiera się. Naprzód. I tak dalej przez 3 śluzy. Teraz jesteśmy po drugiej stronie Kanału Panamskiego. Po prawej Południowa Ameryka, a po lewej Północna. Mijamy ostatni most i jesteśmy w Balboa. Łapiemy muring i zaraz przy burcie znajduje się łódź, która odbiera liny cumownicze używane w czasie przejścia przez śluzy oraz opony służące za odbijacze. Inna łódź zabiera nas na brzeg. Wszyscy wracający do Colon są już razem (poza Francuzami, którzy pożeglowali do innego miejsca - jak się potem okazuje błędnie). Łapiemy taksówkę (2$ za osobę), która zawozi nas na dworzec autobusowy. Dziesiątki terminali. Wejście kosztuje 10 centów. Done i Agnes gdzieś znikają. Wraz z Lizzie znajduję autobus do Colon. Jacyś ludzie wskazują nam inny autobus, turystyczny. Nie, my chcemy regularną linie. Jest OK. Wszystkie autobusy pomalowane są w charakterystyczne wizerunki. Full kolor. Zajmujemy miejsca. Autobus powoli się zapełnia. Z głośników mocno przebasowanych grzmi “muzyka”. Za nami kilku wyrostków drze się w niebogłosy. Zdaje się, że nazywają to śpiewaniem. Co chwila ktoś wchodzi oferując sprzedaż przekąsek, coca coli i chipsów. Czekamy. Czekamy. Czekamy. Wreszcie gdy autobus jest zupełnie pełny, a na miejscach dla 2 osób siedzi po 3 osoby i po 2 osoby na miejscach 1-osobowych, ruszamy. Początkowo droga dwupasmowa. Kierowca pędzi na złamanie karku. Trzęsie jak cholera. Wszystkie okna otwarte. Bez okularów nie da się spojrzeć w kierunku okna. Liz przyklejona do boku autobusu. Ja siedzę obok. Obok mnie spory facet. Przystanek. Może trochę osób wysiądzie? Gdzie tam! Wsiadło następnych pięciu pasażerów. Ci młodzi za nami ryczą niemiłosiernie. Kierowca też nie lepiej. Skończyła się zabawa. Droga wygląda okrutnie, a tempo spadło znacząco. Jednak mimo wolnej jazdy co chwila podskakuję. Siedzenie przed nami stanowi raczej atrapę. Pasażerowie co chwila muszą poprawiać je by jako tako móc przetrwać. Droga wiedzie przez góry. Wokół zieleń, potem zabudowania. Wreszcie tuż przed Colon robi się luźniej. Można odetchnąć. Chłopcy wysiedli. Autobus wydaje się wielki i przestronny, choć w rzeczywistości to bus przypominający amerykański schoolbus. Colon. Wypatruję miejsca, w którym trzeba wysiąść. Jest blisko portu. Płacimy po 2 dolce i wysiadamy. Teraz trochę niebezpieczny kawałek do wejścia do “mariny”, byłego Yacht Club’u. Dajemy radę i docieramy bez przeszkód do dinghy dock. Reszta ekipy właśnie również dotarła. Przez UKF wzywam Errola. Przybywa po chwili. Znów jesteśmy na Zephyrze. Zmęczeni, ale z nowym doświadczeniem.

Zephyr na Kanał

Ledwie wróciliśmy z Balboa po przeprowadzeniu Cristinne Anne, a już trzeba szykować Zephyra do tej samej drogi. Od rana przygotowania pełną parą. Na dinghy ganiamy w te i z powrotem by zatankować wodę. Napełniamy 20-to litrowe kanistry, by przetransportować je na jacht, przelać do zbiorników (3, lub 4 razy). Pucujemy wnętrze, aby nie przynieść sobie wstydu przed wspomagających nas Barbarą i Patrykiem z katamaranu At Play. To oni będą naszymi “Line handlerami”. Pochodzą, jak Errol z Południowej Afryki. Myjemy także cały pokład. W ciągu minionych dni, podczas załadunku pobliskiego statku, kurzyło się jak diabli. Również i nam się dostało. Nie wspominam o całodobowym (każdego dnia pobytu na kotwicowisku) paleniu śmieci we wschodniej części zatoki. Po wykonaniu tych wszystkich brudnych zadań, ponownie płyniemy na brzeg. Internet, prysznic i powrót. Nasi pomocnicy przybywają o jakieś 2 godziny za wcześnie. Czas na kolację. Kto przygotowuje? Jasne, ja. Gdy około 1900 przybywa pilot (znam go z Cristinne Anne), i on także dostaje swoja porcję. Nie myślcie, że to jakaś łaska. To właściwie zasada. Gdy pytam czy mu smakowało, odpowiada, że wyśmienicie. Gdy dowiaduje się kto jest twórca owego cuda, składa mi gratulacje. Układ jest prosty (między mną a Errolem). Ja gotuje, on kasuje za zakupy 50% tego co powinienem zapłacić jako mój wkład. Mi to odpowiada i chyba jemu tez. Nikt nie narzeka na mój wikt, a i od czasu do czasu zarówno Errol jak i Lizzie, coś próbują upichcić. Ruszamy. Płynie 6 jachtów. Trimaran pod amerykańska banderą. Na pokładzie stała załoga plus wsparcie holendersko amerykańskie. Dalej Honey Moon ze wsparciem z Cristinne Anne. Balu z Irlandii ze wsparciem angielskim. Jest Red Hering z załoga australijsko szkocko jakąś. Jest też nieznany mi katamaran i my. Pierwsza część zabawy to dopłynięcie w pobliże pierwszej śluzy. Do ostatniej chwili nie wiemy jak będziemy połączeni ani którą burta. Wiemy na pewno, że nie my będziemy w środku. Tu zwykle są duże jednostki, nie takie maluchy jak Zephyr. To dobrze, bo to właśnie one zużywają całe paliwo i moc silników na prowadzenie. Maluchy po bokach maja luz. Co innego w śluzie. Tu cała praca na linach zwykle spada na małych. Okazuje się, że musimy czekać. W kanale jest nie oświetlona amerykańska łódź podwodna. Tak, to nie żart. Łódź podwodna! Po drugiej stronie kanału jest armia amerykańska ze swoją baza. Po drugiej stronie kanału, w ogóle jest inny świat. O tym potem. Tymczasem czas na połączenie. Trafia nam się trimaran. Tym razem jachty łączą się w pary. Cała reszta to tylko trochę wysiłku, ale połączenie w świetle czołówek… To zawsze pewne ryzyko. Jednak i tym razem wszystko przebiega zgodnie z planem. Większość z nas nie jest już nowicjuszami i przechodziło przez kanał przynajmniej raz (nie licząc naszego południowo afrykańskiego wsparcia). Ruszamy do śluzy. Cała procedura przebiega dokładnie tak jak ostatnim razem. Różnica polega jedynie na tym, że wiemy czego się spodziewać. Idzie gładko, choć praca na linach wymaga wysiłku. Nikt nie używa rękawic, więc i my robimy za twardzieli. Mijamy 3 śluzę i wpływamy na jeziora. Po chwili stoimy burta w burtę z Balu (dalej reszta z całej szóstki). Do 2430 trwają rozmowy, dyskusje i śmiechy. Wreszcie zapada cisza. Absolutna (nie licząc pokrzykiwań ptaków w dżungli). O 0600 słychać, że “wodna tratwa” się budzi. O 0700 śniadanie. Jajecznica na bekonie - to moja sprawka. Lizzie przygotowuje parówki i fasolę (very British, ohyda). Pilot przybywa o 0800. Dostaje zimną już fasolę z parówkami na “chlebie”. W cudzysłowie, bo do Chleba, to nawet nie jest podobne. Nie pyskuje. To bardzo miły, ciemnoskóry facet w okularach na nosie, ze złotym zębem i siwymi wąsami i hiszpańską bródką. Dłonie jak bochny. Ruszamy przez jeziora. Po kilku milach stawiamy genuę i żeglujemy całkiem szybko (silnik nie przestaje podawać. Teoretycznie wszyscy musza mieć możliwość osiągania 8 węzłów (nawet ten Szwajcar bez silnika). Zaczynają się nieoficjalne regaty. Trimaran oczywiście wysforował się na pierwsza pozycje zaraz po stracie. Tuż za nim Honey Moon ze swoimi 47 stopami i wielka genuą. Na trzecim miejscu… Zephyr. Początkowo nie interesuję się zbytnio szybkością. Wszystkie jachty płyną mniej więcej w regularnych odstępach. Jednak gdy okazuje się, że nasz Zephyr zbliża się do Honey Moon, nabieram ochoty na pokazanie im naszej rufy. Zaczyna się praca na żaglach. Pozostali dość szybko spostrzegają nasze przyspieszenie. Także Balu podejmuje walkę. Jest trochę większy od Zephyra, ale także ma chyba lepszy silnik. Nie dajemy się i zbliżamy się do Honey Moon. Trimaran staje się nie osiągalny. Wiatr trochę kręci.Raz wieje z pełnego baksztagu, to znów z ostrego bejdewindu. Patryk z At Play, niespecjalnie jest teraz pomocny. Zajmuje go dyskusja z Errolem, jednak Errol widzi moje wysiłki i wspomaga mnie zmianami kursów. Wreszcie za zakrętem dostajemy dobry baksztag do półwiatru i Honey Moon zostaje za nami. Dla niepoznaki zmienia kurs jakby w ogóle nie zauważał wyścigu. Jednak Balu wciąż depcze nam po kilwaterze. W konsekwencji dogania nas i znów wszystko staje się zwykłym przemieszczaniem do celu, następnych 3 ech śluz. Teraz w śluzie środkowej wszyscy skupieni są nie na pracy lecz na kamerach ustawionych wysoko na maszcie śluzy Miraflores Locks. Machamy w kierunku kamery. Każdy spodziewa się, że z tej odległości jego bliscy daleko stąd zobaczą go i przez moment będą razem. Śluza otwiera się. W ostatniej cała procedura schodzenia w dół ponawia się. Wreszcie, gdy woda opada, a wraz z nią jachty, pilot składa gratulacje. Rozlegają się brawa. Tak. Otworzyły się nowe wrota. Pacyfik. No i teraz się zaczyna jazda! Za 2 godziny mam mieć rozmowę telefoniczną z Polskim Radiem w Chicago. Ewa Uszpolewicz, ma na żywca przeprowadzić rozmowę ze mną. Mam “pełne gacie“. Nie dlatego, że baję się tej rozmowy. Jestem zmęczony bo właściwie po 4 dniach przeprawiania się przez Kanał w tę i z powrotem. Obawiam się, że mój glos może brzmieć beznadziejnie i dam plamę. Gdy nadchodzi godzina spotkania na antenie radia i słyszę glos Ewy, nagle wszelkie obawy przestają istnieć. Po prostu rozmawiamy. Ewa czyta kawałki (już trochę zapomniane przeze mnie) z mojego blogu. Jestem pewien, że nie przeczytałbym tego lepiej. Ma miły, ciepły glos. Nie mam pojęcia jak długo rozmawiamy. Errol i Lizzie zajęli się swoimi sprawami. Początkowo próbowali trochę się wygłupiać, lecz gdy odebrałem telefon, zamilkli. Zapomniałem, że w ogóle są na jachcie. Gdy kończymy rozmowę jestem trochę wygłupiony. Jak to wyszło? - pytam Liz . Patrzy na mnie jak na debila. No tak, “Ty nie mówić po polski”. Sprawdzam czas. Mam wrażenie, że trochę przekroczyliśmy wspominane 15 minut.

Kotwicowisko Isla Flamenco

Ruszam z Liz na poszukiwanie soczystego hamburgera. Należy się ‘jak psu zupa”. Pierwsza restauracja okazuje się zbyt droga jak na nasze kieszenie. Może opłaca się złapać taxi i pojechać do McDonald’s? - pyta Lizzie. Jakieś dwie młode dziewczyny z małym dzieckiem przechodzą obok. Pytamy o “Magiego”. Okazuje się, że to kawałek drogi stąd, ale jedna z dziewcząt ofiaruje podwózkę. Mówią świetnie po angielsku. To dla mnie zadziwiające, zważywszy na Colon. Tu jest inny świat. Inni ludzie i inny styl zabudowy i życia. Ameryka! Dziewczyna podwozi nas w tę i z powrotem. Wracamy z wielkimi bułami i frytami. Kolacja w stylu Fast-food czasem bywa przyjemna (choć niezbyt zdrowa) Pół nocy spędzam na uzupełnianiu blogu i wklejaniu zdjęć na Picasa. Errol już dawno chrapie w swojej koi, a Lizzie od czasu do czasu wtóruje mu. Ranek wstaje dość leniwie. Ponton na dziobie zasłania światło i noc wydaje się dłuższa. Po śniadaniu wykorzystujemy darmowy Internet. Dzień upływa na pisaniu maili, sprawdzaniu procedur na Galapagos i innych internetowych bzdur. Jak w życiu i tu wszystko zmienia się jak w kalejdoskopie. Okazuje się, że koszt postoju - wejścia na Galapagos jest spory. Errol oznajmia, że nie zamierza tyle płacić. Nie płyniemy na Galapagos - mówi Errol. Lizzie jest bardzo zaskoczona. Z tego miejsca zaplanowała przelot do Kanady. Co w takim razie robimy? - pytam. Markizy. Upps! To kawał drogi z Panamy. Ponad 3700Mm. Co z Lizzie? Nie ma odpowiedzi. Żal mi dziewczyny. Nie ma “pary” by dyskutować. Zresztą to Errola łódź i on decyduje gdzie płynie. Jednak …. Oddajemy liny boi i ruszamy na kotwicowisko Isla Flamenco. Po drodze podchodzi panamski Coust Guard. Nie wiemy czego chcą. Chwilę płyną równolegle. Machamy im. Pytają czy jest z nami pilot. Nie, my na kotwicowisko. OK. Odpływają. Na kotwicy stoją już od wczoraj wszyscy znajomi. Z daleka widać zieloną łódź Balu. Jest też Honey Moon, Cristinne Anne, Vagabond Heart, Red Herring, Newtsville i inni. Dinghy na wodę. Wieczorem Errol podrzuca mnie i Lizzie na brzeg, a sam płynie na Gipsy Days. Mają jakieś kłopoty z komputerem, a Errol nieźle sobie radzi. Rozpoznanie na brzegu wypada przyjaźnie. Kupujemy pizzę. Errol odbiera nas z dinghy docku wraz z Braianem z Gipsy Days. Płyniemy na ten jacht. Errol ma nieskończoną pracę z programem nawigacyjnym dla tego jachtu. Po kilkunastu metrach silnik gaśnie. Wszelkie próby ponownego odpalenia nie przynoszą oczekiwanego rezultatu. Prąd i lekki wiatr znosi nasz ponton ponownie w kierunku brzegu. Wiosła w ruch. To całkiem spory kawałek drogi. Po ok. 20 min. docieramy do Gipsy Days. Tu także próby odpalenia silnika nie przynoszą pozytywnych rezultatów. Spędzamy na tej łodzi ponad 3 godziny, po czym wiosłujemy w kierunku Zephyra. Gdzie on właściwie jest? Wokół sporo jachtów. Ciemno. Jachty starają się palić specyficzne dla siebie światła dla łatwego rozpoznania na kotwicowisku... Honey Moon ma 3 białe światła na maszcie. My powinniśmy być tuż przed nim. Oh, minęliśmy Zephyr’a nie zauważywszy go nawet. Wreszcie docieramy. Dobrze być z powrotem.

Australijskie spotkanie

Zupełny brak wiatru. Kompletnie nic. Generator ani drgnie. Na kotwicowisku Isla Flamenco o godzinie 0800 każdego dnia na kanale 74 nastepuje wymiana informacji, ogłoszenia i ewentualne zaproszenia. Bardzo przydatne dla większości jachtów. Od rana Errol rusza autobusem do Colon. Tym razem to on będzie przeprowadzał At Play ze swoimi południowo-afrykańskimi znajomymi. Przez radio Australijczycy organizują spotkanie z piwem. My oczywiście nie należymy do tej nacji, ale jesteśmy zaproszeni. Tymczasem jedziemy do centrum miasta. Taxi kosztuje 3$. Centrum wygląda trochę inaczej niż przedmieścia. Coś pomiędzy Colon a Miami. Idziemy ulicą z mnóstwem małych straganów i dużych sklepów. Ceny atrakcyjne, lecz… Wreszcie napotykamy second hand. Shop. Oh!, To jest królestwo niskich cen. Cierpię na niedostatek krótkich spodni, które ciągle są brudne lub wilgotne od słonej wody. Kupuję 3 pary po dolarze za sztukę. Próba powrotu autobusem regularnymi liniami nie powodzi się. Jeździmy w kółko. Na szczęście koszt to jedynie 0,25$. Negocjujemy cenę taksówki. Zaczyna się od 5$. Jedziemy za 3$. Wracamy tuż przed umówionym spotkaniem z Australijczykami. Jest piwo, wymiana informacji na temat dalszych żeglarskich planów. Organizowany jest wypad w głąb Panamy do wioski Indian. Tym razem mają to być inni Indianie. Nie Kuna. Niestety cena wyprawy to 60-70$. To przekracza nasze budżety. Ktoś zaczyna grać na banjo. Inny wtóruje mu na małej mandolinie. Ruszamy na pizzę. Najtańsza to 2,99$. Jest na tyle duża, że trudno ją zjeść na jednym posiedzeniu, a jest to tzw. “regular” Jaka jest ‘familijna”?! Jest sporo śmiechu i typowego, australijskiego akcentu. Yeeah! Ay.

Rozbrat

Od tygodnia narasta konflikt między Errolem a Lizzie. Właściwie problem istnieje chyba znacznie dłużej, ale teraz przybrał na sile. Nie jest to kłótnia. Oni przestali rozmawiać. Porozumiewają się jedynie wtedy, gdy jest taka bezwzględna potrzeba. Wyraźnie Lizzie działa Errolowi na nerwy. Nie robi nic takiego, co byłoby poważnym błędem, ale z mojej obserwacji wynika, że sytuacja jest na tyle napięta, że prawie wszystko co robi Liz jest oceniane negatywnie przez Errola. Początkowo wyrażał swoją dezaprobatę głośno, lecz teraz przestał i wygląda na to, że czeka na jej zejście z łodzi. Staram się zachować neutralną pozycję, choć z mojego punktu widzenia, powinni usiąść i szczerze, spokojnie pogadać. Lizzie uważa, że jako gentelman, Errol powinien dostarczyć ją do Galapagos. Takie oczekiwania mają jej rodzice. Uważa też, i ja mam podobne zdanie, że bardziej fair byłoby odważnie powiedzieć wprost, że nie jest zadowolony z jej pobytu na jachcie, niż rozgrywać grę bez słów. Liz sądzi, że Errol nie chce płynąć na Galapagos, nie ze względu na koszty, lecz by po prostu pozbyć się Lizzie. Nie wiem, gdzie jest prawda. Zdaje się, że mamy klasyczny psycho - socjologiczny problem. 3 osoby na 5m2 prędzej czy później przechodzą przez to. W zasadzie konflikt nie odnosi się do mnie, lecz “gdzie drwa rąbią, tam i wióry lecą”. Z ostatniej rozmowy z Lizzie wynika, że powzięła decyzję. Zamierza zejść z Zephyra. Chce porozmawiać z Errolem, nie w formie konfrontacji, lecz jako pozytywne pożegnanie. Zamiarem Liz jest przeczekanie kilku dni na jachcie brytyjskiej pary do czasu przypłynięcia jachtu Francuzów. Spodziewa się, że zabiorą ją na Galapagos. Jeśli tak się nie stanie, poleci bezpośrednio z Panamy. Prawdę mówiąc, sytuacja staje się niezbyt przyjemna. Rozmawiam zarówno z Errolem jak i Lizzie. Wysłuchuję ich punktów widzenia. Każde z nich ma swoje racje, jednak… Wieczorem zagląda do nas Irlandzka para z Balu. Rozmawiamy przy szklance rumu. Irlandczycy od czasu do czasu śpiewają. Jest naprawdę przyjemnie i można by pomyśleć, że wszystko jest w należytym porządku. Tak jednak nie jest. 27.03. Piątek Po porannym wysłuchaniu komunikatów i wymiany informacji przez codzienny NET z VHF radio, Lizzie decyduje się podjąć rozmowę z Errolem. Siedzą w kokpicie i oboje próbują spokojnie rozmawiać o aktualnej sytuacji. Lizzie nie wie co ze sobą zrobić. Wie już, że Francuzi nie chcą dodatkowej osoby na jachcie. Tak więc pozostają 2 opcje. Znalezienie innego jachtu lub lot z Panamy do Kanady. Jednym uchem przysłuchuję się rozmowie tych dwojga różnych ludzi. Starają się. Konkluzja? Wygląda, że się jakoś dogadali, lecz na jak długo? Tymczasem nie znam szczegółów by dokonać prawidłowej oceny sytuacji. Ruszamy na zakupy do centrum. Jest z nami Barbara z At Play. Pełne kosze. Kupujemy zarówno nowe kanistry na ropę jak i prowiant na najbliższy czas. W planie mamy opuścić Panamę w przyszłą środę. W drodze powrotnej na dinghy dock spotykamy dwóch Brytyjczyków na swoim jachcie. Tankują wodę i paliwo. Lizzie rozmawia z nimi. Są gotowi zabrać ją na Galapagos. Jest rozwiązanie. Jednak wydaje mi się, że Liz ciągle rozgląda się za innym jachtem. Jeśli nic się nie znajdzie, w poniedziałek ruszy z Anglikami. Pożegnanie wydaje się bliskie. Tymczasem relacje między Lizzie a Errolem wydają się polepszać. Być może wizja opuszczenia jachtu przez naszą młodą załogantkę, nastraja jego relacje z nią, na bardziej pozytywne. Możliwe też, że po prostu po ich rozmowie niektóre sprawy się wyjaśniły. Tak czy inaczej, na Galapagos nie płyniemy. Zamierzamy obrać kurs na Las Perlas, potem płynąć na południe wzdłuż brzegów Wenezueli i Ekwadoru. Gdy złapiemy dogodny wiatr mamy pożeglować ku Markizom. Tymczasem wiatr raczej zapomniał o tych okolicach. Mając to na uwadze, kurs na południe powinien okazać się prawidłowym.

Na La Playita

Od rana atmosfera na jachcie wydaje się być bardzo dobra. Już wczoraj wieczorem było więcej niż poprawnie. Śmiech i normalna konwersacja wróciła na pokład Zephyra. Przed południem wizytuje nas znajomy z norweskiego jachtu Opportunee. Lizzie podnosi temat płynięcia na Galapagos. Norweski żeglarz oferuje miejsce na swoim jachcie. Załogę stanowi inna dziewczyna, Eva i starszy gość. Znam ten jacht i wydaje mi się, że to zupełnie niezły wybór. Zdążyłem polubić tę młodą załogantkę i chciałbym, aby nie wdepnęła w jakieś bagno. Tymczasem dzień mija na drobnych pracach. Naprawiam “Windscooper’a”. Czas mija dość niepostrzeżenie. Wiatr wciąż nie przypomniał sobie o tym miejscu i odczucie gorąca wzrasta. W tym tempie, obawiam się, że środa to raczej marzenie w odniesieniu do planów podniesienia kotwicy. Jeśli będzie to sobota, nie będę zdziwiony. Oczywiście piątek nie wchodzi w rachubę. Opportunee również postoi cały następny tydzień. Czy Liz, spędzi go na Zephyrze, czy też zmieni jacht wcześniej? Nie wiem. Z domu przychodzą dobre wieści. To jest najważniejsze. Świat wydaje się jeszcze piękniejszy.

All around is Sunday

Ocean gładki jak stół. Ledwie leciutki podmuch, gdzieś z południowego zachodu. Lekka mgiełka unosi się nad wodą. “All around is Sunday”- mówi Errol. Wszędzie rosa. Wilgotny pokład. Martwa fala po przechodzącym, jakiś czas temu, statku. Jachty bujają się jak “Wańki wstańki”. Wysoka woda. Różnica miedzy niską i wysoką wodą to 4m. Gdy jest przypływ, na wodzie pływa wiele odpadków zebranych z brzegu po niskiej wodzie. Głównie są to różnej wielkości kawałki drewna. Cisza. Wszyscy czekają na wiatr. To co w życiu jest najlepsze, jest za darmo. Odkryłem właśnie darmowe prysznice. Nie jestem pewien, czy użycie ich jest zupełnie legalne, ale nie pytam o zgodę. Wilgotność powietrza jest naprawdę spora i pocimy się niemiłosiernie, więc shower wydaje się zbawienny, nawet jeśli 5 minut później ponownie jesteśmy zupełnie mokrzy. Zgodnie z umową z poprzedniej niedzieli, jestem stand by. Czekam na telefon z Chicago. Gdy rozlega się dzwonek w słuchawce słyszę pogodny głos. "Panie Piotrze, za chwilę wchodzimy na antenę". Tym razem rozmowa trwa chyba trochę krócej, ale i tak jest dla mnie bardzo ekscytująca. Gdy kończymy, Errol serwuje standardowy na Zephyrze rum z colą. Zgodnie z prośbą Ewy, pozdrawiam Errola i Lizzie.

Linda Lee

Większość poprzedniego dnia mija na przerabianiu zestawu autopilot – samoster, tankowaniu gazu i innych zajęciach zajmujących czas. Krzesamy iskry, tniemy stal. Generator daje prąd i jazda. Kokpit wygląda jak warsztat naprawczy. Linda z Linda Lee, która od prawie tygodnia jest z nami umówiona na naprawę grota, jakoś nie może znaleźć czasu by zająć sie naszym żaglem. Coraz więcej jachtów zaczyna opuszczać La Playita. My również nie możemy się tego doczekać. Jednak żagiel jest w dalszym ciągu nie gotowy, a to jest najbardziej priorytetowa sprawa. Na kotwicowisku pojawia się znany nam z Colon, szwajcarski żeglarz. To ten facet płynący swoim czarnym keczem bez silnika. Niektórym wydawało się, że bez silnika nie przejdzie przez Kanał. Jednak jak pokazuje i jego przykład, jesli tylko chcesz, możesz wszystko. Szacunek! Po 0900, Errol, Lizzie i para z At Play jadą do centrum handlowego na zakupy. Odstawiam ich do dinghy dock i wracam na Zephyr’a. Wzywam przez radio Linda lee. Bez odpowiedzi. Gdy zabieram się za inne czynności, Linda Lee, pojawia sie na swoim ledwie napompowanym dinghy. Jej silnik pracuje jak diesel na rybackim kutrze. Robi więcej hałasu niż by mogło się wydawać patrząc na ten malutki silniczek. Linda Lee to kobietą w dość nieokreślonym wieku. Tatuaż na kostce. Ciemne okulary na nosie. Mówi z akcentem amerykańskim, lecz tak naprawdę nie mam pojęcia jakiej jest narodowości. Na jej jachcie nie zauważyłem żadnej bandery. Zresztą co to za różnica. Witam sie z Lindą. "Cieszę się, że cię widzę. Czekamy na ciebie." Uśmiecha się niepewnie. -Jutro wypływacie? – pyta. -Taki był plan, ale wygląda na to, że żagiel wciąż jest w takim stanie jak kilka dni temu – odpowiadam. -Oh, jestem zajęta okropnie. Wszyscy chcą bandery. Nie potrafię odmówić. -Zapomnij. Jeśli jesteś tak bardzo zajęta, załatwimy to sami. Nie możemy dłużej czekać. Chcemy płynąć. -OK, może mogę zobaczyć ten żagiel -Bardzo proszę Linda wchodzi na pokład. Slalom między pozostawionymi przez Errola narzędziami. Odpinam jeden bok tentu przeciwsłonecznego. Odnajduję jedno z pękniętych miejsc na grocie. -O, nie jest tak źle – mówi Linda spoglądając na moją robótkę. Moja ocena własnej pracy nie jest aż tak dobra. -Jeśli wyrobię się dziś z flagami, może jutro mogłabym się zająć waszym żaglem – oznajmia Może!? – krzyczy mój wewnętrzny głos. Na zewnątrz wciąż zachowuję spokój. -Muszę wiedzieć, czy na pewno? – próbuje uzyskać zapewnienie. -Nie mogę obiecać – Linda nie daje sie tak łatwo. -Jakie są szanse, procentowo? – dalej naciskam. -50 na 50 – odpowiada Linda. Czyli w rzeczywistości może tak, a może nie. Żadnych zapewnień. -Kiedy będziesz wiedzieć?- brnę dalej usiłując uzyskać jakiś konkret -Może dziś wieczorem – odpowiada Znów może. Za dużo tych może. Umawiamy się od kilku dni i nic z tego nie wynika. -OK, jeśli nie, to damy sobie radę sami – oznajmiam zrezygnowany. -Nie, myślę, że jutro załatwimy sprawę. – mówi Linda -Jak wiele czasu może to zająć? -Jeśli mi pomożecie, pójdzie szybko. Może przywiozę maszynę tutaj, na wasz jacht? -Nie wydaje mi się to dobrym rozwiązaniem. Rozejrzyj się. To mały jacht. Musimy zabrać żagiel na brzeg, rozłożyć go, przyjrzeć się uważnie i zrobić to dobrze. Pomożemy ci – zachęcam. -OK, w takim razie dam znać przez radio. -Wiem, że to nie jest komfortowe dla Ciebie, ale ważne dla mnie. O której godzinie dasz nam odpowiedź – nauczony doświadczeniem ostatnich dni, próbuję w dalszym ciągu uzyskać konkrety. Żegnamy się, lecz tak naprawdę jestem pewien, że będzie trudno. Ta kobieta wzięła na siebie więcej zadań niż może udźwignąć. Nie możemy na nią liczyć. Odczekamy do jutra. Jeśli sytuacja naszego grota nie poprawi się do tego czasu, musimy sami się tym zająć nie czekając dłużej. Gdy tylko Linda Lee odpływa, przez radio zaczyna się wzywanie jej przez różne jachty. Zdaje się, że więcej jachtów ma ten sam problem co my. Czekają na realizację umówionych prac. Próbuję porządkować jacht. Idzie opornie. Gdy jestem w ferworze walki, słyszę przez radio głos Errola; Zephyr, Zephyr. This is Zephyr mobile. Wracają. Wsiadam na dinghy. Odpalam silnik i ruszam. Po 3 metrach silnik gaśnie. Wszelkie próby odpalenia nie powodzą się. Dla wyjaśnienia wspomnę, że dinghy należy do At Play. Tak więc wiosła w ruch i jazda. Kawał drogi. Słońce grzeje niemiłosiernie. Wiosła, chyba nie z tego pontonu, co chwila wyskakują z dulek. Nie można utrzymać ich równej długości. Nie ma najmniejszego podmuchu wiatru. Pot zalewa mi twarz. Jest tak słony, ze szczypie w oczy. Klnę w żywy kamień. Na szczęście nikt wokół nie zna polskiego. Gdy wreszcie docieram do dinghy dock jestem jak po wyjściu z sauny. Errol ciągnie za linkę startową. Silnik pracuje. Co zrobiłeś? – pytam. Nic. Zupełnie nic – odpowiada zdziwiony Errol. Wieczorem przychodzą dobre wieści dla Lizzie. Dostała się na wybrany przez siebie Uniwersytet Brown w USA. Świetujemy. Jest bardzo miło i wesoło.

Pracowity, gorący dzień

Zgodnie z moimi przewidywaniami, środa to jeszcze nie ten dzień. Nie ten, by ruszyć się z Panamy. Ciągle mamy sporo spraw do załatwienia, a w tym upale i bezwietrze, wszystko idzie wolno. Wstaję o 0600. Jest jeszcze w miarę wzglednie. Pijemy z Errolem poranna kawę. Lizzie jeszcze śpi. Planujemy dzień. Tankowanie paliwa do kanistrów zajmuje nam sporo czasu. Benzynę musimy przywieźć taksówką. Diesel jest przy dinghy dock. Nie mniej czasu spędzamy na fiksowaniu kanistrów przy burtach. Jest tam 6 kanistrów z wodą i 4 kanistry z ropą. Zephyr jest też zatankowany do pełna. Rano także kończymy naprawiać samoster - autopilot. Pot spływa litrami. Na naprawę żagla nie starcza już sił. Pozostawiamy sprawę do jutra. Dziś także prawie większość naszych znajomych z San Blas, opuściła kotwicowisko La Playita i popłynęła na Las Perlas. Moje przewidywania co do naszego startu, spełniają się. Następna data startu została ustalona na sobotę. Start w piątek to niefart. Lizzie powoli zaczyna pakować swoje rzeczy. Ciągle nie jest zdecydowana co powinna zrobić. Lecieć z Panamy, płynąc z Norwegami, czy szukać jeszcze innej łódki. Najbardziej odpowiadałaby jej załoga francuskich chłopaków, lecz jak twierdzi Errol, oni nie są zainteresowani dodatkową załogantką.

Grot

Wczesnym rankiem, zaraz po wschodzie słońca, obserwuję stojący obok na kotwicy niemiecki jacht. Odkąd tu jesteśmy, nie widziałem na nim żadnych ludzi. Ptaki najwyraźniej też to widzą i wykorzystały ten fakt. W bomie uwily sobie gniazdo. Widzę jak co jakiś czas przysiadają na panelu słonecznym, potem wlatują do wnętrza bomu. Interesujący widok. Zanim słońce zaczyna na dobre przypiekać, zabieramy sie z Errolem za naprawę grota. Tymczasem Lizzie jest już prawie całkowicie spakowana. Teraz czeka na francuskich chłopców, by wybrać się z nimi do miasta. Przebiera się chyba 3 razy. Jest wyraźnie podekscytowana. Zabierają ją, a ja i Errol właśnie kończymy łatać pierwsze rozdarcie. Jak się okazuje jest ich cztery. Zapewne spędzimy przy tej pracy większość dnia. Pierwsza łata jest stosunkowo niewielka. Idzie całkiem sprawnie. Dwie następne są największe, jednak mamy całkiem dobry sposób. Smarujemy żagiel klejem. Potem przyklejamy odpowiednio przycięta łatę. To samo z drugiej strony. Następnie nakłuwamy szpikulcem łaty, tak aby miejsca przechodzenia szwów były te same. Długa, bawełniana, płaska i nawoskowana nić z dwoma igłami po obu stronach załatwia sprawę. Tak jak w chirurgii naczyniowej. Efekt jest nadspodziewanie dobry, a i tempo pracy zupełnie niezłe. Kończymy około 1530. Szybciej niż się spodziewałem. Uzyskany czas również przeznaczamy na inne, nieco mniej zajmujące, choć równie ważne prace. Jestem zadowolony z efektywnie spędzonego dnia. Słońce zachodzi. 1830. Windujemy dinghy na burtę. Errol mówi „ Peter, shine the light on the dinghy”. Nie słyszę, lub nie rozumię. What? – pytam. “Put the light on the dinghy” – Powtarza Errol. Bez namysłu, rzucam latarkę do wnętrza pontonu.

Piątek przed Las Perlas

Lizzie zupełnie spakowana. Czeka na opuszczenie Zephyra. Jej bandera została juz opuszczona. Jutro wczesnym rankiem ruszamy. Lizzie zostaje z chłopakami z francuskiego jachtu Quovop.

Las Perlas

0600 opuszczam moją koję. Robię kawę i kanapki. Errol wstaje tuż po mnie. Jemy śniadanie i klarujemy jacht do drogi. 0720 wyrywam kotwicę. Jest ciężka od madu z dna. Zarówno foredeck jak i ja jesteśmy umazani błotem. Na pokładzie Quovoup, stoi Lizzie i macha nam na pożegnanie. Gdy kotwica jest już na swoim miejscu, Errol kieruje jacht w stronę gdzie jest Lizzie. Ostatnie życzenia szczęścia. Rozpoczyna się nowy, pacyficzny etap Dużego Koła. Mam nadzieję, że będzie udany. Mijamy redę dla statków czekających na przejście na stronę Atlantyku. Płyniemy na silniku. Zupełny brak wiatru. Ocean wydaje się płaski jak stół, choć długie , prawie niezauważalne, płaskie fale lekko kołyszą Zephyrem. Słońce wysoko. Cisza. Zajmujemy czas lekturą, co jakiś czas spoglądając wokoło. Nagle Errol podekscytowany krzyczy: „Zobacz tam!”. Pierwszy raz w życiu widzę coś takiego. Płaszczka sporej wielkości wyskakuje ponad powierzchnię wody. Robi dwa lub trzy obroty wokół własnej osi, zanim spada ponownie w głębinę. Tam pod powierzchnią musi odbywać się ostra walka o życie. Ocean wokół przybrał dziwny, czerwono brązowy kolor. Przed 1500 docieramy do Isla Contadora w archipelagu Las Perlas. Na miejscu nie znajdujemy nikogo z naszych znajomych. Również samo miejsce nie robi na nas dobrego wrażenia. Kierujemy jacht na Isla Chapera. Spodziewamy się tam spotkać At Play. Rzeczywiście są. Stoją blisko przy pięknej, piaszczystej plaży. Wokół mnóstwo ptaków. Piasek delikatny, żółciutki. Patryk z At Play wraz ze swoją żoną Barbarą spacerują po plaży. Gdy tylko rzucamy kotwicę, przypływa do nas. Zabieramy się na jego dinghy. Wreszcie mogę popływać w Pacyfiku. Ach, jak przyjemnie. Balu wzywa nas przez radio. Wraz z innymi są na Isla Gonzales. 2 godziny drogi stąd. Mam nadzieję jutro spotkać się z nimi. Wierzę, że kontakt telefoniczny z Ewą z Radia 1030am z Chicago, będzie możliwy. Spodziewam się, że sygnał telefoniczny jest w miejscu ich kotwiczenia. Jeśli nie, będę namawiał Errola na dotarcie do San Miguel na Isla Roya. Tymczasem słońce już dawno zaszło. Wspólna kolacja na At Play (ja przygotowałem pastę - makaron). Miło. Teraz trzeba spać (choć księżyc świeci jasno). Jutro nowe wyzwania i przygody.

Sygnał

0745 podnoszę kotwicę. W nocy prąd i pływ zrywają nas z kotwicy na odległość 0,25Mm. Kilka wysp dalej stoją, a raczej szykują się do podniesienia kotwicy, nasi australijsko–irlandzko–brytyjscy znajomi. My płyniemy na główną wyspę do San Miguel, by uzyskać możliwość połączenia telefonicznego (ach, czego nie robi sie dla mediów?!). Mam jednak nadzieję, że uda nam się jeszcze z nimi spotkać gdzieś w drodze do Australii. Tymczasem rozmawiamy z nimi przez VHF, lecz nie widzimy ich. Szkoda. Łapiemy sygnał przy Isla Viveros. Musimy teraz opłynąć wyspę. Jest przejście między nią a Isla Del Rey, ale głębokość w kanale jest zbyt mała. Tak więc dla połączenia telefonicznego opływamy wyspę by znaleźć się na jej południowo–zachodnim brzegu. Między Isla La Mina a Isla Viveros, również przejście jest dość wąskie i płytkie. Trzeba bardzo uważnie nawigować. Nie ma tu miejsca na zbyt duży luz. Przechodzimy bezpiecznie. Sprawdzam sygnał telefoniczny. Nic! Cholera, gdzie się podział?! To naprawdę frustrujące. OK, stoimy na kotwicy na niskiej wodzie. 08°3753N, 078°59.35W. Dinghy ma kilka trudnych do zidentyfikowania dziur i z prawej komory uchodzi powietrze. W pierwszej kolejności trzeba to załatać. Potem mam w planie dotarcie na brzeg i przejście na drugą stronę wyspy. Tam powinienem złapać sygnał. Gdy tylko dinghy jest gotowe, płynę na brzeg. Errol towarzyszy mi przez pierwsze kilkaset metrów na wyspie. Skwar niemiłosierny. Jest tuż przed 1300. Ziemia na wyspie ma rdzawy kolor. Spod stóp unoszą sie tumany kurzu. Idziemy drogą wyjeżdżoną przez pracujące w okolicy koparki. Dżungla na wyspie jest częściowo wykarczowana, ale dalej stanowi raj dla ptaków. Nad nami szybuje piękny, ogromny orzeł. Sprawdzam telefon, właściwie dwa. Jeden panamski, drugi mój- polski. Nadal nic. Upał. Dochodzimy do rozstaju dróg, gdzie jedna z nich schodzi w dół i jak się wydaje za chwilę znów się wspina. Tu żegnam się z Errolem wyraźnie zmęczonym drogą. Schodzę w dół. Widoki piękne, ale sygnału nadal brak. Ewo, gdybyś wiedziała jakie czynię wysiłki by dotrzymać umówionego terminu radiowego spotkania! Znów pod górę. Ani odrobiny cienia. To znaczy jest, w dżungli, ale ja nie zamierzam sprawdzać co tam się kryje. Samotna palma na wykarczowanej polanie. Jest nikły sygnał. Spróbuję wejść wyżej. Powinno być lepiej. Ach, gdzie tam! Nic. Zero!!! Wracam do palmy. Prawie rozbijam obozowisko. Sprawdzam telefon. Znowu nic! Przecież tu był sygnał!? No cóż, idę dalej. Puk, puk. Słyszę nadchodzący SMS. Hurra! OK, SMS jest. Nawet mogę odpowiedzieć, ale zaraz sygnał ginie. Czas upływa. Dochodzi 1400. Zaczyna mi bardziej zależeć na cieniu niż na sygnale telefonicznym. Na szczęście, przezornie wziąłem wodę. Stoję pod palmą (inną niż ta ostatnia). Daje cień, może 1,5m2. Wystarczy. Szkoda, że nie ma jakiegoś pniaka lub kamienia gdzie mógłbym posadzić moje zbolałe cztery litery. (Wczoraj zaliczyłem poślizg na kamieniach. Boli.) Sprawdzam sygnał. Jest! Nawet całkiem niezły. No, tu, w tym miejscu, nie mógłbym się tego spodziewać. OK, znowu obozowisko. Kilka łyków wody i oczekiwanie. Udaje mi się znaleźć kawał pnia spróchniałego cokolwiek drewna, na którym mogę usiąść. Lekki powiew z oceanu wspina się na górę. Przez chwilę wiatr orzeźwia mnie, jednak nie na tyle by osuszyć moją skórę (o T-shircie nie wspominam). Najwyraźniej owady wyczuły nowy żer. Coraz częściej muszę się od nich opędzać. Tylko patrzeć jak mrówki mnie odnajdą. Ok. 1500 mój, tak miły cień, postanowił zmienić swoje położenie. A to pech! Nie podążam za nim. Nie chce mi się. Co chwila sprawdzam czy sygnał ciągle jest. Tak, o ile jeszcze dobrze widzę. Wreszcie telefon dzwoni. Wstrzymuję oddech, by nie stracić sygnału. „Witam panie Piotrze. Tu Piotr Michalak z Radia w Chicago. Za chwilę wchodzimy na antenę”. Ewa rozpoczyna szantą; „Ciągnij. Chociaż mokre plecy. Ciągnij. Rany wiatr uleczy”. Ach, to tak często „wyta” przeze mnie i mojego syna Bartosza szanta. Śmieję się w duchu. Podczas całej rozmowy nie poruszam się ani na krok. Czasem sygnał, jakby trochę słabnie, ale na szczęście nie znika. Gdy kończymy, wypijam resztkę, pozostałej w butelce wody. SMS do Hani i Ewy. Wracam na jacht. Gdy docieram do drogi prowadzącej, jak się wydaje do plaży, gdzie stoi Zephyr i At Play, nie widzę śladów Errola. Mimo to ruszam dalej. Okolica wydaje się znajoma, ale droga kończy sie na ścianie dżungli. Zawracam do „głównej drogi”. Pomyliłem się. Wreszcie jest. To musi być ta. Idę. Za kilka metrów spostrzegam strzałkę, wyrysowaną dla mnie przez Errola. Gooood Man!!

Isla San Jose

06.04 Poniedziałek Po tradycyjnej kawie i skromnym śniadaniu, rozpoczynamy dzień od pomocy At Play. Na tym południowo–afrykańskim katamaranie jest wygięta na topie antena VHF. Patryk waży zdecydowanie za dużo, by wciągnąć go na szczyt masztu. Errol ma odpowiedni sprzęt i waży również odpowiednio mniej. Windujemy go na top. Operacja trwa krótko i zakończona jest sukcesem. Teraz wiosłujemy (nie chciało nam się montować silnika na dinghy) do Ketchup II, który wieczorem wpłynął na kotwicowisko. Tu większy, jak się wydaje, problem. Cieknie olej z silnika i jak dotąd, właścicielowi nie udało się zidentyfikować miejsca i przyczyny wycieku. Oczywiście, przy okazji takiej pomocy, łapiemy się na ciasto i kawę. Ja, przyznaję, mam raczej dwie lewe w kwestiach odnoszących się do silników, ale Errol, inżynier, wyraźnie lubi trochę upaprać sie w smarze. Nurkuje w głąb silnika. Jest rzeczywiście głęboko. Ketchup II to fero-cementowy, australijski slup. Z kokpitu do mesy prowadzi chyba 6 lub więcej stopni, oddzielonych dodatkowo platformą. Silnik Forda. Po około godzinie, problem zostaje rozwiązany. Ketchup II nie musi wracać do Panama City, jak poprzednio zamierzał. Wszystkie 3 jachty (At Play, Ktchup II i Zephyr) podnoszą kotwice i żeglujemy razem na ostatnią, wysuniętą na południe wyspę archipelagu, Isla San José. Zamierzamy przenocować tam, by jutro pożeglować dalej, na Markizy. Na San José docieramy o 1700. At Play o 1800, bo po drodze tankował paliwo na Isla Pedro Gonzales. Piękna zatoka. Podobno cała wyspa jest prywatną własnością. Długa plaża z palmami wróży interesujący poranek. Zamierzamy wybrać się na małą eksplorację. Tymczasem, zanim dociera At Play, jesteśmy zaproszeni na Ketchup II w celu wypicia szklanki rumu z colą. Absolutnie standardowy drink. Tuż przed opuszczeniem dinghy na wodę, Errol dokonuje drugiego cięcia moich włosów na Zephyrze. Tym razem nie chce przesadzić i mimo pośpiechu, stara się nie ciąć przesadnie krótko. Gdy przypływa At Play, zaprasza wszystkich na kolację. My tymczasem wychylamy drugą szklankę. Wspaniała atmosfera. Kolacja na At Play jest również bardzo smaczna, choć zupełnie prosta. Wracamy w świetle księżyca na Zephyra. „Co za romantyczne wiosłowanie” – mówi Errol. „A poszedł w cholerę” (dość swobodne tłumaczenie)- odpowiadam. Wybuchamy śmiechem. Dalsza droga upływa nam na wyciu (inaczej tego nie można nazwać) – „ ...what we can do with drunken sailor...” 07.04 Wtorek Rano, razem z Errolem i Barbarą z At Play, wyruszam na eksplorację brzegów wyspy. Rzeczywiście widok plaży w czasie odpływu oraz palm na brzegu, napawa mnie żądzą przeczesania okolicy. Miejscówka jest bardzo interesująca. W okolicy znajdujemy ujście rzeki. Włóczymy się po plaży i okolicy ponad 2 godziny. Zagłębiam się w zarośla. Wszędzie leżą nie zbierane przez nikogo orzechy kokosowe. Wreszcie powrót. Każde z nas nazbierało trochę „skarbów”. Errol znalazł coś, czego szukał od 20 –25 lat. Nie mam pojęcia jaką to ma nazwę w języku polskim, ale on określa to mianem „pansey shell”. Wygląda to jak odlew, negatyw rozgwiazdy wpisanej w koło. Na obrzeżach znajdują się podłużne otwory. (patrz zdjęcia na picasaweb) Opuszczamy Isla San José. Mamy dobry wiatr z NWW. Płyniemy 6,5–7w. Z ostrym baksztagiem do półwiatru. Kilkanaście mil za nami Kechup II i jeszcze dalej At Play. Podobnie jak Zephyr, Ketchup II ma SSB radio. Różnica polega na tym, że Kechup II dodatkowo jest wyposażony w specjalny modem. Codziennie, zgodnie z umową, będą wysyłać maila do mojej Hani, informując ją o naszej pozycji. W ten sposób, moja lepsza połowa będzie informowana na bieżąco. Sprytne, prawda? „Zephyr, Zephyr. At Play.Over” – słyszymy przez radio. „At Play. Zephyr. Over. – brzmi nasza odpowiedź. „Seven, seven”. – proponuje Patryk. Roger, Seven, seven. – przechodzimy na kanał 77. Teraz następuje wymiana informacji. Okazuje się, że At Play i Kechup II płyną trochę innym kursem. Nasz wyznaczyliśmy na podstawie danych z prognozy pogody z GRIB File. W ten sposób została wyrysowana ruta. Będziemy się tego trzymać. OK. Do zobaczenia, do usłyszenia później. W nocy księżyc w pełni oświetla Ocean i nasz jacht. Jest tak widno, że można wyraźnie zobaczyć każdy szczegół łodzi. Piękna, szybka żegluga. Wszystkie znaki na niebie i wodzie, wskazują, że wiatry poniosą nas na Galapagos, mimo wcześniejszych decyzji o ominięciu tego archipelagu. Kto będzie wcześniej? Ketchup II i At Play płynący najkrótszą drogą, czy my posługujący się nowoczesnym wykresem optymalnego kursu względem wiatru. Zobaczymy.

Pacyfik. Droga na Galapagos

08.04 Środa Ranek pogodny. Fala trochę rozbudowana i Errol od wczoraj raczej stracił apetyt. Płyniemy pełnym wiatrem, a to na niektórych działa niezbyt dobrze. Mój organizm zazwyczaj znosi wszystkie kierunki całkiem dobrze. Nie muszę się specjalnie przyzwyczajać. O 0730, temperatura osiąga już 25°C. Zapowiada się kolejny, upalny dzień. Australijczycy radzili, by szczególnie uważać na słońce podczas żeglugi na Pacyfiku. Podobno 50% populacji w Australii ma raka skóry wywołanego promieniami słonecznymi. Przestraszyli mnie nie na żarty. Zamierzam poczynić stosowne kroki (na ile to możliwe na jachcie). Przed 1000 stawiamy żagle „na motyla". Zainstalowanie genuabomu to cholerna męka. Patent na tej łodzi, diablo skomplikowany jak na tak proste zadanie. Cztery liny obsługują to ustrojstwo. Pot i krew. Takie są wymagania, by ustawić ten sprzęt w odpowiedniej pozycji. Znalazł się At Play. Są za Ketchup II, a ten z kolei, jakieś 6Mm za nami! Tak więc w tym wyścigu pomiędzy intuicją, a komputerową technologią, wygrywa ta druga. 09.04 Czwartek Następna noc mija na 3-godzinnym śnie i 3 godzinnych wachtach. W świetle księżyca, który nadal intensywnie oświetla horyzont, widzę ciemny kształt ptaka kołującego wokół jachtu. Które to już koło? Na wschodzie leciutki, ledwie widoczny (bo księżyc wciąż świeci) przebłysk. Za niespełna godzinę rozwidni się. Tymczasem księżyc zasłania lekka chmura. Widok niesamowity. Jaka szkoda, że nie mogę zrobić dobrego zdjęcia. Wciąż płyniemy fordewindem. Przy 15w. wiatru, Zephyr osiąga prędkość 7,8w. Od Galapagos dzieli nas 650Mm. Gdyby takie warunki utrzymały się (na pewno tak nie będzie), to w niedzielę Wielkanocną moglibyśmy stanąć na kotwicy w San Cristobal na Galapagos. Ciekawe czy David ze swoją Santaną wciąż tam jest? Po 0700 wiatr osiąga 22w, a my serfujemy 9,2w w fordewindzie. Naszych znajomych nie widać. Gdy nasza prędkość przekracza 10w, refujemy się. Noc przychodzi z zachodem słońca i prawie równoczesnym wschodem srebrnego księżyca. Drugą noc z rzędu przylatuje ptak (pewnie nie ten sam). Okrąża kilka razy jacht, po czym znika bez śladu. 10.04. Piątek Na pozycji 02°48.19N i 083°41.43W, wysyłam drugi, w czasie rejsu na Zephyrze, list pocztą butelkową. Następną pocztę zamierzam nadać, gdzieś na środku Pacyfiku. Słuchamy na SSB informacji o pozycjach innych jachtów. Balu, wystartował 2 dni przed nami, a jest tylko 53Mm od nas. Chyba dobrze żeglujemy. Od Ketchup II dowiaduję się, że mail do mojej żony z widomością o pozycji, powrócił. Podaję inny adres. Mam nadzieję, że tym razem się uda. Czy to ze względu na rozpoczęcie dnia „prawą nogą”, czy z innego równie ważnego powodu, od rana mamy bardzo dobre nastroje. Śmiejemy się i żartujemy z byle czego. Nie wiem; może powodem jest dobra pogoda, może fakt, iż wyprzedzamy naszych znajomych, a doganiamy innych? Mniejsza o to. Ważne, że jest wesoło. Około 1000, kołuje nad nami dość duży samolot (jak się później okazuje, CIA lub innych ważnych służb). W ferworze wesołości, Errol (nie wiedząc kim są) pokazuje im swój biały, goły zadek. Odlatują. Errol wzywa przez radio Ketchup II. Odzywa się Alfa 601. „Dzień dobry”. Na naszych twarzach, lekkie zdziwienie. „Witamy. Wasz jacht wygląda świetnie. Jakiej jest bandery?” – pyta Alfa 601. Errol odpowiada i zaraz pyta. „Czego szukacie?” „Oh, my szukamy Bad Guys, ale wy wyglądacie dobrze” Errol informuje Alfę o pozycji Ketchup II. Po życzeniach miłej żeglugi, kończymy konwersację. Mija niezbyt długa chwila i słyszymy ponownie Alfę jak rozmawia z Ketchup II. Śmieją się. Zrobili nam zdjęcia. Na jednym z nich jest blady tyłek Errola. ‘Umieścimy to na naszej stronie internetowej” - żartują. Pytamy jeszcze Alfę o ewentualne info na temat At Play. Nie słyszymy ich już dość długi czas. Alfa odnajduje At Play w krótkim czasie. Wszystko z nimi OK. Dla nas również ważne jest to, że ten lekki katamaran ciągle jest za nami. To w dalszym ciągu cichy wyścig. O 1200, umówione spotkanie z Ketchup II na falach eteru HZ (SSB). Hurra!!! Moja ukochana dostała wiadomość wysłaną przez Keith’a z Ketchup II. Keith odczytuje mi wiadomość i pyta co ma napisać zwrotnie. „Napisz, że ją kocham i życzę szczęśliwych Świąt Wielkanocnych”. Ryba złowiona wczoraj, obrobiona przez Errola i umieszczona przeze mnie w pojemniku z oliwą, cebulą i czosnkiem okazała sie doskonała. Zjadłem cały kawał na surowo! Genialne! Muszę przyznać, że w taki sposób jedzona, była nawet lepsza niż pieczona na patelni. Następnym razem, będę ją jadł tylko na surowo. Wiatr zdechł. Ocean wypłaszczył się znacznie. Na dodatek wieje w pysk. Idę spać. Za 3 godziny moja zmiana. 11.04 Sobota Bardzo słaby wiatr. Człapiemy niespełna 2w. W tym tempie nie dotrzemy i do końca przyszłego tygodnia. Na dodatek, w rejonie naszej ruty, prognoza pogody przewiduje dziurę sporej wielkości, bez wiatru zupełnie. O 1800 prędkość wiatru spada do 2w. Stoimy. Po wysłuchaniu NET-u, uruchamiamy silnik. Ketchup II, z którym nawiązaliśmy kontakt tuż przed NET-em, płynie na silniku już od dobrej godziny. Tym sposobem zbliżył się do nas i teraz możemy swobodnie rozmawiać przez UKF. Keith informuje także o mailu zwrotnym z Urazu. Miło. Tymczasem na niebie gromadzą się ciemne chmury. Ocean jest nadal spokojny. Czy to cisza przed nadchodzącymi wraz z deszczem szkwałami? Spore dmuchanie pokazuje GRIB, ale to za 2 dni. Być może zobaczymy i odczujemy to znacznie wcześniej. Równik blisko, ale odległość ta może się znacznie wydłużać w zależności od sytuacji pogodowej. Teraz na silniku robimy 4,3w. Kurs 244. Ocean zdaje się zupełnie „wypłaszczony”, ale tylko na pierwszy rzut oka. Te długie fale, choć bardzo łagodne, nie przestają się przemieszczać. W ciągu krótkiej chwili potrafią zamienić się w piekło. Ciemno jak... wiecie gdzie. Jedynie niezakłócenie oświetla kokpit nasz „Zorro”. Tak nazywamy małą, wielkości dorodnego jabłka, lampę słoneczną na rufie. Swój przydomek zyskała, w pierwszej kolejności dzięki dekielkowi, który wieńczy jej górną część. Na nim znajduje się mały panel słoneczny. Ma kształt hiszpańskiego kapelusza. W pewną równie ciemną, sztormową noc, czyniąc przygotowania do ostrej walki z falami, została na lampie naklejona zeszytowa kartka papieru. Miało to ułatwić lepszą obserwację nadchodzących fal. Na kartce tej, już po wszystkim, namalowałem wodoodpornym pisakiem, maskę Zorro, wąsy i uśmiechniętą facjatę. Dolna część „twarzy” po pewnym czasie zerwała się. Teraz „Zorro” wygląda raczej jak „Upiór z opery”, ale wciąż nazywamy go jak bohatera filmu ; „El Zorro” – Lis. Po niespełna 2 godzinach, ciemne, wręcz czarne chmury nie przynoszą ani deszczu, ani nawet powiewu wiatru. Znikają, ukazując rozgwieżdżone niebo. Na horyzoncie, ledwo widoczne, blade światło. To Ketchup II. W międzyczasie, ugotowane wcześniej w łupinach cebuli jajka (te łupiny zbierałem przez ostatni tydzień) stały się rzeczywiście, wielkanocnie brązowe. Za pomocą małego, podrdzewiałego śrubokręta, rzeźbię na nich, w świetle czołówki napisy i rysunki. Jutro Wielkanoc. 12.04 Niedziela - Wielkanoc Errol budzi mnie o 0020. Spoglądam na zegarek i jestem przekonany, że jest 0400. Wszystko mi się pokręciło. Nie wiem co się działo przez tyle godzin. Myślę sobie, że muszę z nim pogadać. Nie chcę, aby za mnie trzymał wachty. To zobowiązuje mnie do podobnej praktyki. Obmyślam sposób przedstawienia mu mojej wizji. Spoglądam na zegarek ponownie. Czas się cofnął. Ach, teraz rozumiem! Gdy kończę wachtę, Ketchup II jest już całkiem blisko. Poranek Wielkanocny. Wręczam Errolowi przygotowane jajka. Zaraz chwali się przed Keith’em o tym polskim dziele. Jest miło zaskoczony. Na śniadanie próbuję wymyśleć coś ekstra świątecznego, jednak czy to za sprawą braku weny, czy ograniczeń w zapasach, nie udaje mi się znaleźć niczego co w najmniejszym stopniu przypominałoby polskie śniadanie wielkanocne. Errol uczulony na jajka, oznajmia, że może zjeść jedynie jedno żółtko. OK. Więcej dla mnie. Stukamy się pisankami. Moja pozostaje nienaruszona, Errola rozbija się. „Czy to jakiś znak?” – pyta Errol. „O tak” – odpowiadam. „Oznacza to, że ja mam twardsze jajko” – oświadczam. Śmiejemy się. Wiatr pojawił się już wcześniej. Nie jest silny, jednak wystarczający, by odstawić silnik i znów żeglować jak należy. Początkowo noc piękna, rozgwieżdżona, niesamowita. Jednak chłodno. Już od 2 lub 3 nocy odczuwamy chłód i wilgoć. Ta ostatnia szczególnie daje sie we znaki. W nocy wszystko jest wilgotne, nieprzyjemne. Wilgotne ubrania, koja, pokład itd. Do diabła! Jesteśmy bardzo blisko Równika. Czy nie powinno być gorąco i sucho?! O 0330 wiatr ponownie zupełnie zdycha. Dotychczas był słaby, ale udawało nam się żeglować. Teraz w ruch musi wprowadzać nas silnik. Jak słyszeliśmy, większość jachtów ma mniej cierpliwości niż my i wspomaga się silnikiem znacznie częściej. Znów moja wachta. Ciężkie sny. Budzę się z „piaskiem” pod powiekami. Mgła lub raczej para. Mokro. No tak! To przecież „Lany Poniedziałek”! 13.04 Poniedziałek Wielkanocny Równik Errol uzyskał „wiarygodną” informację z australijskiego Ketchup II odnośnie ich zwyczaju przechodzenia przez Równik. Otóż Ozy robią chrzest równikowy za pomocą maszynki do golenia. Tną włosy przez środek głowy. Nazywają to „reverse Mohican”. Zdaje się, że właśnie na to powinienem być przygotowany. Cóż, jak szaleć, to szaleć! Jednak co z Neptunem i Prozerpiną i takimi tam. Rum i cięcie ma wystarczyć? Tymczasem Errol goli swoją brodę (nie jest specjalnie duża). Czyżby zamierzał ładnie wyglądać? Zanim ta uroczysta chwila nastąpi, muszę pamiętać, że dziś również jest „Lany Poniedziałek”. A więc do dzieła! W dwu słowach informuję Errola o polskiej tradycji. Biorę kubeł wody i jazda. Lekkie zdziwienie... śmiech. Już na chwilę, za moment przekroczymy Równik. Siedzę przed monitorem komputera śledząc naszą pozycję. Nie chcę przegapić tego ważnego momentu. W ręku aparat. Gotowy jestem by w odpowiednim momencie, gdy zobaczę 00°00.0000N (lub S), zrobić pamiątkową fotę. Gdy już mam naciskać spust migawki, Errol wali mnie w ramię. „Równik!!!” – krzyczy. Potem następuje otwarcie „szampana”. Cholerne świństwo. Zgodnie z zapowiedzią i moją aprobatą, na mojej głowie Errol wycina sporą krechę. To mój Równik. Wyglądam fatalnie i mimo próśb, abym zatrzymał taki wygląd do Galapagos, nie mogę na to patrzeć. Maszynka w ruch i sam golę sobie głowę... Teraz lepiej, choć można by mnie wziąć za zbiegłego więźnia. Gdy kończę cięcie, tuż za rufą pojawia się stado wielorybów. Są inne niż te które widziałem na północnym Atlantyku. Tamte były potężne. Najmniejszy był wielkości łodzi. Te, tu na Pacyfiku (już południowym) są czarne, niezbyt duże. Errol wyraża obawę. „One bawią się z łodzią” – mówi z miną lekko przestraszoną. Rzeczywiście niektóre z nich są bardzo blisko. Bardziej przypominają delfiny, niż wielkie wieloryby. Jednak ich pyski (nie jestem pewien, czy określenie „pysk” jest tu najbardziej trafionym), są zupełnie inne niż te delfinie. Po kilku chwilach, odpływają lub raczej to my się oddalamy. Równik za nami. 14.04. Wtorek Do Galapagos pozostało ok. 40Mm. Wiatr ledwie, ledwie pcha nas do celu. Próbujemy różnych ‘sztuczek”, lecz skutek jest raczej mizerny. 2,5w nie jest szybkością zadawalającą. Walczymy z myślą o uruchomieniu silnika. 0830 – stało się! Motor huczy, Zephyr płynie 6,1w. Temperatura wewnątrz 26°C i wilgotność powietrza 82%. Ciśnienie 1011Hp. Temperatura zewnętrzna jest zdecydowanie wyższa o tej porze dnia, jednak, termometr zewnętrzny padł i rzeczywisty odczyt jest niemożliwy. Około 1600 wpływamy do Zatoki Wraków na San Cristobal, Galapagos (dokładnie tam, gdzie byłem w styczniu). Są nasi znajomi (większość). Na 4 metrach kotwica idzie w dół, jednak nie trzyma dna. Ciągniemy ją. Silnik na wstecznym. „Errol, ciągniemy kotwicę!’ – wołam. Wtem, na moich oczach wyrywa się z dna luku kotwicznego, winda kotwiczna. Łańcuch biegnie w dół. Patrzę na to zdumiony. Windę trzymała cienka ściana laminatu. Żadnych śrub, mocowań. Właściwie jest jedno mocowanie. Całkiem pomysłowe, ale w moim przekonaniu pomaga jedynie przy wybieraniu kotwicy i łańcucha z dna. Gdy jest zamocowane, nie można wypuszczać łańcucha. Jest blokowany przez ten „locker”. Zakłada się go po opuszczeniu kotwicy. Errol twierdzi, że on stawia nogę na „lockerze” i w ten sposób utrzymuje go otwartym w czasie wypuszczania łańcucha. Ja moją nogę bardziej cenię. Zresztą, wydaje mi się, że cały system kotwiczny na tym jachcie jest nie do końca przemyślany. Aby tego było mało, zaciął się wyłącznik silnika. Silnik pracuje i po prostu nie chce się wyłączyć. Tymczasem mamy wizytę z kapitanatu. Dogadujemy się, że jeśli zostaniemy do pojutrza rana, nie będziemy potrzebować agenta, a co za tym idzie nie bedziemy płacić. Zaraz po oficerze z kapitanatu, zjawia się agent. Krótka z nim sprawa. Jeszcze nie opuścił on jachtu, a już Agnes i Done z Honey Moon wizytują nas. Silnik wciąż pracuje. Wreszcie Errolowi udaje się go wyłączyć, ale jest to sposób zastępczy. Gdy załoga Honey Moon opuszcza nas, Errol ciągle kombinuje z silnikiem. Atmosfera, bez słów, napięta. Tymczasem ja zatoczyłem Małe Koło. W styczniu przybyłem tu po raz pierwszy. Potem cofnąłem się na Florydę. Następny skok odbyłem na Antigua, skąd przez Barbudę, Tortolę, Anguilla, Brytyjskie Wyspy Dziewicze i inne pomniejsze wyspy, Puerto Rico, Panamę, ponownie znalazłem się na Galapagos. Ile mil przepłynąłem? Od Antigua do Galapagos, 2422,64Mm. W tym 875Mm z Las Perlas na San Cristobal. Co dalej? Jutro zakupy paliwa, wody, ewentualnie prowiantu oraz internet. Do naprawienia jest wyłącznik silnika i ponowne ufiksowanie windy kotwicznej. Wszystko to i jeszcze więcej musimy zrobić jutro. W czwartek rano musimy opuścić Galapagos. Trochę szkoda, bo mimo, że ja już tu spędziłem nieco czasu, to nasi znajomi pozostają. Wydaje się, że nieźle się bawią. Cóż, Markizy czekają. Może i my tam poczekamy na resztę. Zachodzi obawa, że możemy nie dopłynąć na czas do Afryki Południowej. Obawiam się, że sezon huraganów na Oceanie Indyjskim może nam pokrzyżować takie plany. Tego zdania jest Done z Honey Moon. Można mu wierzyć. Jest Australijczykiem i robił już tę drogę wcześniej. To nie ma być wyścig. To ma być przyjemność. Errol jest przekonany, że damy radę. Odwołuje się do wydawnictw żeglarskich. Rzeczywiście, według nich jest to zupełnie możliwe. Tak więc na razie sprawa pozostaje otwarta. Zobaczymy gdy przyjdzie czas. To był długi dzień. Czas spać.

Galapagos - Markizy. Tydzień 1

16.04 Czwartek. Dzień 1 Ostatnie przygotowania do podniesienia kotwicy. Mamy pewne obawy. Wygląda jakby kotwica zaklinowała się między sporymi głazami na dnie. Szczęśliwie jednak wybieram łańcuch i kotwica idzie w górę. Ręką daję znać Errolowi, że jesteśmy wolni. Robimy rundę po kotwicowisku. James z żoną Marion z Balu życzy nam szczęśliwej drogi. Inni machają do nas i trąbią na pożegnanie. „ Do zobaczenia na Markizach!” Kilka mil i dostajemy orzeźwiający wiatr z pełnego bajdewindu a potem półwiatr. Gdy wychodzimy zza wyspy przychodzi baksztag. Dodatkowo prąd niesie nas. Bardzo przyjemna żegluga. Długa, łagodna fala oceaniczna nadaje sporo łagodności żegludze. Oby tak dalej. Życzymy sobie wzajemnie z Errolem dobrej i szczęśliwej żeglugi przez następny miesiąc. Tyle bowiem przewidujemy spędzić na oceanie w tym etapie. Wieczorem słyszymy w radiu At Play, który wypłynął 2 godziny przed nami. Niestety nie odbierają nas. Ich radio, lub raczej antena jest nieodpowiednia. Nie wierzę, aby próbowali komunikować się na niskiej częstotliwości (?). Tuż po 0000 słychać wokół prychanie. Delfiny czy wieloryby? Ktoś przez radio mówił, że żeglował przez sam środek dużego stada wielorybów. Oh, to może być niebezpieczne, szczególnie w nocy! Wiatr słabiutki, ale równikowy prąd dodaje nam przynajmniej 1,5w. W świetle połówki księżyca ocean faluje leniwie. 17.04 Piątek. Dzień 2. Wiatr prawie zupełnie zapomniał o nas. W jego poszukiwaniu żeglujemy trochę bardziej na południe. Czy marne 10w to zbyt duże wymagania? Wreszcie po zachodzie słońca łapiemy trochę wiatru. Oddycham lżej. 2100 – ciemna, bezksiężycowa noc. Ważniejsze, że wiatr spotkał nas na swojej drodze (lub odwrotnie, my znaleźliśmy wiatr). Robimy swoje 4,5 – 5w w fordewindzie. Miła spokojna żegluga. Kwadrans po 0300 Errol budzi mnie. ‘Potrzebuję cię na pokładzie. Tak na wszelki wypadek” – mówi zaniepokojonym głosem. Nie pytam co się dzieje. Wyskakuję z koi i wychodzę pospiesznie na pokład. Errol ze szperaczem w ręku, wskazuje na światło za rufą. Jakieś 250m za nami widzę coś, co wygląda trochę jak boja. „Od 20 minut płyną za nami’ – referuje Errol podając mi lornetkę. Rzeczywiście w ciemności rozpoznaję łódź. ‘Piraci? – pytam. „Nie wiem. Sam zobacz” – odpowiada. Spoglądam przez lornetkę. Łódź jakby przyspieszyła. Otwartopokładowa balia o niskich burtach z 3 – 4 ludźmi. Na wszelki wypadek schodzę pod pokład po moją maczetę zakupioną w Panamie. Mówiąc szczerze, nie przynoszę jej na pokład z myślą, że mogłaby stanowić szczególnie skuteczny środek obronny, raczej ku pokrzepieniu serc. Errol oświetla zbliżającą się łódź swoim szperaczem z 7500000 candle power. Teraz widać wyraźnie. To mała łódź rybacka z trzema osobami. Ciągną coś z wody. Są coraz bliżej naszej burty. Od ich łodzi, nie większej niż 6 – 7m, prowadzi cienka, zielona lina pod nasz kadłub. Wokół liny zawinięta jest nasza żyłka, którą holujemy z myślą o obiedzie. Rybacy rozmawiają między sobą. My między sobą. Wreszcie podejmujemy z pokładu Zephyra zieloną linkę. Teraz widać wyraźnie jak dziwnie nasza żyłka jest zawinięta wokół ich liny. Jasne jest, że ta lina zaczepiona jest o nasz kil, ale jakim sposobem zawinęła się wokół ich zielonej liny?! Rybacy przejmują swoją linę w miejscu połączenia z naszą żyłką. Obawiamy się, by lina nie wkręciła się w śrubę silnika. Tymczasem rybak tnie nożem własną linę. Rozdziela końce. W ten sposób uwalnia naszą żyłkę. Wiąże linę ponownie. Teraz łódź przyspiesza gwałtownie i przepływa tuż przed naszym dziobem, by znaleźć się po drugiej stronie jachtu. Jesteśmy wolni. Gentelmani w sztormiakach uśmiechają się przyjaźnie, machają do nas i odpływają życząc szczęśliwej drogi. Wszystko dzieje się ponad 100Mm od najbliższego lądu, od ostatniej wyspy na Galapagos. Jak daleko rybacy wypuszczają się na takiej małej łupinie?... Tymczasem na horyzoncie przed nami rozbłyski światła. Burza. Czy nas dosięgnie? 18.04 Sobota. Dzień 3 02°53.95S, 092°02.56W. Prędkość 4,3w, Kurs z GPS 230°. Wiatr 7-9w z NE. O 0600 słońce wschodzi w tym samym co o zachodzie kolorze. Czerwone. Burza, której rozbłyski widziałem w nocy, przyniosła jedynie niewielki deszcz i trochę szkwałów. Teraz wydaje się, że rozpłynęła się w świetle dnia. Nadal na horyzoncie kłębią się ciemne chmury, ale złowrogich światem nie widać. Podstawą diety na Zephyrze są makarony. Co prawda jest też i ryż, jednak jakoś dotychczas nie trafił na talerze. W przyrządzaniu makaronu stałem się zawodowcem. Przyznać jednak muszę, że powoli mam ich dość. Ziemniaków jest niewystarczająca ilość, by drastycznie zmienić dietę, więc... Układ z Errolem polega na tym, że ja gotuję, a w zamian dokładam tylko 25% do kasy za dokonane zakupy. Paliwo i woda są wyłącznym kosztem Errola. Układ ten pasuje mi, szczególnie, że został zaproponowany przez Errola. Inna sprawa, Errola kuchnia nie jest moja ulubioną, więc tym sposobem mogę jeść tak jak to mi odpowiada. Mimo to od czasu do czasu sytuacja ta daje mi się we znaki. Nie, nie dlatego, żeby gotowanie było zbyt uciążliwym zajęciem, lecz dlatego, iż bywają dni, gdy zupełnie nie mam „weny”. Po prostu nie wiem co wymyśleć. I nie chodzi tylko o Errola. On je wszystko co przygotuję. Chodzi o mnie. Co tym razem zrobić, aby nie zanudzić się. Ponownie zmieniamy kurs. Jeszcze bardziej na południe. Płyniemy odrobinę szybciej, ale to wciąż słaby wiatr. Fale nadal łagodne, jednak zdają się wyższe. Poza tym wiatr z baksztagu, a fale z bajdewindu. Ludzie! Gdzie ten obiecany wiatr!? Czytamy książki. Jest ich na Zephyrze cała masa. Jedyna polskojęzyczna książka, mimo starań w wolnym czytaniu, została już dawno pochłonięta. Teraz leci juz trzecia anglojęzyczna kniga. Rozleniwienie sięga zenitu. Co będzie dalej?... Ulewa! Wreszcie! Pierwsza, prawdziwa ulewa w czasie całego, dotychczasowego rejsu. Trochę szkwali, ale co tam. Rzucamy wszystko i wystawiamy nasze zasolone ciała na słodką wodę. Stoję pod bomem, gdzie największe skupisko spadającego deszczu. Byłoby najlepiej stać pod nokiem bomu, ale ten wystawiony jest zbyt daleko poza burtę. Przecież w końcu płyniemy baksztagiem. Tak, wreszcie jacht i my dostaliśmy solidną porcję słodkiej wody. Po zachodzie słońca w dalszym ciągu deszcz i szkwały. Gdy wreszcie docieram do mojej ‘jaskini” w forpiku, by zażyć nieco snu przed następną wachtą, czuję się jak piłka w grze. Zawodnik próbuje ominąć przeciwnika. Jak to się kiedyś mówiło „okiwać go”. Prawa, prawa, leeewa, prawa i... hop w górę. Próbuję się zaształować w poprzek, ale gdzie tam. Gdy już prawie, wydaje mi się, że jest w miarę dobrze, bum!!! Następna duża fala podrzuca mną. Głos Errola wzywa mnie na moją wachtę. „Peter, your watch”. Ubieram się. Wychodzę na pokład. Errol podaje mi herbatę. Tak sie umówiliśmy. Gdy on wstaje na wachtę, ja robię mu kawę. 19.04 Niedziela. Dzień 4 Ranek nie przynosi zmiany. Może jedynie fakt, że widać co się dzieje dookoła. Płyniemy 7 – 7,5w na zachód. Wiatr z baksztagu SEE, 25 –30w (rzeczywisty). At Play poprzez SMS z telefonu satelitarnego informuje nas, że zerwał fał grota. Nie może go ufiksować ponownie. Fał uciekł do wnętrza masztu. Decyduje się płynąc tylko na genui. Może mógłby zastąpić fał topenantą, jednak nie znamy szczegółów ze względu na niemożność połączenia radiowego. Komunikacja SMS pozwala na krótkie wiadomości. At Play jest 30Mm za nami. Jest 1030, a wydaje mi się jakby to był wieczór. Na północy ciemne chmury. Za rufą trochę jaśniej, ale też niebo pokryte jest szarą warstwą. Od południa niebo miejscami błękitne, ale i tam skłębione obłoki rozbudowują się. Znów w powietrzu wisi deszcz i szkwały. Pełen baksztag przynosi trochę mniej rock’n roll’u niż w nocy, jednak nieregularne fale, czasem dość spore nie dają wytchnienia. Znów pada. Gdyby wierzyć GRIB file’om, taka deszczowa aura ma się utrzymać aż do Markizów. Powyżej 3°S, uczone księgi podają, jako sztormowy rejon, aż do 6°S. Wieczór przynosi trochę wytchnienia od deszczu i szkwalistych porywów. 20.04 Poniedziałek. Dzień 5 Noc mija w miarę spokojnie ze zmiennymi wiatrami. Żeglujemy dość szybko. Ranek przynosi uspokojenie Oceanu i spadek siły wiatru. Ponownie, po chyba 3 dniach, niebo jest błękitne i słońce znów grzeje. Tak lepiej. Jak zwykł mawiać jeden z moich przyjaciół żeglarzy; „Pycha przychodzi tuż przed upadkiem”. Co oznacza mniej więcej tyle co „nie mów hop, zanim nie przeskoczysz”. Tak więc w wolnym tłumaczeniu; „nie ciesz się zawczasu”. Przed wieczorem niebo ponownie zasnuwa sie gęstymi chmurami. Jestem gotowy na nadejście deszczu i silnego wiatru. Im słońce (niewidoczne bezpośrednio) bardziej chyli się ku zachodowi, tym chmury zdają się wyglądać bardziej groźnie. Są prawie czarne. System samoster – autopilot zostaje zastąpiony samym samosterem wiatrowym. (Przy okazji autopilot nawalił). „Zorro” idzie w odstawkę. Teraz rozświetla bladym światłem kabinę na rufie. Miejsce „Zorro” zastępuje skrzydło samosteru. Żeglujemy bez niespodzianek. Wiatr zmienia swój kierunek. Samoster zmienia kierunek żeglugi. Tak więc płyniemy zawsze z mniej więcej tym samym kątem w stosunku do wiatru. Jedyny problem polega na tym, że jeśli nie uważasz, płyniesz, ale nie koniecznie tam gdzie chcesz. Prędkość 6,5 – 7,5w. Ładna żegluga. Deszcz przychodzi gwałtownie, lecz nie trwa długo. Jednak wiatr systematycznie zmienia kierunek. Żeglujemy od NWW do SSW. Zaraz potem, ciach! Jakby nożem odcięty, wiatr zamiera. Silnik w ruch. Ja w koję. 21.04. Wtorek. Imieniny Bartosza. Dzień 6 Gdy rozpoczynam moją wachtę o 0000, ciągle płyniemy na silniku. Errol ustawił tak samoster, by sterował na wiatr pozorny wytwarzany przez ruch jachtu. Dość sprytne? Do czasu. Początkowo niebo trochę rozjaśnione. Widać sporadycznie gwiazdy. Potem ponownie ciemno zupełnie. Jedynie światła instrumentów nawigacyjnych rozświetlają mrok. Tej nocy żeglujemy z wiatrem ze wszystkich możliwych kierunków, by nad ranem utracić go zupełnie. Dopiero po 0800 ponownie się pojawia. Słońce przeplata się z chmurami. Płyniemy bajdewindem do półwiatru 5,6w z SWW. Jak to się ma do GRIB file’ów? Nijak! Większość zakupionych na Galapagos pomidorów znalazła swoje nowe miejsce za burtą. Niektóre cytryny podzieliły także los pomidorów. Nie ma co czekać, trzeba jeść ten stuff póki się do tego nadaje. Wysyłam życzenia imieninowe mojemu Synowi (SMS z tel. satelitarnego). Tęsknię za nim. Autopilot, mimo usilnych prób, nadal nie działa. Teraz jesteśmy zdani na samoster i sterowanie tradycyjne, ręczne. Przy bardzo słabym wietrze, samoster trochę głupieje. Linia kursu wygląda jak chód pijanego żeglarza. Również przy dużych falach, żegluga z użyciem samosteru jest raczej trudna. Rozglądam się dookoła. Ocean, Ocean... Ocean. Jacht wspina się leniwie na łagodną, lecz ogromną górę. Zostaje na niej przez jakiś moment, by majestatycznie zjechać w dół. Dziś minął 5 dzień w drodze na Markizy. Jeszcze tyle dni przed nami. Ciągle płyniemy, ale progres nie jest zbyt imponujący. Ocean zmienia kolor, zmienia kształt, przybiera to łagodny, to znów groźny wygląd. Inny za dnia i inny w nocy. To wciąż Ocean. Piękny i straszny. 22.04. Środa. Dzień 7 Od 0300 leje deszcz. Wiatr, jak co noc, zmienny. Od silnego do zanikającego. Ze wszystkich kierunków. Niech by tam i wiało (to akurat byłoby wskazane), ale ten ciągły deszcz?! Mój sztormiak chyba ma już dosyć. Czuję, że zaczyna przemakać. Spodnie OK, ale kurtka... Dłonie i stopy wyglądają pokracznie. Są pomarszczone od wody do granic możliwości. Czy sezon deszczowy się już zaczął? Nie. Tak tu bywa w okolicy Równika. Dobrze, że jest ciepło i nawet długotrwały deszcz nie powoduje wyziębienia. Wewnątrz jachtu 27,2°C i wilgotność powietrza 82%. Na zewnątrz niewiele lepiej, ale pada... Temperatura wody 28,4°C. Zebraliśmy do wiadra stojącego w kokpicie na rufie ok. 12 litrów wody deszczowej. Tak po prostu, bez żadnych specjalnych urządzeń do zbiórki wody. To woda zbierana od wczoraj. Czy daje to jako takie pojęcie o ilości H2O padającego na jacht? Na cholerę tyle wody na Oceanie?! Żadnemu z nas nawet nie chce się wychylić na pokład by sprawdzić kierunek wiatru i trym żagli. Patrzymy w komputer. „Eee, nie jest źle. Płyniemy na zachód” – mówi Errol. „Tak, i nawet speed jest do zaakceptowania. 4,8w” – wtóruję mu. Gdy patrzę na mój, wciąż mokry sztormiak (o czapce nie wspominam), nie zgłaszam się na ochotnika by wystawiać głowę poza suchą (w miarę) mesę. Takie warunki pogodowe na tym szlaku nie są niczym nowym. Prawie wszyscy żeglujący z Galapagos na Markizy „łapią się na to”. Nazywają to „Fenomenem tej ruty’ Dziwne, wielkie fale, porywiste szkwały pomiędzy słabym wiatrem, wahania temperatur, deszcz. To wszystko składa się na drogę na Markizy. Gdzieś tam, bardziej na południowy zachód, zwykle dostaje się ten stały wiatr, o którym ludzie mówią jako o najwspanialszej długiej żegludze. Wieczorem słaby wiatr z SEE. Oczywiście pada deszcz i od czasu do czasu szkwali. Wreszcie przed 2000 ponownie zamiera i gdyby nie prąd, ok 1,5-2w, niechybnie byśmy stali. Włączam silnik i „gnam na gazie” na południe. Musimy w końcu złapać ten obiecany wiatr. Po niespełna godzinie, przychodzi. Stawiam żagle. Mogę utrzymać kurs na południowy zachód. O to właśnie chodzi. Jacht nabiera prędkości 5-5,5w. Ciągle pada. Nie mam zbyt wielkiej nadziei, że siła i kierunek wiatru się utrzymają. W wiadrze na rufie jest już dobre 20 l wody. Reszta wypływa na zewnątrz w trakcie kołysania jachtu.

Galapagos - Markizy. Tydzień 2

23.04. Czwartek. Dzień 8 – mija 1 tydzień żeglugi z Galapagos na Markizy Aż boję się cieszyć. Czyżby to było to? Wiatr, stały, z odpowiedniego kierunku? O 0100 ciągle żeglujemy 5w na południowy zachód. Czyżby? Poranek słoneczny. Chmury wydają się ustępować błękitnemu niebu. Wiatr ciągle stały, 10-15w, a my płyniemy z prędkością 6,5w. Zanim się coś zmieni, suszymy mokre ubrania. Przygotowuję trzeci, w tej wyprawie, list w butelce. Pozycja; 04°18S, 101°14W. O godzinie 1000 list ląduje w Oceanie, jak zwykle z nadzieją, że zostanie odnaleziony. „Just now” – jak mówi Errol. Te jego „just now’, na początku naszej znajomości wywoływało we mnie pewne zdziwienie, a nawet zamęt. Dla mnie, „just now”, było zawsze „właśnie teraz”, prawie jak „right now”. Jednak w Errolowym, południowo afrykańskim, angielskim, oznacza to „za chwilę”, „trochę później”. Nawet teraz, prawie po 3 miesiącach spędzonych na Zephyrze, ciągle się nabieram na to inne znaczenie. Ludzie, którzy nie są żeglarzami i ze słoną wodą nie mają wiele do czynienia, zwykle nie przypuszczają nawet, jak bardzo żeglarze boją się tej wody. Tak, słonej wody. I nie chodzi tu wcale o wielkie fale, potężne oceany i morza. Tych powinni się nie tyle obawiać, co szanować i wiedzieć kto jest silniejszy. Chodzi o wodę słoną, która dostaje się wraz z falą do wnętrza jachtu. Woda ta ma tę cholerną właściwość, że zawsze wskoczy w nie odpowiednim momencie na pokład. Raz zamoczone ubranie, koc, śpiwór czy materac, nigdy nie przestaje być mokry. Nawet gdy godzinami suszysz go na słońcu, w zetknięciu z ciałem jest zawsze wilgotny. Dopiero słodka woda, pranie, powoduje powrót do stanu normalnego. Wspominam o tym, gdyż właśnie, gdy piszę ten tekst, przez otwarte okno na fordeku (dotychczas chronione przez leżący nad nim ponton) wdziera się całkiem spory strumień tejże słonej wody! Rzucam się na ratunek, lecz jest już po „regatach”. Materac, poduszki i coś tam jeszcze, jest już mokra. Wielka sprawa?! Była mokra i przedtem! Teraz jednak dostała odpowiednią porcje, aż do ... Australii. Próbuję zamoczyć poduszki w słodkiej wodzie uzbieranej z deszczu, jednak co do materaca sprawa jest bardziej skomplikowana. Nie prędko znajdzie się miejsce, gdzie taki sprzęt będzie można zamoczyć w słodkiej wodzie. Na deszcz nie zamierzam go wystawić. O tak! Żeglarze nie lubią słonej wody..., szczególnie, gdy nie jest na swoim miejscu. 24.04 Piątek. Dzień 9 Godzina 0000. Wiatr 7-10w (Za każdym razem gdy mówię o sile wiatru, mam na myśli „apparent wind”. Wiatr, który jest „odczuwalny” przez płynący jacht i który wpływa na żagle – pozorny. Rzeczywisty wiatr, w zależności od kursu, bywa znacznie silniejszy) Pozycja: 4°24S, 102°19W. Prędkość 5w. Kurs GPS - 240°. W nocy ponownie deszcz i niewielkie szkwały przynoszące zmiany kursów. Rano, początkowo wiatr tężeje, by po 1000 ucichnąć na tyle, że decydujemy się uruchomić silnik. Ciągle płyniemy na południowy zachód. Mówią, że na 6°S złapiemy ten oczekiwany równy wiatr. Tracę nadzieję, że taki w ogóle tu istnieje. Wbrew „The Pacific Crossing Guide” oraz innym mądrym księgom, wiatr nie pojawia się. Nie ten i nie taki. A już miałem nadzieję. Prawie dwa dni ładnie wiało. Nawet słońce było. A tu znów bida! Każdy twierdzi co innego. Jedni, że na 3°S, inni, że na 5°S, a teraz słyszę, że może na 6°S! Jak tak dalej pójdzie wylądujemy nie na Markizach, ale na Wyspach Wielkanocnych. Dokładnie taki teraz mamy kurs! Po 1,5 godzinnej żegludze silnik – żagle, łapiemy wiatr i w bajdewindzie płyniemy 6,5w. Temperatura wzrasta. Słońce pali. Nie cieszymy się tym wiatrem zbyt długo. Szkoda. 1530. Po lewej burcie widać nowy, nadchodzący szkwał i deszcz. Przygotowuje się do jego nadejścia. Errol postanowił wziąć prysznic i wali prosto w kierunku szkwału. Zachciało mu się kąpieli. (3 dni padało!) Siedzi na burcie z gołą d… i szamponem w ręku. Uważam, że powinniśmy się zarefować i być gotowym do zmiany kursu. „Why?” pyta Errol. “Because, this is a good sailing practice” - odpowiadam. “If you want…?” – retorycznie pyta Errol. Refuje genuę. Zaraz potem dostajemy pierwszy “strzał”. Jest silny i znacznie przechyla jacht. Idziemy bajdewindem. Uważam, że powinniśmy wykorzystać ten wiatr i płynąc bardziej na zachód, a nie bez sensu walić na południe pod falę, która coraz bardziej wzrasta. „Ale ja chcę shower” – mówi Errol. Zaraz potem „shower” przychodzi. Jacht dostaje „speedu”. Fala przestaje być wysoka, za to Ocean staje się stalowo biały. Odpadamy do baksztagu. OK. Teraz możesz brać swój „shower”. Gdy wiatr się stabilizuje i ja biorę deszczowy prysznic. Całość trwa może 30 minut i znowu wracamy na kurs. Pomiędzy wielkimi, łagodnymi falami powstały krótkie, strome. Jednak nie załamują się. Nie wiedziałem, że w języku angielskim rozróżnia się fale załamujące się – „waves” i fale niezałamujące się – „swells”. W naszym języku mówimy zasadniczo o „falach” jako takich (nawet jeśli nazywamy je np. „martwa fala”, to zawsze jest to fala) Pojawiły się małe czarne ptaki. Przypominają jaskółki, jednak ich ogony, z białą plamką, nie są rozwidlone. Co takie maluchy robią tu, tak daleko od lądu? Kolacja. Znowu robię makaron. Fale kołyszą jachtem. Boję się, że wszystko wyląduje na podłodze, jednak udaje się utrzymać gary na pozycjach. Z pełnym żołądkiem łatwiej rozpoczynać swoją wachtę. Wieje 23w. Płyniemy 7w, trochę zarefowani. Kokpit mokry. To będzie długa noc... Noc rzeczywiście jest czarna jak smoła, ale pierwsza jej część mija na bardzo miłej i szybkiej żegludze. Kokpit co prawda mokry, a wewnątrz temperatura 28°C i wilgotność 80% (jak zwykle), ale to wszystko lepsze niż ciągły deszcz i brak wiatru. Przy tym wszystkim czas umilam sobie następną lekturą „Greenwich to the Dateline” - Rory and Sandra Burke. 25.04. Sobota. Dzień 10 Rano budzi mnie gwałtowny hałas. To te cholerne narzędzia, które Errol trzyma przy wejściu do mojej kabiny. Z mojego punktu widzenia (użytkownika koi w forpiku), to najbardziej nieodpowiednie miejsce na to. Teraz gdy jacht kołysze się, wszystko lata i dzwoni niemiłosiernie. Wychodzę na pokład. Spory wiatr i jeszcze większe fale. Sprawdzam kurs. 180°! No nie, przecież my powinniśmy płynąć 270°. Jacht płynie półwiatrem. Dostajemy lanie z prawej burty. Genua zrolowana, a grot nieruszony. ‘Dlaczego nie płyniesz baksztagiem, z wiatrem i do celu” – pytam naprawdę zdziwiony. Próbowałem, ale za duży rock’n roll’ – odpowiada Errol. Ja jestem „rock” a ty „roll” – myślę sobie. „Załóżmy ref na grocie i dalej, jazda wracajmy na kurs. – sugeruję. Widzę, że ta sugestia nie jest do końca w smak Errolowi (zdaje się, że nie lubi zbyt pełnych kursów), ale bierzemy się do dzieła. Wokół zrobiło się biało. Leje i wieje. Refowanie na Zephyrze jest dość proste, ale efekt zawsze nie jest doskonały. Nie ma to jak stara, dobra metoda. Efekt zwykle jest znacznie lepszy. Samoster nie daje rady. Staję za sterem. Teraz Errola twarz zaczyna przybierać spokojny wyraz. Siada w zejściówce poza granicą deszczu i zasypia. Tymczasem ja, spokojnie żegluję z wiatrem w baksztagu (tego zawsze sobie życzymy, prawda?) na zachód, na Markizy. To ciekawe, że jeszcze na Galapagos, niektórzy mówili o tym przejściu jako o „Milky Run”. Nawet słyszałem opinię, jakoby te 3000Mm dla niektórych było najlepszą, najbardziej komfortową drogą. „Milky Run”? Może dlatego, że aż tak biało od grzywaczy? 26.04 Niedziela. Dzień 11 0730. Pozycja 06°28S, 107°01W Moim zdaniem powinniśmy już cofnąć wskazówki zegarów o godzinę. Całą noc dość ostro wieje z ESE. Szybka żegluga w baksztagu 6,5 – 8w. Fale spore. Mięśnie brzucha napięte. Do celu jeszcze 1902Mm. Mam nadzieje, że teraz pójdzie z górki. 27.04 Poniedziałek. Dzień 12 Wczoraj zegar jachtowy został cofnięty o godzinę. Wreszcie! Czas, aby o 0600 był świt, a nie ciemnica zupełna. Myślę, że od wczoraj lub od soboty żeglujemy nareszcie tak oczekiwanym passatem. Ciągle 5-7w na dość sporej fali. Przy tej prędkości, przebiegi dobowe są całkiem dobre. Oczekujemy jedynie na odrobinę spokojniejszą wodę. O 1000 jesteśmy na pozycji 06°58S, 109°43W, prędkość 6,7w, wiatr ESE 15-20w, kurs GPS 250°. Do celu pozostało 1740Mm. Rano na pokładzie naliczyłem 6 ryb latających. Może by tak zrobić z nich przynętę? Jakoś nie możemy doczekać sie ryby na obiad. Może zbyt szybko płyniemy? Od czasu do czasu mamy też „atak” kalmarów na pokład. Zupełnie nie mam pojęcia, jak te stworzenia mogą tak wysoko lądować na jachcie. Ostatnio znalazłem jednego na kolumnie steru! Przecież nie idziemy tak „mokro”. Gdyby pozbierać je zaraz po tym, jak trafiają na pokład, można by zrobić całkiem dobre frutti di mare. Jednak po jakimś czasie przebywania na deck’u, stają się wysuszone i nawet trudno jest odkleić od pokładu. Gdy mówię o stworzeniach; nie mogę wyjść z podziwu obserwując ptaki. Sposób w jaki szybują między falami. Zupełnie jakby robiły to dla zabawy. Najbliższy ląd jest ponad 1700Mm stąd (nie licząc tego bezpośrednio pod nami – ok. 3km), a one, w pełni sił. Fantastyczne! Noc. Przyjemna żegluga w passacie. Niebo pełne gwiazd. Od czasu do czasu pojawia się niewielka chmura, ale na szczęście nie przynosi ani deszczu, ani szkwału. Noc to najlepszy czas na spotkanie z własnymi myślami, refleksjami. Ta noc jest szczególna. Niedługo mija 4 miesiąc odkąd wyruszyłem z Domu, by spełnić swoje marzenie. 4 miesiące!? Niby nic, a wydaje mi się jakby to było tak dawno. Jakby przeminęła cała epoka. Lot na Galapagos. Spotkanie z Davidem i Santaną. Baltra i chłopaki z „Bombero Aeronautico”. Potem Floryda. Tomek i jego rodzina. Józek. Wreszcie Antigua i Zephyr. Errol, Tercius i potem Lizzie. Te wszystkie odwiedzane wyspy i miejsca. Dalej Panama i Indianie Kuna. I znów Galapagos. Teraz tu, w drodze przez Pacyfik mijają właśnie równo 3 miesiące spędzone na Zephyrze. Czy warto było?- zapytacie. Czy warto opuszczać ciepło rodzinnego Domu? Opuszczać ukochaną żonę, przyjaciół, polski chleb i pachnącą kiełbasę i ruszać w nieznany świat, by dogonić marzenia? Tak, warto. Warto podążać za marzeniami. Warto próbować je realizować, by później móc spojrzeć na siebie w lustrze i wiedzieć, że zrobiłem coś ekstra. Więcej niż tylko żyłem. Chcę wiedzieć, iż mimo trudu, czasem zwątpienia, tęsknoty i zmęczenia, będę mógł wrócić „z tarczą” i na stare lata opowiedzieć wnukom, jak ich dziadek płynął na Dużym Kole, by spełnić swoje marzenie.. 28.04 Wtorek. Dzień 13 Budzę Errola na jego wachtę. Człapie zaspany do toalety. Jedną ręką przytrzymuje się relingu po prawej stronie drzwi. Drugą ręką otwiera je. Jedną ręką zmienia pozycję od relingu do drzwi, a drugą sięga do relingu wewnątrz kibelka. Teraz krok do środka. Oczekiwanie na przechył jachtu. Drzwi przymykają się same. Kawa gotowa. Gdy Errol jest już w kokpicie, podaję mu ją ;”Czy możesz uwierzyć, jak szybko mijają lata? Teraz jesteś starszy o rok. Happy Birthday, Errol”. – tymi słowami zaczynam 28 kwietnia. Errol, w pierwszej chwili zaskoczony, ripostuje; „To również Twoja rocznica. 3 miesiące na Zephyrze”. Podaję mu rękę. ’Miłej wachty” – mówię jak zwykle. „Śpij dobrze” – odpowiada Errol. Przed zachodem słońca, Errol wyciąga ze swoich zapasów czerwone wino południowo - afrykańskie. Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek to zrobi. Jacht pięknie tnie fale, a my siedzimy w kokpicie, pijemy wino i obserwujemy zachód słońca. Co za cholernie romantyczna sytuacja?! Podwójna celebracja. Urodziny Errola (54) i 3 miesiąc mojej żeglugi na Zephyrze. Jednak czy wszystko jest OK? Okaże sie wkrótce. 29.04 Środa. Dzień 14 Dzień przyjemny. Żegluga dość równa z prędkością ok. 6w. Kurs mógłby być lepszy, bardziej na N, niż na NSN, ale to da się naprawić. Do celu pozostało 10-12 dni. Odezwał sie At Play. Naprawił zerwany fał i teraz nabiera prędkości. Z jego SMS’u wynika, że są ok. 80Mm przed nami, bardziej na północ. Płyną mniej więcej tym samym kursem. Szkoda, że nie możemy pogadać ani przez VHF, ani HF. Po zawietrznej, w oddali, ledwie widoczne, blade światło! Przez lornetkę przebiegam po linii horyzontu. Jest!!! Teraz dość wyraźnie widzę światło. To musi być „Imagine’. Amerykański jacht, który zgłaszał się przez HF. Małżeństwo z wydaje się 9 letnim synem. Chłopak połknął srebrną 25-centówkę. Przestraszeni rodzice szukali porady. Errol wzywa Imagine. Jego głos przybiera innej barwy. Słowa stają się pełne medycznego „bla -bla”. Amerykanie nie rozumieją o co pyta Errol. Wreszcie pytają czy jest lekarzem. „Negative. I’m orthotist and prosthetist”- wyjaśnia Errol starając się być dobrze zrozumianym. Przez zniekształcenia radiowe, brzmi trochę dziwnie jak... Jednak na szczęście chyba zrozumieli prawidłowo. Gdy ponownie przykładam lornetkę do oczu kilka minut później, światła nie udaje mi się odnaleźć. Zniknęło za horyzontem. Jacht bardzo „myszkuje”. Od 240 do 270. Wydaje mi się, że moje ręczne sterowanie byłoby znacznie bardziej precyzyjne. Na Bergu, „Babcia” (tak nazywa się samoster „Babcia Viktoria”) chyba pracuje lepiej. Mówiliśmy, że nikt tak nie trzyma kursu jak Babcia. Może na Zephyrze jest inaczej, bo samoster nie ma swego imienia? Biedny bezimienny. „Enstein”, odnosi się do zestawu samoster – autopilot. A ten aktualnie nie działa. No tak, ale jakie imię powinno nosić urządzenie, które teoretycznie trzyma kurs, ale biega na boki?

Galapagos - Markizy. Tydzień 3

30.04. Czwartek. Dzień 15 Pozycja; 08°49S, 116°30W Po 2 tygodniach całkowity przebieg liczony z Galapagos wynosi 1783Mm. Tak wiec średnia dobowa to 127Mm. To zupełnie przyzwoity rezultat, biorąc pod uwagę bardzo kiepski początek. Do celu pozostało jeszcze 1323Mm (godz. 1435). Od rana porzuciliśmy kurs baksztagowy na rzecz fordewindu. Żagle na „motyla” jak zwykle wyglądają efektownie, jednak samoster wiatrowy nie daje tego komfortu. Jak dla mnie nie ma sprawy. Płyniemy do celu, jednak Errol narzeka, że spanie w tym rozkołysie nie będzie przyjemne. Idziemy na kompromis. Po zmroku zamierzamy zmienić kurs ponownie na baksztagowy – bardziej na południe. W ten sposób w dzień będziemy nadrabiać straty z nocy, gdy zachodzimy zbyt nisko względem celu – Hiva Oa. Plan zmiany kursu podczas nocy został tymczasowo zawieszony. Tak więc, podczas nocnej wachty, płynę fordewindem. Księżyc kładzie wyraźny, jasny blask na wodzie. Prześwietla oba żagle dodając niesamowity, spektakularny efekt. Ach, gdybym potrafił uwiecznić to na zdjęciu. 01.05.Piatek. Dzień 16 Jeszcze jeden wspaniały wschód słońca. Na zachodzie zgromadziły się chmury pchane passatem. Czerwony wschód zmienia barwę nieba i Oceanu. Po całodobowej żegludze fordewindem, nabraliśmy na tyle wysokości, aby ponownie wrócić do baksztagu i popłynąć ostrzej. Jednak nowe GRIB file przynoszą nieoczekiwane prognozy. Na drodze znów słabe wiatry. Trzeba uciekać bardziej na północ. 02.05 Sobota. Dzień 17 Powoli i jeszcze nie dość istotne, ale zaczynają się braki w zaopatrzeniu. Skończyło sie mleko, które w ogromnych ilościach pochłania głównie Errol wlewając je do kawy. Nie pija nic innego poza kawą. Pytanie o śniadanie zwykle nasuwa myśl o chlebie. Tak, chleb nasz powszedni. Powinniśmy pisać go z dużej litery. Nauczyliśmy się, że jest zawsze dostępny, lecz tu na jachcie, z dala od możliwości dokonania zakupów, pozostaje jedynie zrobić go samemu. Jednak, jak się okazuje, mąki wystarcza jedynie na chleb co drugi dzień. Ten mały chlebek, który piekł Errol, zjadany jest zwykle jeszcze tego samego dnia. Trzeba zacząć trochę kombinować. Tak więc, śniadania zaczynają przestawać je przypominać. Jednak ważniejsze, by coś wpakować do żołądka. Errol postanowił wymienić pokrycie podłogi na zakupione, jeszcze w Panamie, linoleum (kwadraty linoleum przypominające drewnianą klepkę podłogową). To naprawdę wydaje się lepsze niż ta cholerna, wiecznie brudna wykładzina dywanowa. Teraz z zardzewiałym, ale ciągle ostrym nożem, oddziela wykładzinę od sklejki stanowiącej podłogę wewnątrz jachtu. Czy nie prościej i lepiej było, właśnie tę sklejkę, wyszlifować, polakierować i użytkować jak na wielu innych jachtach? Oczywiście nie tu, na Oceanie, ale tam, w Afryce, przed wypłynięciem? Według Errola, wykładzina zdjęta z podłogi posłuży, jako zabezpieczenie pod kontenery ufiksowane na obu burtach. Złe doświadczenia z żeglugi w czasie sztormowej pogody na Morzu Karaibskim spowodowały, że Errol również wcześniej zakupił rodzaj łazienkowej maty. Teraz ona, odpowiednio przycięta, stanowi podłoże ochronne dla kontenerów. Pokład ma „antypoślizgową” powierzchnię wykonaną domowym sposobem z mieszaniny piasku i jak sadzę, kleju. Ta właśnie chropowata powierzchnia była bezpośrednią przyczyną przetarcia dna plastikowych kanistrów. Teraz Errol ponownie zamierza zabezpieczyć kanistry, jednak czy wykładzina dywanowa z podłogi jest odpowiednim materiałem dla oceanicznych warunków? Nie sadzę. Piekę chleb. To ma być jakaś prosta receptura wyszperana gdzieś przez Errola. 2,5 kubka mąki, 1,5 płaskiej łyżeczki proszku do pieczenia (tego sie obawiam), 1 łyżeczka suchych drożdży, 1 łyżeczka soli, 2-3 łyżeczki cukru. Wymieszać. Dodać 1/3 kubka piwa (co za szaleństwo, tak używać szlachetny trunek?!), 1 zimnej wody i łyżka stołowa oleju. Teraz wszystko wymieszać i odstawić w formie do wyrośnięcia. Errol ma silikonowa formę, którą umieszcza się w metalowej. Nie wymaga tłuszczu. Za to metalowa forma wymaga wymiany. Zupełnie pordzewiała. Po wyrośnięciu ciasta w formie, całość ląduje na 45 min w piekarniku, w temperaturze ok.200°C. Zobaczymy co z tego wyjdzie. Mówiąc nieskromnie; chleb udał sie wyśmienicie. Możecie być ze mnie dumni! 03.05. Niedziela. Dzien 18 Od czasu do czasu rozmawiamy z Errolem o tym, co kto najbardziej chciałby zjeść. Errol niezmiennie wizualizuje; „Big, nice hamburger” Zawsze ta wizja budzi w nim uśmiech. We mnie raczej zdziwienie. Ja mówię wtedy o „big nice steak”. Nie wiem jak mu powiedzieć, że zjadłbym polski żur, lub barszcz czerwony z uszkami, albo zwykłego, polskiego schaboszczaka. I mielonym bym nie pogardził (jeśli moja mama by go przygotowała). No, cóż, to są właśnie różnice kulturowo – kulinarne (lub osobowe). Wiatr słabnie. Stawiamy genaker (50-60m2). Errol nazywa ten żagiel „Magy” od Margareth. Mówi, że jak wszystko idzie dobrze, Magy spisuje sie pięknie, ale gdy jej coś odbije, jest jak nieznośna baba, kręci się wokół sztagu i nie chce wrócić na swoje miejsce. Jest zazdrosna o inne żagle i nie chce z nimi współpracować. Rzeczywiście, Mag nie pracuje dobrze ani z genua, ani z grotem. Powód jest prosty. Te żagle zabierają jej więcej wiatru niż same dają prędkości. Na samym genakerze płyniemy 5w przy 6-7w wiatru pozornego (zapewne pomaga nam prąd). Do celu pozostało 980Mm. Alarm! Ryba na haku! Jest większa niż poprzednia. Też dorada. Niestety, jakieś 20m od rufy, ryba wykonuje potężne salto nad wodą i ... odpływa. Wyciągamy przynętę. Oba haki złamane. Pozostały tylko marne resztki. Nie mamy więcej tego typu haków. Zakładamy więc 2, około 5-cio centymetrowe, pojedyncze haczydła. Nie mam zbyt wiele optymizmu, że cokolwiek uda się złowić na tak wielkie haki z tak niewielkim woglerem. Tymczasem na szczęście mamy w lodówce jeszcze spory zapas ryby z dnia wczorajszego. Spora ilość dorady leży w marynacie. Smażę część. Dwa spore kawałki zjadam na surowo. Ludzie! Jak ona wspaniale smakuje. Zarówno usmażona, jak i na surowo. Errol nie jest zwolennikiem surowej ryby. W restauracjach sushi, mówi, kasują grubą forsę i nawet nie usmażą tego co dają”. Ja jestem innego zdania, a teraz tu na Pacyfiku, utwierdzam się w przekonaniu, że surowa ryba jest doskonała. Jeden warunek; musi być świeża. A świeższa niż ta tu, nie może być. Genaker „Magy” pracuje bardzo dobrze, lecz wiatr ciągle słabnie. Czas uciec bardziej na północ. W innym wypadku, jutro przyjdzie nam płynąć na silniku. Zmieniamy zatem hals. Trochę zabawy z przestawianiem Magy na lewa burtę i znowu ten wielki żagiel ciągnie nas na przód (choć nie koniecznie do celu). Znowu alarm! Tym razem sprawa jest poważna. Ryba naprawdę spora, ciężka i walczy. Zwijamy żyłkę pomiędzy knagą na rufie, a kabestanem na sterburcie. Prawdę mówiąc, aż boję się o ręce. Słyszałem o gościu, któremu w takiej sytuacji, żyłka przecięła rękę do kości. Na szczęście był jedynie dzień drogi od Galapagos i mógł zawrócić. Tak więc ciągniemy. Wreszcie jest na platformie rufowej. Próbuję jeszcze walczyć. Jest naprawdę spora i ciężka. To tuńczyk. Według mojej szybkiej kalkulacji, wystarczy na minimum 3 - 4 dni. Gdy wydaje się, że walka jest zakończona, Errol próbuje wciągnąć rybę do kokpitu. Winduje ją w górę. Trach! Stalowa linka łącząca żyłkę z woglerem pęka i ryba z wielkim hakiem i jednym z ostatnich woglerów odpływa. Ach, szkoda. 04.05. Poniedziałek. Dzień 19. Na Markizy ciągle daleko – 900Mm. W zależności od prędkości jachtu, GPS pokazuje różne czasy osiągnięcia celu. Jakieś 2 dni temu pokazywał 8 dni. Teraz znów 10! To frustrujące. Ponownie zmieniamy kurs na zachodni. Teraz Magy lepiej ciągnie. Pomaga nam prąd oceaniczny. Idę spać. Tym razem wracam do koi w forpiku. Mam juz dość budzenia się z obolałym grzbietem i zdrętwiałymi nogami. Teraz rozumiem dlaczego Lizzie tak narzekała. Koja jest nie tyle za ciasna co twarda i zdecydowanie niewygodna. Na dużej fali, noc, czy dwie, nawet kilka, można lepiej się zaształować, jednak po dłuższym czasie koja w mesie staje się udręką. 05.05. Wtorek Dzień 20 Słabo wieje. Ciśnienie spada. Temperatura powyżej 30°C. Ciężko mi się oddycha. Zbierają się chmury. Gdy wychodzę na moją wachtę o północy, jacht w bardzo dużym przechyle. Wiatr gwałtownie napiera na genaker. Zanim Errol schodzi z wachty postanawiamy zrzucić Magy. To ostatni moment. Zaczęło się. Obawiałem się, że to będzie w nocy. Cieszę się, że jesteśmy jeszcze razem na pokładzie. Mag na szocie halsowym wypuszczona kilka metrów od prawej burty. Errol próbuje „zgasić” genaker. Tymczasem wiatr jeszcze bardziej przybiera na sile. Ostatecznie worek ściąga Magy. Teraz gdy jest w swoim „tunelu”, ja luzuję jej fał. Generator wiatrowy oszalał. Wyje jak diabli. Wreszcie Magy opanowana. Stawiamy genuę i z wiatrem ciągniemy naprzód. 06.05. Środa. Dzień 21 Rany! To juz 3 tydzień przeleciał!? Jak długo jeszcze? 6-7 dni? A może 10?Tak naprawdę nie można być pewnym. Znowu księżyc w pełni rozświetla fale i pokład Zephyra. Żeglujemy fordewindem 5,5 – 6,5w. Do celu 600Mm. To był całkiem przyjemny dzień. Atmosfera na jachcie wydaje się wracać do normy. Mam nadzieję, że to długoterminowa tendencja. Moje myśli krążą między moją drogą, a domem i rodziną. Tęsknica sokolica daje się we znaki. W jednej chwili gotowy jestem zawrócić i skierować się do mojej Itaki, w innej ciekawość pcha mnie za następny horyzont. Wyznaczam sobie cel minimum. Tahiti. Środek Oceanu Spokojnego. Perła Pacyfiku. Jeśli dotrę tam, będę usatysfakcjonowany. Marzenie zrealizowane. Zdecyduję wtedy, co dalej. Jacht kiwa sie z burty na burtę. Rzeczywiście ten kurs nie należy do najbardziej komfortowych i nie dziwię się, że Errol wolałby go zmienić, ale wydłużyłoby to czas dotarcia do celu. Tego nie chcę. Tak więc dalej jazda przed siebie.

Galapagos - Markizy. Tydzień 4

07.05. Czwartek. Dzień 22 Tknięty siódmym zmysłem, lub przebudzony w inny sposób, otwieram oczy 10 minut przed 0300, gdy rozpoczyna się moja wachta. Widzę jak Errol staje przed radiem VHF. Chwila wahania i ... „Sailing Vessel on my starboard. Sailing Vessel on my starboard. This is sailing vessel Zephyr. Do you copy me?” Cisza. “Jakis jacht w okolicy?” – pytam zdziwiony. W ciągu ostatnich 3 tygodni nie widzieliśmy żadnej jednostki pływającej w bezpośredniej bliskości, która dawałaby pewność, że to nie gwiazdy lub złudzenie. Teraz patrząc z pokładu Zephyra, widzę wyraźnie czerwone światło na topie masztu. Idziemy bezapelacyjnie na kursach kolizyjnych. Podekscytowani obserwujemy dość szybko zbliżający się jacht. Miły głos odzywa się po dłuższej chwili przez radio. To „Aquarius”. Gość spał na swojej wachcie. Jego żona usłyszała nasze wezwanie przez VHF. Na pokładzie 4 osobowa rodzina. Małżeństwo z 2 dzieci. Wymieniamy informacje o utrzymywanych kursach. Oba jachty zmieniają nieco swoje kursy i mijamy sie w całkiem bliskiej odległości. „Do zobaczenia na Hiva-Oa. No, cóż, rutyna. W czasie tak długiego przelotu, gdzie spotkanie na takiej ogromnej oceanicznej przestrzeni z innym jachtem wydaje się być wyjątkowo mało prawdopodobne, załogi wpadają w taką właśnie rutynę. Ich czujność osłabia się wyraźnie. Wniosek jest jeden. Podstawowy. Spanie na wachcie stanowi poważne zagrożenie i może być przyczyną nieszczęścia. Wiem, że Errol tak właśnie robi. Ułożenie poduszek w kokpicie wydatnie świadczy o tym, że gość śpi w czasie wachty. Również wczoraj, w drodze do toalety zajrzałem na pokład. Ciemno. Errola ani śladu w kokpicie. Rozglądam się na wszystkie strony. Nic. No, wywiało chłopa z pokładu! Serce wali mi jak młotem. Jak dawno mogło się to stać. Przed chwilą, czy może na początku jego wachty, prawie 3 godziny temu. Fala jest całkiem spora. Szybko schodzę pod pokład by spojrzeć na drogę jachtu i zapisać kurs powrotny. Jestem gotowy zawrócić jacht. Spoglądam jeszcze do kabiny Errola. Śpi w najlepsze, a Zephyr płynie bez opieki. Dzisiejsza noc pokazuje, że nawet tu, na środku Oceanu, nie można być pewnym. Gdyby tym razem obaj wachtujący żeglarze spali na swoich jachtach, kolizja byłaby pewna jak 2X2=4. Tej nocy gwiazdy spadają jak dojrzałe śliwki z drzew. Gdyby wszystkie pomyślane życzenia się spełniły... Minionej doby przepłynęliśmy 150Mm. Cały dzień ostro idziemy baksztagiem ok. 7w. Wieczorem ocean staje się bardziej wzburzony. Fale wzrastają. Wiatr 30 węzłów pcha nas zbytnio na południe. To potężne masy wody. Wszechogarniająca energia, która w jednej chwili ze spokojnych, łagodnych, długich fal, staje sie rozjuszoną, niepohamowaną siłą. Jacht jest dla niej okruchem, ledwie pyłem. Niczym. 30 węzłów. Nawet boję się myśleć o 50ciu. Może ktoś powie, że to nic takiego, ale dla mnie to dość niesamowite, że ponad 3 tygodnie nie widziałem żadnej istoty ludzkiej (wyłączając oczywiście Errola, którego widzę niemal 24 godziny na dobę).. Ta wyprawa daje mi wyjątkową szansę lepszego poznania samego siebie. Uzmysłowienia sobie co tak naprawdę jest dla mnie najważniejsze. Co się w moim życiu naprawdę liczy. Tu na Oceanie widzę wiele spraw bardzo jasno i wyraźnie. Bez zaciemnień i lustrzanych odblasków. Bardzo klarownie. Najważniejsza jest rodzina. Moja rodzina. Odkryłem też, że jestem zwierzęciem stadnym. Lubię ludzi i ich towarzystwo. Notuje także drobne fakty. Np. to, że nie pamiętam kiedy miałem na sobie ostatni raz buty. Nie liczę sandałów, które od czasu do czasu zakładam na lądzie. Notabene od ponad 3 tygodni nawet sandałów nie widziałem. Wiem też jak wygląda czerpanie przyjemności z żeglugi i oglądania wspaniałych miejsc. Wiem jak wygląda obawa i strach. Wiem jak złość i apatia. Wiem jak wygląda radość z nastania świtu i piękno zachodów słońca. Wiem jak smakuje spleśniały chleb. Wiem jak przyjemny jest piasek tropikalnych wysp pod stopami i jak przepiękny jest szafir wody. Wiem jak odczuwam głód i sytość, pragnienie, i sól na moim ciele. Jak zmęczenie i ból. Przypływy energii i radości. Smutek i żal. Tęsknota. Jak ważna jest chwila refleksji. Wiem co to znaczy marzyć i co oznacza marzenia realizować. Znam ich cenę. Tego nauczyła mnie ta podróż już teraz. Czy potrzebuje więcej nauki? ... Myślę, że osiągnąłem mój cel. (Jeszcze tylko chciałbym dotrzeć do Tahiti.) Tak naprawdę nie była nim żegluga dookoła świata. Duże Koło to przede wszystkim podróż do wnętrza samego siebie. Ostatecznie chcę zobaczyć miejsce, które przez wielu uważane jest za najpiękniejsze i do którego chcieliby ponownie pożeglować. Wyspy Polinezji Francuskiej. Miejsca ‘in the midle of nowhere”. Tahiti. 08.05. Piątek. Dzień 23 “Peter” – słyszę glos Errola. „Yes?” – odruchowo odpowiadam na wezwanie. „It is your time” – oznajmia Errol. Wstaję. To czas na moją “szychtę” w kokpicie. Ktoś naładował mi pod powieki tyle piasku, że jeszcze długo potem, gdy siedzę w kokpicie, nie mogę wyraźnie widzieć otoczenia. Księżyc wysoko. Cały czas rozświetla Ocean. Na koniec poprzedniej mojej wachty zmieniliśmy kurs na zachodni i znowu oramy w fordewindzie. Mimo, że genua na spinakerbomie, na fali nie pracuje zupełnie dobrze, jednak wydaje się, że lepiej się nie da. Prędkość 6w. Byle do celu. Temperatura wody w Oceanie sięga 28,7°C. Czy to normalne? Czy to globalne ocieplenie? 09.05. Sobota. Dzień 24 Wiatr znacznie osłabił się. Jedyny sensowny kierunek żeglugi to NW. Tym samym moment dotarcia na Hiva-Oa oddala się w czasie. Znowu. Jak to długa trwa. Przypominają mi sie słowa piosenki Jerzego Porembskiego; „...Ludzie! Ja morze kocham. Ja morze szanuję. Ja się na morzu bardzo dobrze czuję, lecz wożę z sobą tę kupę złomu, co bardzo lubi siedzieć w domu...” i potem; „... cielsko do powrotu zmusza, a znów na morze ciągnie dusza...” Czy to wymaga komentarza? Wiatr ciągle słaby, lecz przynajmniej płyniemy w dobrym kierunku. Wszelkie próby przyspieszenia z genakerem Magy spaliły na panewce. A to że wiatr za słaby, a to, że kierunek do bani. Tak czy inaczej Magy poszła do wora. Osobiście nie mam doświadczenia z genakerami i spinakerami. Jakoś nie było okazji. Nasze jachty nie często je mają, a czarterowe zwykle wcale. Errol też, jak wynika z mojej obserwacji, albo nie ma wystarczającego doświadczenia, albo brakuje mu cierpliwości dla tego żagla. 10.05 Niedziela. Dzień 25 Wiatru tyle co na lekarstwo. Inne jachty (At Paly, Honey Moon) juz dawno odpaliły swoje motory i teraz są już na miejscu. My ciągle w ślimaczym tempie wleczemy się z prędkością ok. 3w. Ocean prawie płaski. Słońce pali jak laser. “Sailing in the tropics is like married life. When things go well, life is perfect, but when things go wrong it can turn to sheer hell” – Tom Williams W końcu zapada decyzja o uruchomieniu silnika. Sprawdzenie oleju, wody itd. Zanim silnik zacznie warczeć, wskakujemy kolejno do wody. Ocean cieplutki, 28,7°C. Szybka myjka połączona z małym oczyszczaniem dna Zephyra. Teraz czuję się lepiej, czyściej. 11.05. Poniedziałek. Dzień 26 Cała noc na silniku. Do celu pozostało 131Mm. Jeśli się nic nie wydarzy, jutro koło południa powinniśmy dotrzeć do Hiva-Oa. Ocean jak oleista zupa. Słońce, mimo osłon z płótna przedziera sie przez szczeliny i daje ostro do wiwatu. Przed zachodem pojawiają się delfiny. Są mniejsze niż te atlantyckie (takie przynajmniej odnoszę wrażenie). Mają małe płetwy ogonowe. Ich wyskoki ponad wodę są bardzo widowiskowe. Cały spektakl trwa około 5 minut. Potem znikają powoli. Obserwuję kolejny zachód słońca. Słyszałem, że czasem tuż po nim, można zobaczyć „gren flash”, zielony błysk, poblask. Jest to dość rzadkie zjawisko. Właśnie teraz udaje mi się je zobaczyć. Ledwie dostrzegalny, jasnozielony flesz. Przez krótką chwilę. Prawie równocześnie gdy słońce chowa się za widnokrąg. Fantastyczne! Niebo teraz przybrało niesamowita barwę. Taki odcień niebieskiego koloru, który... jak to określić..., wydaje się zupełnie nierzeczywisty. Mleczny. Nie, nie potrafię. To domena kobiet, odpowiednie nazywanie kolorów (przynajmniej moja żona jest w tym dobra). Nie widziałem wcześniej takiego nieba. Było niebo błękitne (zwykle), czerwone, aż krwiste. Było ciemne i jasno szare, stalowe. Było także wręcz czarne. Ale takiego nieba wcześniej nie widziałem. Nie tylko w czasie tej żeglugi, tej podróży... Wszystko wskazuje na to, że to ostatnia noc przed dotarciem na Hiva-Oa. To ostatnia noc tego etapu, Galapagos – Markizy. Jest wyjątkowo rozgwieżdżona. Naprawdę piękna. Wielki Wóz wywrócony do góry nogami (kołami), Droga Mleczna, Krzyż Południa. Księżyc jeszcze się nie pojawił. Gwiazdy wyraźnie błyszczą na tle czarnego jak smoła nieba. 12.05. Wtorek. Dzień 27 Wreszcie jest! Hiva-Oa. Tuż przed wschodem słońca, jak zwykle oszałamiającym, odkrywam zarys wyspy. Najpierw dociera do mnie zapach tropikalnego lasu, potem w pierwszych promieniach słońca wyspa. Jedna, druga i potem trzecia. Hiva-Oa wygląda z wody drapieżnie ze swymi szczytami jak zęby rekina. Oto Markizy, po 624 godzinach, 3215Mm przebytych z Galapagos. Paul Theroux – „Markizy mają reputację najpiękniejszych wysp na powierzchni Ziemi. Ze względu na ich strome klify, kiepskie kotwicowiska i niewiele dobrych portów, tylko garstka jachtów przybywa tutaj.” My mamy to szczęście, by być jednymi z nich. Markizy pierwszy raz zostały opisane przez hiszpańskiego nawigatora Alvardo de Mendana w roku 1595 i nazwane Las Islas de la Marquesa, na cześć jego patrona, Markiza Mendozy. Pozostałości ruin na każdej z wysp są smutną pamiątką rozwiniętej społeczności liczącej przynajmniej 100 tysięcy ludzi żyjących tutaj. W XIX w , w wyniku porwań mężczyzn i ich niewolniczej pracy na plantacjach, liczba ludności spadła zaledwie do 6 tysięcy. Nawet dziś całkowita populacja nie przekracza 9 tysięcy ludzi. Hiva-Oa to miejsce ostatniego spoczynku Paul Gaugvin Znany francuski malarz impresjonista porzucił cywilizację na rzec Markizów. Przybywając tu w 1901 roku po wstępnej pracy nad konstrukcją Kanału Panamskiego. Swoje miejsce znalazł tu, w Atuona na Hiva-Oa. Zarówno ludzie jak i sceneria, szczególne światło i kolory zrobiły najwyraźniej na artyście duże wrażenie. W zatoce, w której kotwiczymy stoją 22 jachty. Według mojej oceny, wcześniejsze informacje jakoby zatoka była zatłoczona wydają się lekko przesadzone. Gdy tylko pojawiamy się na kotwicowisku, zjawia się Barbara i Patryk z At Play. Barbara, aż podskakuje z radości. To naprawdę miłe. Niedługo potem witamy się serdecznie z Honey Moon. Skwar. Oszałamiające odcienie zieleni. Ptaki. Na wyspie (tzn. w okolicy zatoki, w której większość jachtów kotwiczy) jest kilka sklepów z raczej niezbyt dobrym zaopatrzeniem.. Za to ceny przewyższają wszelkie wyobrażenie. Walutą są Franki Polinezyjskie (XFP). 80XFP za 1US$. Wspaniałe widoki i mili ludzie rekompensują ceny. Spora liczba tutejszych mężczyzn i kobiet ozdabia swoje ciała pięknymi , polinezyjskimi tatuażami. Na razie nie uwieczniłem żadnego z nich na zdjęciu, ale...

Hiva-Oa. Markizy. Polinezja Francuska

13.05. Środa - Hiva Oa, Markizy, Polinezja Francuska Wokół chmury i co chwila lekki deszcz. Ta zieleń wokół świadczy, że właśnie taki klimat jest typowy. Wysoka temperatura, spora wilgotność. Z Barbarą (At Paly) ruszam na poszukiwanie Internetu. Zamiast tego zbieram z drzew wielkie owoce mango. Internet jest dostępny po wykupieniu specjalnej karty. Najtańsza, 1,5h kosztuje 500XPF, czyli ok. 6$. Niestety mają tylko na 20h. „Może będzie jutro” – mówi kobieta za ladą. Może... Wieczorem spotkanie załóg przy dinghy dock. Miło. 14. 05. czwartek. Ciągle Hiva Oa W planie „clear in” na posterunku żandarmerii. Potem jeszcze pranie pod kranem na brzegu i czyszczenie kadłuba jachtu. Wieczorem zamierzamy opuścić wyspę i skierować Zephyra na Nuku Hiva (ok. 80Mm), tak aby jutro przed południem się tam znaleźć. Ma tam czekać na Errola przesyłka z częścią do zepsutego autopilota. Odprawa na żandarmerii nie przynosi sukcesu. Mówią jutro. Errol się wścieka. Nie tylko dlatego, że nie może się odprawić, ale również dlatego, że musi (jako obywatel kraju nie zrzeszonego w Unii Europejskiej) płacić kaucję ok. 2000US$ w gotówce. Mnie na szczęście sprawa nie dotyczy. Naszą rufową kotwicę straciliśmy. Stoimy na pożyczonej. Teraz, gdy czas wypływać jest sporo zabawy by podnieść obie kotwice w odpowiednim czasie, nikogo nie staranować i jeszcze oddać tę pożyczoną. Wszystko odbywa się w ulewnym deszczu. Ciężko i z emocjami, ale udaje się. Jesteśmy zmęczeni, bo kotwice ciężkie od mułu z dna. Wcześniej spędziliśmy sporo czasu na czyszczeniu kadłuba, więc ręce i plecy bolą. Kurs na Nuku Hiva

Nuku Hiva. MArkizy. Polinezja Francuska

15.05. Piątek. Nuku Hiva, Markizy, Polinezja Francuska Noc spokojna. Ok. 0730 wpływamy do dużej zatoki na Nuku Hiva. Wielkie góry okalają zatokę. Podobnie jak na Hiva Oa, wszędzie bujna zieleń. Jachtów niewiele. Nie znajduję żadnego polskiego. Ciągle nie przestaję mieć nadziei na spotkanie któregoś z nich. Znów spore problemy z Internetem. Przypuszczam, że następne wieści uda mi się przesłać dopiero z Tahiti, lub... po powrocie na Itakę.

Bond

16.05. Sobota. Nuku Hiva Budzę sie o 0600. Errol rozmawia z jakimiś ludźmi na temat targu warzywnego. Rozpoczyna sie o 0430 rano i tylko wtedy warto tam być. Później zostają tylko marne resztki. Kto chce tak wcześnie gonić na targ!? Robimy zakupy. Ceny praktycznie 10 razy wyższe niż w Panamie. Niektóre produkty jednak trzeba zakupić. Inne moglibyśmy sobie odpuścić, jednak Errol jest innego zdania. Na terytorium Polinezji Francuskiej (wspominałem o tym wcześniej), przybysze z krajów nie należących do Unii Europejskiej, muszą oprócz opłaty za wizę, uiścić także ‘bond” – kaucję w wysokości ceny biletu powrotnego do kraju z którego pochodzą (liczy się przedstawiany podczas „clear in” paszport). Errol nie zamierza płacić kaucji. W wyniku tego jesteśmy już na drugiej wyspie Polinezji Francuskiej bez odprawy. Jeśli również nie zrobi tego na Tahiti, mój powrót do domu przysporzy mi zapewne sporo problemów na lotnisku. Jak się bowiem okazuje, nie mogę się odprawić samodzielnie, bez jachtu. Tym samym jestem w kropce. Przecież nie pójdę na policję i nie będę im tłumaczył, że kolega nie ma zamiaru dokonywać formalnej odprawy i płacić kaucji, więc proszę o indywidualną odprawę. Kaucja jest zwrotna, ale traci się na wymianie kursów. Tego Errol pragnie uniknąć.

Polinezyjskie tatoo

17. 05. Niedziela. Nuku Hiva Wczoraj do zatoki wpłynął Newtsville, a dziś także Christine Anne. Na dziś planuję małą eksplorację okolic zatoki. Chciałbym też, o ile to będzie możliwe, „zapolować” z aparatem na tatuaże. Te, które widziałem dotychczas robią duże wrażenie. Typowe polinezyjskie wzory można zobaczyć na różnych częściach ciała tubylców. Zarówno nogi, ręce, barki, plecy, jak i głowy są ozdobione granatowymi tatuażami. Czasem można spotkać także ludzi z wytatuowaną twarzą. Chciałbym uwiecznić kilka z tych wzorów. Errol zostaje na jachcie, a ja wisłuję na lad. Na brzegu znajdują się kamienne rzeźby przypominające o korzeniach ludzi zamieszkujących te wyspy. Ruszam w głąb wyspy. Nie, niezbyt daleko. Jest upalny dzień (jak zwykle). Z aparatem w ręku staram się spojrzeć na Nuku Hiva od strony lądu. Zmierzam w górę. Jako, że jest niedziela nie ma zbyt wiele ludzi. Zresztą całą wyspę zamieszkuje zaledwie 1800 osób. Spory ich procent to ludzie młodzi. Widoki piękne. Gdyby tak jeszcze do zdjęć dało się dołączyć słyszane przeze mnie dźwięki. Śpiew ptaków oszołamia. Dodatkowo, prawie w każdym zakątku słychać piejące koguty. Wieś spokojna... Przyplątał się pies przybłęda. Nie opuszcza mnie na krok. Gdy ja się zatrzymuję, on przystaje i czeka na mnie. Gdy ruszam, on wydaje lekki pomruk radości i biegnie tuż przy mnie. Ktokolwiek widziałby nas razem, musiałby sądzić, że pies należy do mnie. Dochodzimy do miejsca, w którym widok na zatokę jest wystarczająco piękny, by zrezygnować z dalszej wspinaczki w tym skwarze. Gdy zawracam, pies wyraźnie jest zadowolony. Schodzenie jest jak zwykle trudniejsze. Nogi odwykły, przez te tygodnie żeglugi, od tego rodzaju wysiłku. Gdy przekraczamy niewielką rzeczkę, pies postanawia pozostać przy wodopoju. Dalej idę sam. Czas „zapolować” na tatuaże. Sprawa nie jest trudna. Polinezyjczycy są przyjaźni i gdy pytam o zgodę na zrobienie zdjęcia, zawsze chętnie pokazują swoje małe i duże arcydzieła. Spodziewam się jeszcze przed opuszczeniem wyspy uwiecznić kilka innych tatoo. Przed powrotem na jacht wylewam na moją głowę kilka litrów zimnej wody. Przydaje mi się to orzeźwienie. Teraz mogę powiosłować na Zephyra. Noc zapada gwałtownie.

Ostatni dzień na Nuku Hiva

.05. Poniedziałek. Ostatni dzień na Nuku Hiva Drugą noc z rzędu na francuskim jachcie Seakadelic kotwiczącym obok odbywa się impreza. Muzyka na full (jeśli można nazwać to muzyką). Hałas jak diabli. W nocy dźwięk niesie się bardzo łatwo. Pierwsza noc, nie bez trudu, ale jakoś przetrwałem. Jednak ta miniona była naprawdę trudna do zniesienia. Odwykliśmy od hałasu. Nie wspominając o tym, że ta tak zwana muzyka to straszna sieczka. Przypominam sobie o stoperach do uszu, które dostałem w samolocie. Pomagają do czasu, gdy jeden z nich znika w ciemnościach i nie mogę go odnaleźć. Gdy juz prawie zasypiam, dzwoni telefon. Numer prywatny. Spoglądam na zegarek. 0320. przy okazji, Markizy to interesujące miejsce ze względu na lokalny czas. Zwykle przekraczając strefy czasowe, cofamy wskazówki o 1 godzinę. Tu cofa się go o pół godziny. Tak więc, gdy np. w Polsce jest godzina 1930, tu na Nuku Hiva czy Hiva Oa jest 0800. Czy na Tahiti, to 30 minut zostanie nadrobione? Na pokładzie Seakadilic, oprócz dwóch facetów załogi, jest jeszcze kilka osób, mieszkańców wyspy. 3 dziewczyny i jeden chłopak. Nie mam pojęcia co piją lub palą, ale nie zważają na innych w ogóle. Przychodzi informacja dla Errola na temat ewentualnego odbioru części do autopilota bez dokonywania odprawy. Wiadomość jest negatywna. Nie da rady. Mogą jedynie na jego prośbę wysłać paczkę na Fiji. W tej sytuacji, w zależności od uzyskanej prognozy pogody, zamierzamy podnieść kotwicę jeszcze dziś lub jutro i ruszyć na Tahiti. Tam Errol ma nadzieje rozwiązać problem dostawy. Ja z kolei zamierzam opuścić Zephyra i jego właściciela. Tak więc to, jak się spodziewam mój ostatni etap żeglugi.

Markizy - Wyspy Towarzystwa

19.05. Wtorek Nuku Hiva –Tahiti Teoretyczna odległość - 757Mm Wiatr bardzo słaby. Ciągniemy zaledwie 3w. Ważne jednak jest to, że znów jestem w drodze i kurs jest prawidłowy – Tahiti. Zebrane z drzew na Hiva Oa i Nuku Hiva owoce mango dojrzały w słońcu bujając sie w hamaku na rufie. Również i owoce przypominające grejpfruty, jednak inne w smaku (słodkie), o grubej skórze, prawie 2 centymetrowej, (pampelmous, tak nazywa je Errol), są gotowe do zjedzenia. To doskonałe uzupełnienie, dość ubogiej w witaminy diety. Mango są soczyste i smakują doskonale. W połączeniu z pampelmous i miodem, stają się prawdziwym rarytasem na pokładzie Zephyra. Errol złapał jakąś infekcję dróg oddechowych. Wykorzystując stare, sprawdzone sposoby mojej Mamy, przygotowuję syrop z cebuli. Nigdy go nie lubiłem, ale wiem, że się sprawdza. Errol narzeka na ból gardła i zaleganie w klatce piersiowej. Wygląda na to, że będę miał wyjątkową okazję, pod pretekstem zabiegu leczniczego, obić mu plechy. Oj, będzie bolało! J Wracam myślą do wysp pozostawionych właśnie za rufą. Ciągle jestem pod wrażeniem i urokiem markiz i ich mieszkańców. Szczególnie w mojej pamięci zachowały się obrazy tatuaży. Zatem jeszcze słów kilka o nich. Słowo tattoo, tatuaż pochodzi od tahitańskiego „tatau”, co znaczy „uderzać” lub „pukać”. Na Markizach tatuowanie jest nazywane bardziej opisowo; „Patu tiki’, co znaczy „wybijać wizje, wyobrażenia”. W tradycji polinezyjskiej, tatuaże były dekoracją, językiem, symbolem siły i znakiem chwały. Poprzez tatuaże, Polinezyjczycy mogli przedstawiać siebie, pokazywać ich społeczną wagę, rangę, przynależność geograficzną oraz rodzinną, a także odwagę i siłę. Cała ta informacja była zapisana na skórze i przedstawiona jako rodzaj „dowodu osobistego”, indywidualnego dla każdego z osobna. Niektóre tatuaże miały na celu ochronę przed utratą zdrowia, równowagi, jak również służyły jako ochrona przed siłami zła. Ceremonia tatuażu była poważnym rytuałem, któremu towarzyszyły uderzenia bębnów „pahu” (te bębny to właściwie osobna ciekawa historia), dźwięki fletów i muszli. Markizjański styl tatuażu to głównie tzw. „tiki” (symbole religijne, twarze itd.), geometryczne wzory roślin i zwierząt. Poza Markizami, twarze nigdzie nie były tatuowane. Również i dziś można spotkać mieszkańców tych wysp z wytatuowaną twarzą (zobacz na mojej stronie ze zdjęciami). Tatuowanie przez ponad 150 lat nie było praktykowane. W 1819 roku zostało zakazane na wyspach. Aspekt znakowania ciała i jego seksualne konotacje stały się zupełnie nie do zaakceptowania w oczach misjonarzy. Tak było aż do lat 80-tych ubiegłego stulecia, gdy tatuaż powrócił na Polinezję Francuską. Stało sie to za sprawą wystawy tatuażu samoańskiego artysty, podczas festiwalu kultury. Dziś tatuaż jest bardzo popularny na wyspach Pacyfiku, na Polinezji Francuskiej szczególnie. Nie jest już wykonywany tradycyjną, bolesną metodą, lecz przy pomocy nowoczesnych urządzeń. Nie stanowi także motywu religijnego czy duchowego, lecz nadal jest symbolem przynależności, historii, pamięci lub doświadczenia. Dziś, bardziej niż dawniej, jest sposobem na wyrażenie identyfikacji z polinezyjską kulturą. 20.05. Środa. W drodze na Tahiti Płyniemy bajdewindem. Steruję ręcznie, ponieważ osłona materiałowa rozwieszona na rufie, chroniąca przed palącym słońcem zafałszowuje obraz wiatru odbierany przez samoster. Sterując ręcznie, płynę znacznie bardziej precyzyjnie, utrzymując zadany kurs. Errol nie przejmuje się zbytnio kursem i gdy to on ma swoją wachtę, płyniemy do nikąd. Ja jednak wolę nie tracić energii. Różnica w kursie Errola w stosunku do wyznaczonej ruty i obranego kursu, to 20-30°. Ocean raczej wypłaszczony, więc żegluga przyjemna i komfortowa. Oby tak dalej. 1600 – pozycja 11°26S, 142°31W. Wiatr Ow. Może być tylko lepiej. Ach, co za pozytywna myśl. Spoglądam na ekran komputera. Na mapie jacht płynie w dziwnym kierunku. Zupełnie prostopadle do ruty, na ESE. Co to za kurs?! Laptop się zawiesił, czy co?! Pytam Errola jaki trzyma kurs. „Kurs OK” – odpowiada. „To znaczy?”- drążę dalej. „120°” (!). „Hej, ma być 210°”. Errol robi duże oczy. Spogląda na kompas. Wraca na prawidłowy kurs. Dobrze, że trwało to jedynie kilka minut, a nie całe 3 godziny wachty. Jeszcze jeden, oryginalny, niesamowity, wspaniały, ekscytujący i unikalny zachód słońca. Początkowo słońce chowa sie za nisko, nad horyzontem zalegające chmury. Podświetla je z drugiej strony. Chmury „płoną’ jaskrawą barwą. Zaraz potem kolor zmienia się na jasno pomarańczowy, obejmując swym zasięgiem pozostałe obłoki na zachodnim widnokręgu. Ponad nimi jasny błękit nieba. Na jego tle, obłoki, jak mazgnięcia pędzlem niewidzialnego, genialnego artysty, zmieniają barwę najpierw na jasno czerwoną. Zza chmur niżej położonych, w niebo strzelają białe pasy, jak korona Statuy Wolności. Zanim mija chwila, niebo przybiera barwę krwistoczerwoną, a potem purpurową. Przepraszam tych z Was, którym opis powyższy wydał się kiczowaty. Właśnie taki, kiczowaty jest zachód słońca na Pacyfiku. Nie zobaczysz tego w mieście, gdzie budynki, drzewa, czy wzniesienia zakłócają obraz całości. Tu, na Oceanie, to codzienna rozrywka między niebem a wodą. Spaceruję niespiesznie w towarzystwie mojej rodziny po bruku Starego Rynku w Poznaniu. Siadamy w jednym z kawiarnianych ogródków. Jemy wspaniałe lody i pijemy doskonałą kawę. Jest piękna pogoda. Ciepło. Nie gorąco. Naprawdę przyjemnie i wesoło... Och, nie! Znów moja wachta?! Taki piękny sen! Gdy wychodzę na pokład, noc jest w pełni. Wokół jakby rozłożyła się na wodzie mgła. Gwiazdy wydają się bliżej niż zwykle. 21.05 Czwartek Ciągle słabiutki wiatr lub jego brak. Wspomagamy się silnikiem. Tuż po zachodzie słońca łapiemy rybę. To Wahoo. Jest dość długa, ok. 50-60cm, wąska. Ma pręgi jak zebra i błękitny grzbiet. Filetuję ją, a potem w kawałkach umieszczam na noc w marynacie z oleju, czosnku i cebuli. 22.05. Piątek Wiatru tyle co na lekarstwo. Do tego bardzo irytująca, krzyżująca się fala. Duszno, pochmurno i gorąco. Tęcza, przed dziobem nie cieszy. Nieregularne bujanie doprowadza do szału. Silnik ciągle buczy. Mimo osłony rozwieszonej na rufie, słońce grzeje mi plecy niemiłosiernie. Do celu jeszcze daleko. Errol ze swoją infekcją, ciągle zalega w koi. Nie wiem co bardziej mnie wkurza; gorąco na plecach i pot spływający, deszcz, który nie wie czy lunąć, czy tylko splunąć na jacht, czy też to cholerne kołysanie we wszystkie możliwe kierunki. 23.05 Sobota. Tuamatu Noc. Bezksiężycowa, bezchmurna, bezwietrzna. Jestem beznadziejnie śpiący. Robię wszystko aby nie zasnąć. Od ciągłych zmian pozycji, przez rozglądanie się na różne strony, po picie mocnej kawy. Ręczne sterowanie staje się rutyną, która męczy zarówno Errola jak i mnie. Niedoceniany wcześniej autopilot wydaje się teraz nieoceniony. Teraz, gdy od dawna leży zepsuty w kabinie Errola. Wpłynęliśmy w rejon Archipelagu Tuamotu. Archipelag Tuamatu rozciąga się na 700Mm. Stanowią go 78 atoli. Archipelag ten początkowo opisany i nazwany „Dangerous Archipelago” (Niebezpieczny Archipelag) w 1767 roku przez Boigainville, pierwszego Francuza żeglującego wokół globu (rok przed Cook’iem). We wczesnych latach 40ych minionego stulecia Tuamatu stało się sławne dzięki ekspedycji Thor Heyerdlahl’a na „Kon-Tiki. Żeglarz ten chciał w ten sposób wykazać, że tradycyjne, trzcinowe łodzie mogły przemierzać Pacyfik. Na atolu Raroia, Kon-Tiki wylądowała na rafie. Tuamatu znane jest również, może bardziej, z bardzo kontrowersyjnych prób nuklearnych przeprowadzanych przez rząd Francji. Mimo, że nazwa „Niebezpieczny Archipelag”, w dobie pozycjonowania satelitarnego GPS oraz map elektronicznych, przestała być w zasadzie używana, ciągle obszar ten ze swoimi atolami wydaje się stanowić zagrożenie. Zdarza się, że pozycja na mapie różni się, nawet o 5 mil od pozycji GPS. Być może zmiana nazwy była przedwczesna. Zdaje się, że problem leży w samych atolach, a właściwie w rozrastaniu sie korali. To właśnie rafy koralowe stanowią największe niebezpieczeństwo. Koral potrzebuje słońca, czystej wody i temperatury wody około 20°C. Wszędzie na świecie koral wzrasta na szerokościach pomiędzy 35°N a 32°S. Rafa jest formowana przez wypychanie polipów węglanów wapnia z wody i tworzenie z nich szkieletu - bazy. Koral rozwija się najlepiej po stronie nawietrznej atoli. W miejscu gdzie koral umiera, zwykle po zawietrznej, tworzą się naturalne, nawigacyjne wejścia do atoli. Problem w tym, że owe wejścia mogą zmieniać się właściwie co roku. Między innymi dlatego nie zamierzamy wpływać do żadnego z nich i żeglujemy bezpośrednio na Tahiti. Każdy z nas ma chyba inną motywację by spieszyć się na tę wyspę. Ja, chciałbym być tam odpowiednio wcześniej, by mieć czas na jak najlepszą jej eksplorację, Errol prawdopodobnie chciałby odebrać swój stuff do autopilota. Być może ma też i inne motywy, jednak pewne jest, że spieszy się. Silnik nie gaśnie prawie w ogóle, nawet gdy sprzyja nam wiatr (lekki). Nigdy normalnie tego nie robił. 24.05 Niedziela Widok jest niezwykły. Nigdy wcześniej nie widziałem, aby ocean był lustrem. Kałuża, staw, jezioro, morze, tak, ale Ocean? Woda wokół jest prawie zupełnie bez żadnych zmarszczek. Chmury odbijają się w Pacyfiku. Potem, gdy nastaje noc, widzę zdublowaną ilość gwiazd. Te na niebie i te w Oceanie. Do tego dochodzą te srebrne rozbłyski powstające , gdy Zephyr tnie dziobem wodę. Gapię się i gapię. Natura jest niewyobrażalnie piękna. 25.05. Poniedziałek Ostatnia prosta jest bardzo męcząca. Żegluga pod wiatr i fale. Wiatr wzrasta i jest porywisty. Wraz z wiatrem, deszcz. Po 0630 wyłaniają się z Oceanu i chmur szczyty Tahiti. Wreszcie. Ostatnie kilka godzin to prawdziwe utrapienie. Ląd na wyciągnięcie reki, a my wciąż płyniemy pod fale i wiatr. Prędkość jachtu spada nawet do 2w. Wreszcie jesteśmy! Tahiti. Tahiti to ważny punkt na mapie Pacyfiku. Stolica administracyjna Polinezji Francuskiej i jak wielu twierdzi „Perła Pacyfiku”. Wydaje się, że wszystkie jachty trafiają tu, bez względu na obraną rutę przez Ocean Spokojny. Tahiti należy do Society Islands (Wysp Towarzystwa) nazwanych tak przez Kapitana Cook’a na cześć Royal Society w Londynie, sponsora jego ekspedycji mającej na celu obserwację tranzytu Wenus na tle Słońca. Tahiti jest prawie całkowicie otoczona „barierą” rafową. Stolicą zarówno Tahiti jak i całej Polinezji Francuskiej jest Papeete. To wibrujące i tętniące życiem miasto i komercyjny port. Na standardy Pacyfiku, to prawdziwa metropolia. Największy przystanek w trans-pacyficznej żegludze i powietrznych trasach. Daje to temu miastu bardzo ważny status na środku Pacyfiku oraz stanowi główny punkt dla całej Polinezji Francuskiej. Wpływamy do osłoniętego portu. Kierujemy się na „marinę”. Kilka kei z miejscami cumowniczymi, z muringami. Dosłownie parę jachtów. Pierwszy raz od wejścia na pokład Zephyra stoimy na 4-ech „sznurkach” przy kei. „Kto mówi po polsku?” – pada niespodziewane pytanie z jachtu cumującego obok. „Ja” – odpowiadam. „Jestem Tomek” – przedstawia się młody człowiek. „Tak, znam cię z korespondencji mailowej” – przypominam się. Tak, świat jest mały, a jak przypomniał mi słowa Pani Listkiewicz, mówiący po polsku Litwin z Regina II, „..gdzie na wyspie jest 2 ludzi, niekoniecznie jeden z nich jest Polakiem, jednak gdy jest 3, na pewno jeden z nich to Polak”. Być może niedokładnie tak to określiła, ale coś w tym jest. Wreszcie jakiś polski akcent. Na koniec.

Tahiti

26.05. Wtorek. Tahiti. Wyspy Towarzystwa. Polinezja Francuska. Dzień Matki. Rano śniadanie ze świeżą bagietką. Następny punkt programu to rozliczenie z Errolem. W rozliczeniu idzie mój aparat fotograficzny. Przyjaciel z którym nie rozstawałem się podczas całej wyprawy teraz zmienia właściciela. Cóż, takie życie. Taki wybór. Warunkiem jest możliwość robienia zdjęć do ostatniego momentu, w którym się rozstaniemy. I to jest aktualnie najbardziej interesujące mnie pytanie. Kiedy? Póki Zephyr jest w Papeete, póty ja mam darmowy „spot”. Mam pewne obawy, że nie będzie to trwało zbyt długo, mimo, że Errol zamierza znaleźć nowego członka załogi. Cóż, pożyjemy, zobaczymy. Odlot 07.06. Tak więc mam sporo czasu by dobrze przyjrzeć się Papeete i Tahity w ogóle. Mam nadzieję, że będzie to możliwe z Zephyrem jako bazą. Jeśli nie, będę musiał jakoś inaczej przeżyć na wyspie. Pogoda jest bardzo odpowiednia na koczowanie pod palmą. Komarów też nie ma, więc... ;-) 27.05. Środa. Tahiti. Papeete. Ciągle na Zephyrze Znów problemy z Internetem. Chciałbym w końcu wysłać te posty oraz wkleić zdjęcia, jednak Net nie tylko jest tu bardzo drogi, ale również dość trudno dla mnie dostępny. Mimo to zrobię co w mojej mocy by uzupełnić mój blog. Errol kupuje kotwicę rufową, łańcuch i parę drobniejszych sprzętów. Chłopak ze sklepu ładuje wszystko na pick-up’a. Gdy Errol zajmuje się regulowaniem rachunku, pracownik pokazuje mi samochód. Jest wyraźnie dumny z auta. Oczywiście chwalę samochód. Od słowa do słowa (więcej na ‘migi”), chłopak wyciąga ze schowka okulary przeciwsłoneczne. „Polaryzacyjne” – mówi. „Widzisz ryby w wodzie” – zachwala. Koniec końców, zostaję obdarowany tymi okularami. Gdy Errol w końcu wsiada do samochodu i ruszamy, chwalę się moim prezentem. „A gdzie moje okulary?!” – pyta oburzony Errol. „Ja zrobiłem zakupy, a ty dostajesz okulary?!” Ja dostałem je, nie jako klient. To prywatny podarunek. Po prostu, przez tę chwilę zaprzyjaźniliśmy się ze sprzedawcą. „Gdzie MOJE okulary?” – Errol nie przestaje. Facet jest trochę zaskoczony i zdziwiony. Uśmiecha się tylko. „Errol, przecież ty musisz mieć szkła korekcyjne. Przez te okulary nie będziesz widział poprawnie” – tłumaczę. „Nie szkodzi” – odpowiada Errol. Rozmowa się urywa, bo właśnie dojeżdżamy na miejsce. Wieczorem znajomy Litwin (mówi dobrze po polsku: „Baba była na 14-letnich wakacjach na Syberii. Za Stalina. Jak to w Polsze się mówi..., ona szlachtą była”), więc ten Litwin mówi mi o jakiejś imprezie z bębnami. „Mnóstwo ludzi i grają na bębnach. Jakiś występ, albo co...”- mówi. Mimo, że nie określił dokładnie miejsca, a jedynie wskazał kierunek, docieram do wspomnianego miejsca. Pozbawiony samochodów, spory parking. Jest kilka lamp. Na ziemi siedzi około setka dziewczyn ubranych jednakowo. Czerwone spódnice, czarne bluzki. Czekają na coś. W pobliżu kilku chłopców ćwiczy jakieś „magiczne ruchy”. Przypominają, a to walkę, a to znów ruchy pływackie. Między dziewczynami, ubrana podobnie, chodzi starsza kobieta i w polinezyjskim języku wydaje jakieś wskazówki, polecenia. Po prawej stronie parkingu, zgromadzeni w podobnej liczbie młodzi mężczyźni. Również czekają. Gdzieś z przodu kilkanaście, dużych drewnianych, polinezyjskich bębnów. Próbuję robić zdjęcia, jednak noc i słabe światło raczej niweczą moje starania. Zmieniam pozycję. Pożyczam mały taboret, by ustabilizować aparat. Coś się zaczyna. Dziewczyny wstają. Przechodzą w pobliże jednego z krańców parkingu, gdzie właśnie sie zainstalowałem. Po drugiej stronie chłopcy. Bębny zaczynają grać. Rozpoczyna sie taniec, balet, show. Kilka fotek i uznaję, że kamera telefonu komórkowego będzie bardziej odpowiednia. Zbliżam się do bębnów. „No picture, no camera” – mówi jeden z bębniarzy. Zaraz przychodzi starszy facet, chyba jeden z szefów i powtarza stanowczo zakaz. Mają być skupieni na tańcu. Poza tym przedstawienie nie jest gotowe. To trening. OK. Rozumiem. Wycofuję się. Zarówno taniec – balet, jak i muzyka bębnów urzeka mnie. 28.05 Czwartek Po zjedzeniu ostatnich jajek (Errol nie może nawet na nie patrzeć), ruszam na eksplorację południowo-wschodniego wybrzeża Tahiti. Wsiadam do autobusu i po prawie 2 godzinach docieram do miejsca, w którym droga zakręca na Tahiti iti. Próbuję robić zdjęcia (póki jeszcze mam czym) z okna jadącego autobusu, ale rezultat dość marny. Docieram do końca drogi. Autobus zawraca. Na miejscu niestety nic ciekawego. Łapię się za free na drogę powrotną do miejsca „łączenia dwóch wysp „Tahiti iti i Tahiti nui”. Po kilku kilometrach, kierowca zjeżdża z drogi głównej i zatrzymuje się przed swoim domem. Nikt nie protestuje. Wszyscy (3 osoby) czekają cierpliwie. Wygląda na to, że czas na lunch. Mija ok. 15 minut i gość wraca. Znów ruszamy. Wysiadam przy lagoonarium. Przyglądam się rybom w lagunie. Rafa jest bardzo dobrze widoczna. Fale załamują się na niej tworząc spienione góry. Teraz pieszo wędruję do pobliskiej mariny. Raczej dość snobistyczne miejsce. Odstaję swoje w oczekiwaniu na następny autobus. Jakoś nie pojawia się. Ostatecznie zatrzymuję autobus szkolny. Dojeżdżam do Papeete. Prysznic na kei daje wytchnienie po całodziennej wędrówce. 29.05 Piątek Dziś kolej na stronę północną Tahiti. Tym razem wyruszam wcześniej, by rozpocząć przed największym upałem. Nauczony doświadczeniem dnia wczorajszego, nie jadę zbyt daleko. Dystans jednak jest wystarczająco duży, by opuścić Papeete i znaleźć się poza główną aglomeracją. Jedno jest pewne; Tahiti to dobre miejsce na powrót do rzeczywistości i cywilizacji. Po miesiącach oddychania czystym, oceanicznym powietrzem, ciszy niewielkich wysp, braku hałasu i pośpiechu, Tahiti odmienia to wszystko w sposób zasadniczy. Ogromny ruch, korki uliczne, hałas, mnóstwo ludzi. To właśnie przygotowuje mnie do zmiany trybu życia. Przyjmuję to „na klatę” Gdy wreszcie dotrę do Polski, nie będzie to dla mnie szokiem. Tymczasem autobus dowozi mnie do miejsca, gdzie jak mi się wydaje, może być ciekawie. Niestety wysiadam trochę za późno. Drałuję pieszo do drogi, która prowadzi do Venus Point gdzie kapitan Cook ze swoją ekspedycją dokonywał obserwacji tej planety (pisałem o tym nieco wcześniej). Idę. Próbuję łapać „stopa”. Początkowo rezultat mizerny. Wreszcie dwie dziewczyny podwożą mnie te kilka kilometrów. Na miejscu latarnia morska, niewielka, czarna wulkaniczna plaża. Jednak widok jest interesujący. Podążam wzdłuż brzegu. Plaża bardzo wąska, a wokół prywatne posesje. Wracam na drogę. Znów pieszo w dół. Nogi ciągle nie są gotowe na takie wędrowanie. Punkt widokowy, z którego rozciąga się panorama Papeete i Moorea. Widać rafę. Kolory wody jak zwykle urzekające. Tymczasem Errol znalazł zastępstwo na moje miejsce. 19 letni Kanadyjczyk zamierza płynąc do Australii. Z jego wypowiedzi wynika, że doświadczeniem żeglarskim nie ustępuje wielu znacznie starszym. Errol zamierza opuścić Tahiti we wtorek (chciał w poniedziałek, ale ten dzień to święto i nie mógłby się odprawić). Tym sposobem zostaję „bez dachu nad głową”. At Play również dotarł do Papeete, jednak jak się dowiaduję, oni również chcą opuścić to miejsce we wtorek. Właściwie główny problem to plecak. Nie sposób go wszędzie taskać. Czas pokaże. At Play wybiera się na Moorea by spędzić tam ok. 2 dni. Może zabiorę się z nimi, a potem wrócę promem (10$). Gdy wracam z eskapady, jacht zastaję zamknięty na „cztery spusty”. Nie mogę się dostać do środka. Upał. Jacht został zamknięty przez Errola po raz pierwszy od czasu gdy na niego zamustrowałem się na Antigua. Mimo, że stoimy przy zamkniętej kei, a wokół ludzie na jachtach. Znajduje kawałek zacienionego miejsca pod palmą. Obserwuję ludzi. Gdyby nie szczególny, oliwkowy odcień skóry, kolor włosów oraz zawsze świeże kwiaty we włosach pięknych dziewczyn, mógłbym pomyśleć, że jestem w południowej Francji, czy we Włoszech. Cywilizacja wdarła się do serca Polinezji z całym swym dobrodziejstwem i całym nieszczęściem, które ze sobą niesie komercja. To nie spokojna Hiva Oa, czy nieco większa Nuku Hiva. Tam czas płynie leniwie, znacznie wolniej. Wydaje się, że szczęśliwiej. No cóż, Papeete to w końcu stolica.

Moorea

Zbieram moje klamoty z Zephyr’a i mówię “good luck” oraz życzę szczęśliwej żeglugi Errolowi. Zmieniam jacht na At Play. Barbara i Patryk zgodzili się płynąć ze mną na Moorea, pobliską wyspę (ok. 20Mm od Tahiti).W międzyczasie mój ciężki (osłabłem czy co?) plecak zostawiam w przechowalni bagażu na lotnisku. Droga na lotnisko to niełatwa sprawa w sobotnie popołudnie. Autobusy nie kursują jak zwykle. Ostatecznie w obie strony jadę “stopem”. Noc spędzam na At Play. 31.05 Niedziela. Wcześnie rano podnosimy na At Play kotwicę i żeglujemy z wiatrem i falą (30w) na Moorea. Żegluga jest szybka i po ok. 2,5 godzinach jesteśmy u wejścia do zatoki chronionej rafą. Jakże piękne miejsce. Wokół wysokie strzeliste góry, zieleń, i szafirowa woda. Pięknie. Jakże inaczej niż w zgiełkliwym Tahiti. Nie czekamy zbyt długo by ruszyć na brzeg. Wolno maszerujemy pod górę przez wieś. Ludzie uśmiechnięci, pozdrawiają nas polinezyjskim gestem (kciuk i mały palec wyprostowane). Zrywamy z przydrożnych drzew wspaniałe, wielkie pumplemus’y. Widoki ekscytujące, niestety nie mogę ich uwiecznić moim aparatem. Przestał być mój. Stał się rozliczeniową mamoną. Pozostaje mi aparat w telefonie komórkowym. Niestety, zdecydowanie, to nie to samo. 01.06. Poniedziałek. Moorea Budzę się wcześnie, wypoczęty, zrelaksowany. Koja na At Play jest nieporównywalnie bardziej wygodna niż na Zephyrze. Katamaran w ogóle jest bardzo przestronny i wygodny. Zarówno Barbara, jak i Patryk są bardzo gościnni i mili. Spędzę tu jeszcze jedną noc, a potem… At Play opuszcza wyspę jutro rano. Tak więc, będę musiał poradzić sobie w inny sposób. Moorea, wydaje się być bardziej bezpiecznym miejscem do koczowania, niż zatłoczone, tętniące Papeete. Rozpatruje możliwość przeczekania na tej wyspie aż do czwartku lub nawet piątku. Wszystko zależy od dostępności wody i żywności. Okaże się już wkrótce, jaką decyzję podejmę. Tymczasem mój laptop, nie może działać, wiec po wysłaniu tego postu , prawdopodobnie nie będę miał więcej możliwości na połączenie z Netem, aż do czasu powrotu do Domu. Trzymajcie kciuki….

Obóz na plaży

Dwa słowa o Moorea; Moorea, jak i inne wyspy Polinezji, została zasiedlona przez żeglarzy, którzy dotarli tu na dużych „canoe” z południowo-wschodniej Azji około 1000 lat temu. W XVIIIw Moorea była znana jako Ainecho. Pierwszymi Europejczykami, którzy dotarli na wyspę w XVIIIw, byli; Anglik Samuel Wallis, Francuz Antoin de Bougainville oraz oczywiście Kapitan James Cook w 1777r. Francuski protektorat został ustanowiony w 1842. Od 1984 roku, Polinezja Francuska ma status samorządowy. Moorea, to wyspa pochodzenia wulkanicznego. Całkowita jej powierzchnia to 13200 hektarów. Linia brzegowa to ok. 60km. Najwyższy szczyt Mt Tohiea liczy 1207m. Laguna Moorea, wraz z laguną Bora Bora, uważana jest za najpiękniejszą w obszarze Wysp Towarzystwa. Wyspa ta to Rajski Ogród. Różne rodzaje hibiskusa, czerwony imbir, anturium, orchidee i inne kwiaty, których nazwy nie znam. Po prostu nigdy wcześniej ich nie widziałem. To samo odnosi się do owoców. Banany, orzechy kokosowe i „pompelmuse’y” są praktycznie wszędzie. Ponadto ananasy, owoce chlebowca, i inne. Wanilia jest także w wielu odmianach. Wody wyspy to idealne miejsce do odkrywania niezwykłej oceanicznej fauny. Temperatura wody jest bardzo przyjemna, a kryształowo czyste laguny i ich kolory stają się rajem dla podwodnego życia. Opuszczam gościnny At Play. Żegnam się z Barbarą i Patrykiem. Na pożegnanie obejmują mnie i odmawiają modlitwę za mój szczęśliwy powrót . W hotelu przy zatoce biorę prysznic (nie wiem kiedy będzie następny) i ruszam w drogę wzdłuż wybrzeża, kierując się w stronę przystani promowej. Nie jest moim celem dotarcie tam dzisiaj. Chciałbym zbliżyć się nieco do tego miejsca. Jednak przede wszystkim planuję znaleźć odpowiedni „spot” na nocne obozowisko. Idealnie byłoby spędzić noc na pięknej plaży, ale dostęp do Oceanu jest utrudniony. Wszędzie prywatne posesje zagradzają drogi do plaż. Musi być jakieś dojście. Tak myślę. Wreszcie po ok. 5-6km, gdy plecak staje się ciężki jak nigdy wcześniej, a nogi w sandałach nie mają ochoty dalej tuptać, znajduję boczną drogę. Podążam nią kilkaset metrów i moim oczom ukazuje się wymarzona plaża z białym piaskiem i błękitno-szafirową wodą laguny.. Fale z hukiem załamują się na rafie. Na horyzoncie Tahiti. Palmy kokosowe wokół. W stosunkowo niewielkiej odległości, charakterystyczne domki na palach, usadowione w lagunie. Ach, i jeszcze o jednym nie mogę nie wspomnieć. Polinezyjskie dziewczyny w toplesie kąpią się nieopodal. No, po prostu idealne miejsce na nocleg. Zjadam wielki owoc pompelmuse’a i jeszcze zagryzam bagietką kupioną po drodze. W łupinie orzecha kokosowego rozpalam małe ognisko. Chodzi mi bardziej o dym niż o ogień. Obawiam się trochę insektów, które lubią przyciąć skórę o zachodzie słońca. Zobaczymy czy podziała. …Nie działa. Małe, niewidoczne „sunflies” (trochę podobne do naszych meszek, atakują bezlitośnie. Mimo to trzymam się dzielnie. Około 2400 wypalają się wszystkie zgromadzone wcześniej zapasy łupin kokosowych i innych drobnych kawałków drewna znalezionych w okolicy. Teraz mimo rozgwieżdżonej i jasnej nocy (księżyc jak lampa), plusku wody i huku fal na rafie, oraz tych wszystkich pięknych widoków, nie mogę spać spokojnie. A to kokos spada z palmy wzmagając moją czujność, a to znów jakiś ptak wyda dziwny dźwięk. Gdy wreszcie zasypiam, budzę się przerażony. Coś dotyka mojej nogi! Otwieram oczy gwałtownie przebudzony. Dwa psy łaszą się oblizując moją nogę. No, nie! Też sobie znalazły przyjaciela! Bryza przynosi chłód. Ognisko przestało grzać. Zbieram manatki i przenoszę się ok. 200-300m na plażę hotelową. Tu eleganckie leżaki. Zajmuję jeden z nich. Plecak pod głowę i już Morfeusz ma mnie w swoich łapach. Śpię. Ponownie budzę się słysząc jakiś głos. To ochroniarz hotelowy. Pyta czy jestem, gościem hotelu. Gdy okazuje się, że nie, z wyrazem prawdziwego, niekłamanego żalu i francuskim akcentem w słowie „sorry”, prosi mnie o opuszczenie terenu hotelowego. Nawet nie mógłbym się skrzywić na taką prośbę. Postanawiam nie czekać do świtu, jak planowałem, i ruszam w kierunku promu. Mijam kolejne zabudowania, a psy (na każdej posesji przynajmniej jeden, często 3) ujadają jak najęte. Przy okazji koguty pieją już od 2430, mniej więcej co 30 minut, aż do rana. Na przystani promowej, oprócz gadatliwego ochroniarza, nie ma nikogo. Trzy promy czekają na ranny kurs. Próbuję spać na kamiennej ławce, ale ochroniarz opowiada o problemach Tahiti i Polinezji w ogóle. Gdy wreszcie znika, pojawia się inny gość. Ma taką czkawkę, że trudno mu wypowiedzieć w całości choćby jedno słowo. Cóż, za dużo piwa kolego. Wreszcie udaje mi się zasnąć (pozycja bardzo mało wygodna na twardej ławce). Nie śpię jednak długo. Ochroniarz informuje mnie, że mogę kupić bilet i wejść na prom. Gdybym go nie kupił, nikt i tak nie zatrzymywałby mnie i nie kontrolował. Kwestia mojej uczciwości i zaufania Polinezyjczyków. Zajmuję miejsce na bardziej wygodnej kanapie na pokładzie promu. Zasypiam.

SUMA SUMARUM

W Domu nie było mnie 5 miesięcy i 4 dni (jeśli dobrze liczę). Widziałem wiele pięknych miejsc. Przepłynąłem 6532 Mm na dwóch Oceanach. Spotkałem wielu wspaniałych i interesujących ludzi. Oglądałem mnóstwo zapierających dech zachodów Słońca. Zmierzyłem się z chwilami zwątpienia i radości. Poznałem lepiej siebie i dobrze zrozumiałem co jest dla mnie najważniejsze. Domowa waga pokazuje 73kg. Chleb nigdy nie smakował lepiej. Rodzina. Ludzie, których spotkałem w drodze, a którzy wpłynęli na mnie. David Parkinson – wiele się spodziewałem po spotkaniu z Davidem. Rzeczywistość okazała się odmienna od moich wyobrażeń. Ciągle uważam go za wyjątkowo twardego gościa. Mam nadzieję, że cało i szczęśliwie dopłynął do Australii. Jairo i Angel Francisco Sterling Garcia – Przyjaciele z Bombero Aeronautico – strażacy z Galapagos. Niesamowici goście. Otwarci i przyjaźni ludzie. Jestem im szczerze zobowiązany za bezinteresowną pomoc. Ciągle mam wobec nich dług wdzięczności. Książkę o historii Polski w języku hiszpańskim prześlę im gdy tylko uda mi się taką znaleźć. Tomek i Edalinda – dzięki nim widziałem kilka naprawdę ciekawych miejsc na Florydzie. Wierzę, że jacht Tomka „Tey” wypłynie w planowany ARC w przyszłym roku i tym sposobem przestanie smutno stać w kanale Fort Larderdele. W domu Tomka spędziłem bardzo miłe chwile i jestem mu za to wdzięczny. Gruzin „Marek” - jeśli wszyscy Gruzini są tak mili i pracowici, wróżę temu narodowi świetlaną przyszłość. Poranne spotkania z tym życzliwym człowiekiem były dla mnie prawdziwą przyjemnością. Życzę mu połączenia z rodziną i więcej chwil oddechu. Józek - Nigdy nie spotkałem tak spokojnego, małomównego i chyba smutnego człowieka. Życie nie rozpieszcza go. Mimo to gościł mnie całkiem długi czas i jestem mu za to bardzo wdzięczny. Za jego sprawą poznałem odrobinę tajników kiteboardingu. Życzę mu znacznie więcej powodów do uśmiechu. Państwo Rudniccy – jedno z najbardziej miłych spotkań w czasie mojej podróży. Niesamowicie mili ludzie. Za ich sprawą mogłem nie tylko miło spędzić czas w ich towarzystwie, ale także stali się przyczyną mojej radiowej przygody. Pozdrawiam ich serdecznie. Kobieta 2$ - Pozwolę sobie tak ja nazwać. Ofiarowane bezinteresownie przez nią owe 2 dolary przyczyniły się do przybycia na zaproszenie p. Rudnickich. Mam nadzieję, że być może kiedyś ona zostanie poratowana w innej potrzebie. Ewa Uszpolewicz – radiowy, ciepły głos. Jestem pewien, mimo, że nigdy nie spotkaliśmy się osobiście, iż jest przemiłą osobą. Dzięki niej radiowe „pogaduły” nie były tak stresujące jak początkowo sądziłem. Być może kiedyś będę mógł podziękować jej osobiście. Errol – mówi się, że „aby poznać kogoś, trzeba zjeść z nim beczkę soli”. Ja co prawda soli z Errolem nie jadłem, ale na pewno sporą baryłkę makaronu pochłonęliśmy w ciągu tych 4 miesięcy wspólnej żeglugi. Życzę mu, aby szczęśliwie i bez strat dotarł do macierzystego portu w Południowej Afryce . Lizzie – młoda załogantka Zephyra. Trochę szalona, trochę niedoświadczona, jednak o dobrych intencjach. Otwarta na życie. Ciekawa ludzi i świata. Mam nadzieję, że nie straci swego młodzieńczego zapału. Życzę jej powodzenia na studiach. Tercius (czyt. Taszes) – codziennie rano wiosłujący z rowerem na pokładzie swojej dinghy. Wieczorna kawa i rozmowa z nim była przyjemnością. Gdy wreszcie zacząłem rozumieć jego afrykański angielski, musieliśmy się pożegnać. Wierzę, że spełni swoją zapowiedź przemierzenia Ameryki Północnej na rowerze. Rodzina Almost There – nieprawdopodobnie gościnni, mili ludzie. Ich naleśniki będę wspominał jeszcze bardzo długo. Życzę im, aby po tym, gdy zakończą swoją żeglarską przygodę, znaleźli swoje „Just Here”. Honey Moon – Agnes i Done – Piękny, duży kecz, przygotowany do żeglugi w dwie osoby. Zawsze mili i uczynni. Okazujący swoją życzliwość w sposób, który nazywam „australijskim”. To pierwsi Ozy, których poznałem. W ich towarzystwie czułem się bardzo dobrze. Dziękuję im za to. Christine Anne – Christine i Russel – Również bardzo mili Australijczycy. Na ich jachcie pierwszy raz miałem przyjemność przejść Kanał Panamski. Niezapomniane przeżycie. Ich „G’day” oraz „yee” były niesamowicie urokliwe. Sunchaser II – Spotkanie na pokładzie tego jachtu na Sun Blas, gdzie spędziłem bardzo miły wieczór pozostanie w mojej pamięci. Następne spotkania z nimi utwierdziły mnie w przekonaniu, że żeglarska społeczność Dużego Koła jest niezwykła. Vintill - Johny „Danish” – wielki duchem na małym jachciku. Duński żeglarz. Singlehander. Samotnie przemierzający Oceany na swoim „Vintill”. Człowiek lubiany przez wszystkich, nie tylko ze względu na miłą powierzchowność, ale także za talent muzyczny. Pomyślnych wiatrów Johny BeGood. Balu – Marion i James – Ten irlandzki w 101% jacht wraz z przemiłą parą, zawsze będzie mi przypominał, że kolor zielony należy do Irlandii. Zielony kadłub jachtu, zielone odbijacze, zielone pokrowce na żagle i nawet zielone skrzydła generatora wiatrowego. Oczywiście James w zielonym T-shirt’cie. Wspaniale muzykująca para, zawsze uświetniała wszystkie spotkania. Szanty (i nie tylko) w ich wykonaniu gromadziły wielu żeglarzy. Stopy wody, Balu! Newtsville – Kate i Johnny – Brytyjska młoda para. Mili i uczynni Anglicy. Johnny ze swoim bardzo brytyjskim akcentem i Kate zawsze uśmiechnięta i gotowa do rozmowy. Patrzenie na nich było czystą przyjemnością i dowodem na to, że najlepsza żegluga odnosi się do pary, która dzieli tę przyjemność oglądania wspaniałych miejsc. At Play – Barbara i Patryk – południowo-afrykańskie małżeństwo dostarczające jacht do Australii. Ich całkowicie bezinteresowna życzliwość oraz gotowość do niesienia pomocy innym żeglarzom, a także całkowita otwartość na innych, stanowią o ich sile. Tacy ludzie są ważnym elementem żeglarskiej społeczności na wodach Oceanów. Ketchup II – Ann i Keith – przemili Australijczycy (20 lat temu wyemigrowali z Wielkiej Brytanii). Byli „skrzynką przekaźnikową” wiadomości via SSB. Ich towarzystwo, życzliwość i humor pozostanie w mojej pamięci. Szczęśliwej żeglugi K2! „Czarny Jacht” i szwajcarski żeglarz- spotkany w Panamie szwajcarski żeglarz ze swoją wybranką z Madagaskaru. Niesamowity facet. Wyglądem przypominający pirata żywcem wyciętego z filmu. Jego zupełnie czarny kecz, pozbawiony silnika i wszelkich wygód, budził wiele kontrowersji. Ja jednak uważam gościa za godnego szacunku żeglarza w starym, dobrym stylu. Żegluj bracie! Quovop i French Guys – opaleni, osmagani wiatrem młodzi francuscy chłopcy. Zawsze uśmiechnięci, weseli i gotowi do zabawy. Wierzę, że ich przygoda wpłynie pozytywnie na ich resztę życia. Merci guys! Opportune i Rune – norweski jacht i załoga. Rune zmienił moje wyobrażenia o odludnych i spokojnych Norwegach. Duch Wikingów nie zaginął. Dziękuję za towarzystwo i zaproszenie do wspólnej żeglugi na północnych szlakach. Ochroniarz na Moorea – życzę nam wszystkim takich ochroniarzy; miły, przyjazny i jednocześnie robiący swoje. To tylko niewielu z tych, których spotkałem w czasie tych 5 miesięcy mojej wyprawy na Duże Koło. Lista jest znacznie dłuższa, jednak nie sposób wymienić wszystkich. Jednak wierzę, że Oni wszyscy pozostaną na długo w mojej pamięci. Dziękuję wszystkim przyjaciołom, którzy trzymali kciuki i dzielnie mi kibicowali. Tym, którzy wspierali mnie i moją rodzinę podczas mojej nieobecności. Dziękuję za wszystkie e-maile i SMSy otrzymane w czasie tych 5 miesięcy. Dziękuję także wszystkim tym, którzy śledzili moje losy na Dużym Kole za pośrednictwem blogu, a których nigdy nie miałem przyjemności poznać. Również tym z Was, którzy odwiedzali moją stronę ze zdjęciami z podróży. W moim blogu starałem się w miarę jak najwierniej oddać moje przeżycia i emocje. Mam nadzieję, że nie nudziliście się czytając.

Post scriptum

Po powrocie do domu, rodzina i przyjaciele zgotowali mi wspaniałe przyjęcie niespodziankę. Byłem wzruszony. Dziś patrząc na zdjęcia z owego przyjęcia, aż trudno uwierzyć jaki byłem wychudzony ;).

Na wieczną wachtę odszedł David Parkinson

Stało się to czego się obawiałem (patrz "Santana boat'). David Parkinson płynąc z Nowozelandczykiem Alexandrem McDonald (65), w trakcie swojej wachty wypadł za burtę (20 sierpien 2009). Zginął. Dryfującą łódź z McDonaldem znaleziono pomiędzy Nue i Tonga 23 sierpnia 2009. Według relacji Nowozelandzkiego załoganta, podczas wachty Davida, McDonald spał w swojej koi. Gdy sie obudził, na pokładzie nie było nikogo. Lifelina była zerwana. Jak wynika ze słów Crisa Kelley, komendanta policji z Tonga, Alexander McDonald nie był żeglarzem. Pierwszy raz udał się w oceaniczną podróż na pokładzie Santany. Jako taki nie był w stanie samodzielnie prowadzić jachtu, a tym bardziej poszukiwać Parkinsona. Jedynie co był w stanie robić, to stać na pokładzie i poddawać sie dryfowi. Po trzech dniach, McDonald uruchomił pzry pomocy znalezionej instrukcji obsługi, radiolokator. Sygnał z nadajnika został odebrany w Wielkiej Brytanii i przekazany do Tongijskich służb ochrony wybrzeża. Jak wspominają zaloganci z wcześniejszego etapu rejsu z Davidem, stan żagli był bardzo zły. Generalnie kondycja jachtu przedstawiała wiele do życzenia. O komforcie nie ma co mówić. Mimo, że David był również i w ich oczach prawdziwym twardzielem, zdecydowali się opuścić Santana. Mieszkający w USA brat Davida, powiedział "Mam nadzieje, że jego śmierć była szybka i bezbolesna - choć wątpię, że byl spokojny". Alexander McDonald po przesłuchaniu przez policję na Tonga, został zwolniony. David Parkinson z rozrusznikiem serca, chorobą Parkinsona, po wylewie, zakończył swe doczesne życie. Zginął tak jak żył. Ciagle mam wrażenie, że taki był jego plan.
TYP: a3
0 0
Komentarze
Uczestnicy rejsu


TYP: a2